niedziela, 27 listopada 2011

Nie taki indyk straszny jak go malują

Potwierdzam, że przepis Star na dziękczynnego indyka jest najlepszy na świecie.
Star - jesteś genialna.

Nie to, żebym kiedykolwiek wcześniej robiła indyka, aż taka kucharka to ze mnie nie jest. Właściwie z drobiu to przyjaźnię się tylko z kurami. Ale ten wyszedł absolutnie fantastczny - miękki, soczysty i aromatyczny. Gorąco polecam więc przepis Star. Kto jeszcze nie robił - po indyka marsz!
No i miłej niedzieli, rzecz jasna.

Znowu mnie nosi. Marzy mi się szeroka droga i bezkres przede mną.

sobota, 26 listopada 2011

Pow wow

Hameryka szaleje na zakupach, a my siedzimy w domu, zajadając się pierrrnikiem według genialnego przepisu mojej Mamy (który zawsze się udaje, jeśli jakaś niemota kulinarna - jak ja - potrzebuje przepisu na ciasto, które zawsze wychodzi, proszę dać znać). Indyka jeszcze nie konsumowaliśmy, dopiero się piecze, więc nie mogę zdać relacji z mojej pierwszej z nim przygody. Miejmy nadzieję, że będzie smaczny, bo pachnie obłędnie:-) Ale zanim dobierzemy się do zawartości piekarnika, najpierw zaległe zdjęcia z ubiegłotygodniowego indiańskiego pow wow, które odbyło się już po raz 58 w Wietrznym Mieście. Tłumów nie było (może to i lepiej), za to wielu tancerzy, barwne stroje i piękne tańce. Oczywiście najwięcej było potomków rdzennej ludności, ale zdarzały się wśród tancerzy i blondaski, i rudzielce, corni jak noc i tak jakby żółtawi. Ale kto powiedział, że nie wolno im utożsamiać się z Indianami, no nie?

Król Kurnika uwiecznił je na licznych filmach, dostępnych na jutubie a ja strzelałam słitaśne focie.






Reszta słitaśnych foć w galerii zdjęć.

sobota, 19 listopada 2011

Stało się

Stało się, jak przewidywał taki jeden mój znajomy. Przeszłam na ciemną stronę mocy, znaczy się z h a m e r y k a n i z o w a ł a m.
Będę piec indyka w Dziękczynienie.
Albowiem tak się składa, że dostałam go za darmoszkę a jak wiadomo, darowanemu indykowi nie zagląda się w zęby (albo kuper). Trzeba więc coś z nim zrobić. Najchętniej wypuściłabym go na wolność, żeby hasał sobie po łąkach aż do emerytury, ale mam z tym pewien problem, bowiem indor pozbawiony jest już głowy. Ma wprawdzie jeszcze wnętrzności, aczkolwiek nie wiem, czy wystarczą mu do przeżycia. No i nie ma piór, co w obliczu nadchodzących mrozów również mogłoby sprawiać mu problem, bo byłoby biedakowi zimno. Nie pozostaje mi nic innego, jak ogrzać go dobrze w piekarniku, nadziewając tym i owym.

Przyznam się wam - boję się. Ptaszysko jest wielkie. Ptaszysko łypie na mnie groźnie z begłowego korpusu.
Jak usłyszycie, że jakaś chałupa się w Hameryce w Dziękczynienie sfajczyła, to będzie nasza, bo w życiu nie piekłam indyka.
Z drugiej strony większości potraw, które teraz przygotowuję z zamkniętymi oczami, jeszcze dwa lata temu nie potrafiłam gotować. Więc chyba damy sobie radę. Na wszelki wypadek kupię dużo mrożonej pizzy, na zastępstwo. Może się rodzina nie zorientuje, że podmieniłam danie główne?

***

Muszę się pochwalić. Pierwszy raz w życiu zgromadziliśmy prezenty świąteczne z odpowiednim wyprzedzeniem. Pierwszy raz w życiu też dostrzegłam zalety kupowania on-line. Nie trzeba przepychać się w sklepach, stać w kilometrowych kolejkach itd. Żadnych znienawidzonych przeze mnie przedświątecznych atrakcji. Weszłam sobie kurturarnie na Amazon, zamówiłam co cza, przyjdzie za tydzień. No i taniej, jak w sklepie, bo bez podatku. Mamy fajne i rozwijające (bo nienawidzę kupowania dziaciakom kolejnej durnej, plastikowej zabawki, jakich mają setki; w dzieciństwie miałam a) misia z oberwanym uchem b) lalę Murzynkę - niemowlaka c) klocki d) układankę - to były wszystkie zabawki, jakimi dysponowałam; nie było internetu a w czarno-białej o zgrozo telewizji były dwa potwornie śnieżące kanały - i wcale nie uważam, że miałam gorzej, niż dzisiejsze dzieciaki zarzucone górą chińskiego chłamu) zabawki dla dzieciaków, małe przyjemności dla dorosłych i zero stania w kolejkach. Zaczynam też powoli bożonarodzeniowe zakupy spożywcze.
Kolejkom w tym roku mówimy stanowcze nie!
A wy macie już świąteczne prezenty czy zostawiacie na ostatnią chwilę? Przyznawać mi się tu!

środa, 16 listopada 2011

Seks, narkotyki, pacierz i pierogi

Co ja zrobiłem, że się ożeniłem podśpiewuje pod nosem Król Kurnika od kilku dni.
Pośpiewuje też jego telefon, kiedy zdarza mi się do niego zadzwonić.

- Najlepszą rzecz pod słońcem, kochanie - zapewniam go po kilka razy dziennie.

Już pan Goebbels mówił, że kłamstwo powtórzone po wielokroć staje się prawdą.

***

W amerykańskiej telewizji ma być od listopada emitowane reality show o typowej polskiej rodzinie.

"Według charakterystyki producenta mężczyzna powinien być głową rodziny i głównym dostarczycielem środków na jej utrzymanie. Może być np. policjantem, lub prowadzić swój własny biznes. Kobieta to przede wszystkim matka siedząca domu i zajmująca się dziećmi. One zaś powinny dostarczyć odpowiedniej ilości kłopotów, żeby miała się czym zajmować. Najlepiej gdyby dziewczyna była nieszczęśliwie zakochana lub spotykająca się z facetami, których raczej powinna unikać. Chłopak może ocierać się o sąd lub klinikę odwykową, może także spotykać się ze starszymi od siebie kobietami, które go utrzymują. Dopełnieniem rodziny powinni być dziadkowie. Najlepiej bardzo religijni, którzy na kłopoty reagują np. odmawianiem pacierza."

Jakbyście nie wiedzieli, jak wygląda typowa polska rodzina na obczyźnie, to właśnie tak. Przynajmniej według Pana Reżysera, który postanowił podzielić się z amerykańskim społeczeństwem swoją bujną wiedzą na temat życia polskich emigrantów. Należy dodać, że ten sam Pan Reżyser wsławił się do tej pory produkcją innego show, zwanego "Jersey Shore", które - krótko rzecz ujmując - znacznie pogorszyło wizerunek emigrantów włoskiego pochodzenia.
Tego nam właśnie tutaj potrzeba - dobrego specjalisty od public relation.

A tak na marginesie, jak tam wasze rodziny? Polskie czy nie polskie? Przyznawać się. Bo nasza to tak sobie polska, przynajmniej według wyżej wymienionych kryteriów. Może my już Amerykańcy, tylko o tym nie wiemy?

Tytuł posta oraz fragment artykułu pozwoliłam sobie bezczelnie skopiować z tego artykułu.

wtorek, 15 listopada 2011

Darmozjady

Kilka dni temu przeczytałam taki oto artykuł:

"Udając niepełnosprawnego, wyłudził łącznie ponad 400 000 funtów. Wpadł na swoim ślubie, gdzie sfilmowano, jak tańczy.
Kiedy Mohamed Bouzalim  przyjechał do Wielkiej Brytanii w 2001, nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Podał się za Afgańczyka i powiedział, że jego ojciec został zabity przez talibów. Po tym, jak udzielono mu azylu, zaczął udawać, że jest sparaliżowany od pasa w dół i potrzebuje całodobowej opieki. Na ten cel otrzymywał 66 tys. funtów rocznie.

Życie jak w Madrycie dla Mohameda skończyło się, gdy jego dom odwiedzili funkcjonariusze brytyjskiego urzędu celnego. Podczas przeszukania, trafili na film z jego wesela, na którym widać, jak poruszający się na co dzień na wózku pan młody energicznie wybija hołubce.(...)"

Żródło tutaj.

A potem szłam sobie przez parking tej instytucji, w której wolontaryzuję i patrzyłam, jakimi wypasionymi furami podjeżdżają ci biedni uchodźcy, rzekomo samotne matki dzieciom oraz rzekomo ciężko chorzy, którzy nie mają z czego żyć i potrzebują każdej jednej zapomogi, jakie to państwo jest w stanie udzielić, a nawet więcej, jakby się tylko więcej udało z państwowej kabzy wyciągnąć.

A potem popatrzyłam na te rzęchy, którymi podjeżdżają pracownicy owej instytucji - poobijane, pordzewiałe, z odpadającymi zderzakami, poklejonymi szarą taśmą (którą tutaj naprawia się absolutnie wszystko - począwszy od zderzaków, po okna; jestem pewna, że jakby się dobrze przyjrzeć samolotom, to też pewnie byłyby podklejone duck tape), z przeciekającymi dachami.

I tak sobie pomyślałam, że szkoda, że tutejsi urzędnicy nie sprawdzają tych biednych ludzi, pobierających zasiłki i zapomogi.

Jedna taka siksa dwudziestoletnia, co tam pracuje i jednocześnie jest biednym uchodźcą, w związku z czym pobiera WSZYSTKIE możliwe zapomogi, ma furę za 50 tysi i właśnie się przeprowadziła do nowego domu. Dlaczego żaden urzędnik się do niej nie przejedzie, do cholery?
A naszej znajomej, emerytowanej nauczycielce po poważnym wypadku, z poważną, nieuleczalną chorobą autoimmunologiczną, która ledwo się porusza, co chwila odbierają kilka dolarów zasiłku (bo ona kwalifikuje się tylko na jeden - nie jest uchodźcą ani samotną matką garstki drobiazgu, jest  t y l k o  ciężko chora, choć nie tak ciężko, jak każdy jeden "uchodźca"), bo się jej nie należy. Mieszka w małym, obskurnym mieszkanku, musi przeżyć za dziesięć dolarów dziennie i nawet nie ma co marzyć o posiadaniu jakiegokolwiek samochodu, który ułatwiłby jej choć trochę życie. Nawet o takim za 3 tysie, rozpadajacym się rzęchu może sobie pomarzyć.
Dodam tylko, że znajoma jest wdową z dwiema córkami, którym pomaga jak może a ta gówniara ma bogatego narzeczonego i jeszcze bogatszych rodziców. I co chwila jeździ na wakacje na Bahamy.

Znajoma pielęgniarka często opowiada, jakimi samochodami podjeżdżają u nich na porodówkę kobiety. Fura za 60 tysi a baba, obwieszona złotem, w futrze, która z niej wysiada, jest na public aid (korzysta z bezpłatnej opieki w czasie ciąży, ma bezpłatny poród oraz opiekę po porodzie dla siebie i dziecka przez pół bodajże roku - wszystko na koszt podatnika; pomachajmy frajerom, ofiarnie płacącym podatki na darmozjadów).

Ameryka, kurna.

Wiem, powtarzam się, już kiedyś pisałam o tych zasiłkach, ale niezmiennie mnie to wkurza. Ten kraj jest tak hojny dla rzesz nieuczciwych imigrantów w obawie o posądzenie o rasizm i dyskryminację a często zaniedbuje swoich własnych obywateli. Poprawność polityczna kiedyś nas wszystkich zgubi, mówię wam.

A teraz, żeby nie bylo tak ponuro, coś na rozweselenie.

Tojota rzondzi:-)

poniedziałek, 14 listopada 2011

Omsknęło mi się

Omsknęło mi się, a raczej ostatnie dwa tygodnie jakoś tak mi się omsknęły, że nawet nie zauważyłam, kiedy minęły.

Nie to, że nagle się coś w kurniku zmieniło i moje życie nabrało rozpędu, bo do tego potrzebuję, jak wiadomo, stosownych papierków, a tych urząd - po półtorej roku czekania, dosyłania, monitowania, ciągle jeszcze nie wypluł. Ale co tam, mamy czas, prawda? Nasz prawnik już nawet przestał od nas odbierać telefony. Nie żeby był wcześniej jakiś wyrywny do kontaktu, ale teraz ten kontakt urwał się zupełnie; ale nic to, zemściłam się - posłałam do niego taką jedną Azjatkę, którą spotkałam w tej instytucji, w której wolontaryzuję. Baba jest upierdliwa jak nie wiem a do tego bardzo kiepsko mówi po angielsku - miłej zabawy na pierwszym spotkaniu (bo do drugiego pewnie nie dojdzie), złamasie!

No więc nie, kura ciągle w stanie zawieszenia, tylko że te dwa tygodnie były tak jednostajnie szaro-deszczowe, że je po prostu przespałam. Mój organizm najwyraźniej przygotowuje się do snu zimowego, co nie jest nawet takie złe, bo nie wiem jak u was, ale u nas zapowiadają zimę stulecia z gigantycznymi opadami śniegu (w NY już padało, uwierzycie?).
Podziękujmy pro-ekologicznemu koncernowi BP za ten miły prezent.

Mam strasznie spóźniony refleks. I strasznie tego żałuję, bo najlepsze odzywki przychodzą mi do głowy dużo po czasie. Szkoda, wielka szkoda.
Wczoraj musiałam iść do pobliskiego supermarketu, odebrać w aptece leki (mówiłam już, że uwielbiam tutejszy system opieki zdrowotnej, a nie nawidzę systemu ubezpieczeń? opowiem następnym razem). Niestety, wybrałam sobie nieszczęśliwą godzinę - było już po lunchu i wszyscy wypełzli z domów na cotygodniowe zakupy. Sklep był pełen, w aptece kłębił się dziki tłum. Moje leki były już gotowe, więc cała sprawa powinna zająć nie więcej, jak pięć minut, ale niestety komputer odmówił współpracy i nie chciał przyjąć kodu kreskowego jednego z nich. Panie w aptece były dwie - jedna zajmowała się szczepieniami na grypę, serwowanymi bandzie staruszek, ubranych w różowo - błękitne dresiki w tym niezapomnianym odcieniu dziecięcych śpioszek (deja vu? hmmm), a druga zajmowała się: a) obsługą okienka przyjmującego recepty b) rozdzielaniem piguł (tutaj nie ma gotowych opakowań leków na receptę, kupowania całych paczek, chociaż lekarz nam przepisał tylko pół listka - piguły są rozdzielane w aptece do pojemniczków w ilościach zapisanych przez konowała i koniec) c) wydawaniem i inkasowaniem należności.
Panna piętnasty raz próbowała nabić lek na kasę a ta swoje - nie ma w systemie i nie ma w systemie. Panienka coraz bardziej zdenerwowana, rzucała nerwowe spojrzenia na rosnącą kolejkę, w końcu poprosiła, żebym poczekała chwilę. Ok, czekać mogę, mnie się nie spieszy. Jednak po pół godzinie stania w tłumie ludzi, z których każdy wydzielał inny zapach (i niestety, w większości były to zapachy niemiłe), w upale, z potem spływającym po plecach stwierdziłam, że jeszcze chwila, a zemdleję. Albo narzygam komuś na buty. Musiałam usiąść, po prostu musiałam. Krzesełka były trzy, dwa zajęte przez staruszkim wymalowane jak do cyrku. Środkowe było wolne, ale tylko teoretycznie, bo w praktyce leżały na nich: sterta kolorowych czasopism, którymi sobie umilały oczekiwanie wymalowane smoczyce oraz ich torebusie. Grzecznie poprosiłam, żeby przeniosły fanty, bo ja MUSZĘ usiąść. Jedna ze smoczyc, prezentując święte oburzenie zapytała, czy naprawdę muszę siadać WŁAŚNIE TUTAJ. Ale naprawdę? Nie mogę przysiąść na cokoliku pod ścianą? A na takim małym zydelku dla dzieci, na którym mieści się tylko pupa dwulatka?

Ich oburzenie było tak wielkie, jakbym kopnęła ich ulubionego kotka; oczywiście dały mu wyraz. Głośno. Wydymając usteczka, umalowane szminką w kolorze jadowitej czerwieni pt "Przeleć mnie". Uwierzycie, że tutaj lakiery do paznokci i szminki mają swoje nazwy? I to nie banalne, jak "Czerwony" czy "Lila róż", ale na przykład "I'm Not Really a Waitress", "Vodka & Caviar" albo "Size matters". Ostatnio pyta mnie taka jedna, co to za lakier mam na pazurach. Oczywiście nie miałam pojęcia a ona na to, szczerze zdumiona: "I nawet nie spojrzałaś na nazwę?? Przecież na tej podstawie dobierasz kolor do nastroju i okoliczności". Powiedziała o moim dziwactwie wszystkim koleżankom, które potem przychodziły pytać, jak jakiegoś przygłupa: "Ale ty naprawdę nie znasz nazw swoich lakierów? To skąd wiesz, które jest odpowiedni??" Padłam.
Ale może to dlatego, że to wszystko były żydowskie księżniczki (żeby nie było, nie mam nic przeciwko Żydom, absolutnie, jestem ostatnią osobą, którą można posądzać o uprzedzenia religijne, ale żydowska księżniczka to zupełnie inny gatunek człowieka). 
Ale ja nie o tym chciałam. 

Musiałam.
Usiadłam, ochłonęłam, minęło kolejne 20 minut i w końcu leki były gotowe do odbioru.

Dopiero w domu przyszło mi do głowy, że powinnam była wykazać się większym obyciem i zagaić jakąś rozmowę z tymi miłymi paniami w cyrkowym makijażu, na przykład: "Czy lubią panie Holendrów? Bo ja bardzo. Proszę sobie wyobrazić, że jako pierwszy kraj na świecie zalegalizowali eutanazję. Uważam, że to najfajniejszy prezent, jaki można sprawić rodzinie na święta".

środa, 9 listopada 2011

Co rok prorok

Niejacy Michelle i Jim Duggar od dwudziestu lat z okładem zajmują się płodzeniem dzieci. Właśnie spodziewają się dwudziestego potomka. Cała Ameryka może śledzić, jak sobie radzą w życiu codziennym (i dziękować sobie w duchu, że się nie pokusiło o tak liczną gromadkę) w telewizyjnym szoł "19 Kids and Counting". Ja bym ten program przemianowała na "Co rok prorok, a nawet dwa" (bo dorobili się też bodajże dwóch par bliźniaków).

Imponujące.
A mnie przeraża wizja posiadania jednego. Niedajbuk dwójeczki.

P.S. Wszystkie dziewiętnaścioro dzieci nosi imiona, zaczynające się na literę "J".
Jak im się to nie myli?

P.S.2 I jeszcze a propos potomstwa i Halloween. Jak reagują dzieci, kiedy rodzice zjedzą im wszystkie uzbierane w Halloween słodycze? Niektóre płaczem, niektóre wrzaskami a niektóre... obejrzyjcie do końca - dwa ostatnie maluchy są naprawdę boskie:-)

wtorek, 1 listopada 2011

Halloween Anno Domini 2011

Chciałabym napisać, że dekoracje były ładniejsze, niż rok temu. Ale nie napiszę, bo nie były. A raczej niemal w ogóle ich nie było:-)
Tradycyjnie pojeździliśmy wczoraj po okolicy z Panem i Władcą, szukając najfajniejszych halloweenowych dekoracji, ale jedyne, co widzieliśmy, to wymarłe, puste i ciemne ulice.

Ciemne, bo tutaj, na przedmieściach Miasta Skunksów, nie ma zwyczaju oświetlania całych miasteczek ulicznym oświetleniem. Latarnie są w centrum i koniec - wszystkie boczne uliczki, przy których znajdują się domki jednorodzinne i bloki (choć tych ostatnich nie ma tu zbyt wiele, dominuje jednak jednorodzinna zabudowa, ewentualnie "bliźniaki") są ciemne choć oko wykol. Ani jednej małej latarni, chyba, że ktoś postawi sobie sam przed domem. Dla przyzwyczajonej do rzęsistej iluminacji mieszkanki Polski (oraz przez jakiś czas jeszcze bardziej rzęsiście oświetlonego Egiptu, tam dopiero jest iluminacja!) wygląda to dziwnie, choć trzeba wziąć pod uwagę fakt, że tutaj przecież nikt raczej nie chodzi pieszo, mało kto spaceruje, więc i nie ma potrzeby stawiania latarń co kilka kroków.  

Kryzysu więc ciąg dalszy. Szkoda. Naprawdę szkoda. A najsmutniej mi się zrobiło, jak odkryliśmy, że jeden z najpiękniej udekorowanych rok temu domów, teraz jest wystawiony na sprzedaż. Pojawia się coraz wiecej tabliczek w naszej okolicy z informacją o sprzedaży i - co najsmutniejsze - są to większości domy zabrane przez banki za niespłacone kredyty. Jakiś czas temu czytałam, że tyle ich banki pozabierały, że nie ma jak tego sprzedać. Oczywiście, na rynku działają spekulanci, skupujący takie nieruchomości po śmiesznie niskich cenach z nadzieją na to, że kiedyś rynek się odbije, ale nadal zabranych domów jest dużo więcej, niż nabywców. W tej sytuacji banki często zrównują domy z ziemią, licząc na to, że szybciej sprzedadzą pustą parcelę, niż budynek.

Ale ja nie o tym miałam, tylko o Halloween, moim ulubionym święcie.
No więc dekoracji specjalnie dużo nie było, choć na koniec znaleźliśmy jeden dom, fantastycznie udekorowany. Było tam wszystko - Freddie Kruger, kościotrupy, kostucha z kosą, trupy wychodzące z nagrobków, odcięte głowy i duchy wynurzające się z zarośli. Obrazka dopełniał podkład dźwiękowy oraz dym, który był tak gęsty, że zasnuł całą okolicę, dzięki czemu dekoracja wyglądała jeszcze bardziej nastrojowo. Fan-ta-sty-cznie:-)) Już kocham właścicieli tego domku:-))





Cała dokumentacja fotograficzna znajduje się w galerii zdjęć.