środa, 28 lipca 2010

Wieża Babel

Dochodzę do wniosku, że w tej Ameryce* rzadko się spotyka Amerykanów. I nie mam na myśli rdzennej ludności a tych, których przodkowie przybyli tu na Mayflower czy zaczynali swoją karierę w karnych koloniach albo uciekli przed wielkim głodem w Irlandii. Słowem – dzisiejszych Amerykanów.

Kilka dni temu wybrałyśmy się z E. na poszukiwania ślubnej sukienki. W jednym sklepie za ladą siedziała Wenezuelka. W drugim miła Czeszka uśmiechała się od progu. W trzecim, w którym w końcu udało się znaleźć coś sensownego, pomagała nam miła dziewczyna o skórze w przepysznym kolorze mlecznej czekolady. Niby na pierwszy rzut oka Amerykanka, jednak w jej akcencie pobrzmiewało coś z Boba Marleya:-) Na moje nieśmiałe pytanie odparła, że dobrze zgadłam – Jamajka, gorąca, roztańczona Jamajka, co zresztą dziewczyna zaprezentowała, kręcąc piruet w przymierzalni:-) Ale jej mama jest z Gwatemali, żeby nie było tak prosto:-)
Wczoraj wróciłam do tego samego sklepu z kupioną sukienką, doradzoną przez czekoladoskórą dziewczynę, na poprawki. Miarę brały dwie Greczynki – wiekowa już mama z córką, zamężną zresztą z Bułgarem:-) Jej córki powychodziły za mąż za: Ukraińca, Francuza i Amerykanina. Syn ożenił się z Rosjanką. To się nazywa misz-masz tradycji i zwyczajów w jednej rodzinie:-) Była jeszcze jedna pani z obsługi, której akcent jakoś tak mi pasował do Białegostoku i okolic:-) Ale nie bardzo miała ochotę na rozmowę o pochodzeniu i korzeniach a szkoda, bo doszłyśmy do wniosku – my, kobiety z różnych stron świata – że ta różnorodność jest fascynująca. Oraz że na ulicy słyszy się chyba wszystkie możliwe języki, oczywiście na czele z hiszpańskim, bo pochodzący zza południowej granicy imigranci stanowią większość wśród mniejszości narodowych, a coraz rzadziej słyszy się… angielski. Ten z tutejszym akcentem oczywiście:-)
Mnie się to podoba, istna wieża Babel, ale zastanawiam się, co na to Amerykanie. Jak oni odnajdują się we własnym kraju, który powoli przestaje być… ich. I chyba coraz mniej im się dziwię, kiedy mówią, że mają dosyć imigrantów i więcej już raczej nie chcą. Kto wie, jak my byśmy się zachowywali, gdyby w sklepie obsługiwała nas Niemka, fryzjerką była Belgijka, nasze dzieci w szkole uczyła Kenijka a szefem był Bułgar. I żadne z nich nie mówiło dobrze po polsku…

* Oczywiście tak wygląda sytuacja w mieście. Wsie ciągle są ostoją amerykańskości, chociaż… jadąc do Hannibal na stacji benzynowej gdzieś daleko na rubieżach, widziałam dziewczynę w chuście. Libijka:-) Ale mąż Tunezyjczyk:-)

2 komentarze:

  1. Rzeczywiście! Istny tygiel ras, narodowości, wyznań.. A każdy pielęgnuje swoją odrębność i dumny jest ze swych korzeni. Mam nadzieję:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Różnie bywa z tą pielęgnacją... znam Polaków, których dzieci urodziły się tutaj ale mówią pięknie po polsku, biorą udział w polskich paradach i są dumni z kraju pochodzenia przodków. Znam też takich rodaków, którzy zaraz po wyjeździe z kraju zapominają ojczystej mowy i kraju urodzenia, bardziej amerykańscy, niż rodowici Amerykanie a ich dzieci ani be ani me w języku Mickiewicza. Różnie bywa. Jak jest z innymi nacjami, niestety nie wiem, aczkolwiek sprawdzę przy najbliższej nadarzającej się okazji:-)

    OdpowiedzUsuń