piątek, 25 lutego 2011

Na poprawienie wisielczego humoru

Wszystko się nam dokumentnie, absolutnie popierdoliło w sytuacji niejako życiowej. Na razie nie chcę wywnętrzniać się, o co dokładnie chodzi, bo może jeszcze jakimś cudem da się to odkręcić, ale jeśli nie, nie omieszkam opisać wszystkiego, posługując się słowem dosadnym a soczystym. Proszę wybaczyć słownictwo, ale jest adekwatne do sytuacji. Na pociechę czytam ostatnie odkrycie - stronę Mistrzowie.org, gdzie Król znalazł takie oto cacuszko - prosto z lanserskiego facebooka.


Popłakałam się ze śmiechu.
Uwielbiam lanserskie portale. Można pokazać się w najlepszych białych kozaczkach, na wakacjach pod palmą i na tle nowego telewizora. Odjazd:-))

I jeszcze kilka odkryć ostatnich dni, tym razem z jutuba.


Świetne, prawda?:-)))
Ale Peter Nalitch, poza ewidentnym talentem komicznym, jest jeszcze naprawdę dobrym piosenkarzem. Wprawdzie nie wiem, o czym śpiewa:-))) ale głos ma. No i jest na co popatrzeć:-)


Nie udało nam się znaleźć żadnej płyty tego czarującego pana, uwodzącego dziewczęta w swoim jaguarze, więc chyba jeszcze nic nie wydał, ale na jutubie jest kilka jego kawałków. Jestem oczarowana jego głosem. 
Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na to, że słoń w niemowlęctwie nadepnął mi na ucho. Słuchu nie mam za grosz, więc niewykluczone, że pan fałszuje na potęgę:-)))

Ale żeby nikt mi nie zarzucił, że promuję tylko obce produkcje, oto kilka  rodzimych, fenomenalnych kawałków, również znalezionych na jutubie. Pierwszy nosi wdzięczny tytuł "O Ela Ela, dotknij mego przyjaciela"...


Tak na marginesie, jutub mi znalazło kawałki pokrewne i wśród z nich znalazł się również ten o  jakże wdzięcznym tytule "Jadwiga zbadaj mego dźwiga" alias "Jadwisia poznaj mego Zdzisia" oraz "Weź go do buzi Tolu lub Alu" - autor nie mógł się najwyraźniej zdecydować na jedną, biedak - z drugiej strony pozazdrościć, że miał tak szeroki wybór:-))))) Ale oba te kawałki nie  są wart uwagi, poza magnetycznymi tytułami:-) Nie to, co Ela, który powala nie tylko tytułem ale też i całym tekstem. Przewińcie tylko ten kawałek "muzyki" na początku i wsłuchajcie się w słowa (zauważyłam, że wszystkie te kawałki mają długie wstępy instrumentalne i charakterystyczny rytm, wprawiający biodra w równie charakterystyczny ruch - już się nie dziwię, że tyle dzieci zostaje poczętych zupełnie spontaniczne w trakcie różnych dyskotek. Kto by się oparł tym rytmom:-)))) ).

Kolejny kawałek powala zupełnie czym innym. To nie tylko uczta dla uszu, ale też dla oczu. Ten motocykl, stół bilardowy (wszystkie niezbędne atrybuty zabawy, byłam tylko zawiedziona, że bohaterka nie miała białych kozaczków - biedne dziewczę nie nadążyło za modą), no i ta panna, która na rzeczonym stole prezentuje biust w całej okazałości (aż dziwne, że nie wypadł jej z koszulki). 
Jednak moim zdaniem najlepsi w tym teledysku są trzej kolesie, wyskakujący zza kwiatków (na początku drugiej minuty):-)) Szał po prostu:-)))) Umarłam ze śmiechu. 


No i jeszcze moi ulubieńcy - niejaki Groszek i Kamil, którzy nagrali teledysk roku. Powinni dostać Grammy, Emi i Nobla (no co, Obama dostał:-P). Tego się nie da opisać słowami, to trzeba obejrzeć. Gdyby ktoś nie lubił tego rodzaju muzyki (w co wątpię, bo jest absolutnie powalająca no i ten rytm!), wyłączcie dźwięk, ale koniecznie obejrzyjcie Groszka i Kamila. Są bezbłędni:-))


Miłego weekendu wszystkim, którym nikt go nie spierdolił, jak niżej podpisanej (-ym) :-))

wtorek, 22 lutego 2011

Uwaga, nie wyspałam się:-)

Niech nikt mi nie wmawia, że z tymi ludźmi wszystko jest w porządku.

"Policja z miasta Arvada w USA aresztowała 11-letniego Tima po tym, jak dziecko na prośbę terapeuty zobrazowało swoje uczucia na kartce papieru. Na rysunku widniała postać z pistoletem wycelowanym w inne, cztery postaci wypowiadające słowa "nauczyciel musi zginąć". Rodzice chłopca byli zaskoczeni, gdy tego samego dnia do drzwi ich domu zapukała policja i aresztowała 11-latka, którego wyprowadzono w kajdankach – informuje serwis kdvr.com. 
 
Chłopiec uczęszczał na terapię w związku z zaburzeniami koncentracji. Jednym z jego zadań było przenoszenie swoich negatywnych emocji przy pomocy rysowania. Psycholog zasugerowała Timowi, by w przypadku zdenerwowania po prostu wziął kartkę i narysował to, co odczuwa.
- Mówił nam jaki był przerażony, gdy wyprowadzili go do radiowozu – relacjonują rodzice chłopca, którzy proszą o anonimowość. – Tim został zawieziony na komisariat, gdzie zrobiono mu zdjęcie i pobrano odciski palców – dodali.

Rodzice chłopca wynajęli prawnika, który bada sprawę. Terapeutka Tima stwierdziła, że wyprowadzenie z domu 11-latka w kajdankach przynosi więcej szkody, niż korzyści – czytamy w serwisie."
 (źródło: onet.pl)

I sprzed kilku miesięcy:


"Matka nie potrafiła uspokoić dziecka w samolocie, wiec wymierzyła mu klapsa. Stewardesa zabrała rodzicom rocznego malucha i o zajściu powiadomiła policję.

Do incydentu doszło w poniedziałek na pokładzie samolotu amerykańskich linii lotniczych Southwest Airlines. Maszyna leciała z Dallas w stanie Teksas do Albuquerque w Nowym Meksyku.
Maluch płakał, a matka traciła cierpliwość, krzyczała, a w końcu uderzyła dziecko. Widząc to, jedna ze stewardes zabrała płaczące dziecko i zapowiedziała, że o całej sprawie zostanie zawiadomiona policja na lotnisku w Albuquerque. Po lądowaniu maluch został przekazany policji."

I nie, nie jestem zwolenniczką posiadania broni, dzięki dostępowi do której dzieciaki przynoszą ją do szkoły i rozprawiają się z nielubianymi nauczycielami i kolegami z klasy. Uważam, że powszechny dostęp do broni to największe przekleństwo tego kraju, gdzie nigdy nie wiesz, czy kierowca drugiego samochodu, zdenerwowany Twoim sposobem prowadzenia auta, nagle nie odstrzeli ci głowy z frustracji. 

Jestem absolutną przeciwniczką bicia dzieci. Bicie to krzywda na całe życie. Bicie niczego dziecka nie nauczy, może tylko nienawiści do własnych rodziców. 

Ale jeśli obca osoba odbiera matce dziecko w majestacie prawa, bo uważa, że racja leży po jej stronie, to uważam to za nienormalne.
Jeśli zamyka się jedenastolatka za rysunki, wykonane na spotkaniu z terapeutą (a gdzie tajemnica lekarska, do cholery?), to uważam to za nienormalne.

Jak bardzo państwo może ingerować w życie swoich obywateli? Dlaczego ludzie zgadzają się na tak drastyczne ograniczanie ich praw? I to w kraju, słynącym z obywatelskich swobód? Czasami odnoszę wrażenie, że slogany o wolności i równości to tylko puste hasła na użytek publiczki a prawda jest zupełnie inna.

A na Nowej Zelandii, w Christchurch, tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi. Ostrożne szacunki mówią o 300 osobach zabitych. Centrum miasta zrujnowane. Budynki poskładały się jak domki z kart. Katedra, piękna katedra z moich zdjęć, zniszczona, nie ma już pięknej wieży i części lewej nawy. Zresztą, wielu budynków z moich zdjęć już nie ma. Tragedia, której nasze media poświęciły lakoniczną wzmiankę, ekscytując się nowym show Dody i wojną futrzaną Mucha - Krupa. Żyjemy w plastikowym świecie, w którym prawdziwe zostają problemy zostają wyparte z życia publicznego przez kolejne newsy o celebrytach.
Kto jeszcze kilka lat temu słyszał o celebrtyach? O zjawisku, które sobą reprezentują? Nawet mój słownik na bloggerze podkreśla mi to słowo, informując, że nie istnieje:-) Nie ma go w słowniku. A teraz tragedia setek ludzi została zastąpiona w informacjach przez celebryckie aspiracje Marty Kaczyńskiej. 
Wow. Nowy wspaniały świat.

Nie wyspałam się, stąd pewnie moje pesymistyczno-ponure spojrzenie na otaczającą rzeczywistość:-)

Albo w końcu trzeźwe spojrzenie?:-))))

Jak zwykle

Jak zwykle, kiedy muszę wcześnie wstać, długo nie mogę zasnąć. Jutro pobudka o 6:00 rano a ja pomimo tego, że już po pierwszej w nocy, nie czuję się senna. Wykorzystuję to, że w Polsce już ranek i dzwonię ze skype do domu, rozmawiam na gadu ze znajomymi, u których, kiedy wstanę, będzie już popołudnie nie nie będą mieli czasu na pogawędki. Oglądam ostatnie odcinki "Rancza", które w Polsce nadawali, kiedy pływałam po Nilu.
Znowu będę jutro usypiać nad kubkiem kawy. Trudno.

Pochwalę się wam - straciłam ponad 7 kg:-)))) Wolno, bo w niecałe trzy miesiące, ale mam nadzieję, że tym razem skutecznie, bez jojo. Jeszcze w listopadzie kupowałam spodnie w rozmiarze 12 (L), a teraz spokojnie wchodzę w 8:-))) Hurra. 
Jedno mnie tylko martwi. Sukienka na ten Najważniejszy Dzień. Obawiam się, że malowniczo sfrunie mi do stóp w najbardziej nieodpowiedniej chwili. A już raz ją przerabiałam:-)))
Ale nic to. Dzisiaj się cieszę z powolnego powrotu do dawnej wagi. Do czasów, kiedy z moją najlepszą licealną psiapsiółą Julią wypisywałyśmy sobie na spodniach w wiadomym miejscu "Jestem wiotka jak miotła":-))) I takie też byłyśmy:-))

Od dawna szykuję się, żeby napisać posta o chicagowskich mostach, bo jest ich tu całe zatrzęsienie. W mieście rzeka Chicago dzieli się na dwie odnogi, tak że wygląda jak duży igrek i żeby połączyć wszystkie dzielnice ze sobą, od dawna budowano przeprawy. Mamy tu mosty zwodzone, mamy stare, ponad stuletnie, mamy i zupełnie nowe.
Ale jakoś nie mogę się zabrać za porządny research. Wrzucam więc same zdjęcia, z nadzieją, że kiedy wiosna nadejdzie, moja pustynia umysłowa też zakwitnie i napiszę coś ciekawego:-)))








I jeszcze dwa zdjęcia znalezione w sieci.


wtorek, 15 lutego 2011

Jak kura na zakupy poszla czyli Chicago to nie jest miasto dla niezmotoryzowanych ludzi

Wiosna, panie sierżancie.
Wiosna na całego.
Ptaszki kwilą.
Słońce świeci jak głupie.
Zwały brudnego śniegu stają się jeszcze brudniejsze, ochlapywane błotem przez mknące, uwalone solą samochody.
Ach, jaki piękny jest ten świat - orzekła kura wczorajszego poranka.
Taki piękny, że aż chciałoby się w końcu opuścić domowe pielesze.
Tak piękny, że w kurze po tygodniach hibernacji obudziła się chęć życia.
I chęć wybrania się na małe wiosenne zakupy.
Chęć zgubna, jak się okazało. Taka wyprawa do sklepu, nawet znajdującego się w pobliżu, może mieć trudne do przewidzenia a wręcz opłakane w skutkach konsekwencje.
Jakie?
Ano...
Wyżej wzmiankowany sklep znajduje się niedaleko.
Właściwie znajduje się całkiem blisko.
Właściwie to jest po drugiej stronie ulicy niemalże. Wystarczy przejśc kawałek przez osiedle, potem chodniczkiem, potem przez skrzyżowanie - takie spore, bo czteropasmówka i trzeba przekraczać jezdnię w dwóch miejscach, potem przez ogromny parking i już. Światynia konsumpcjonizmu, kusząc feerią wiosennych barw stoi przed kurą otworem.
No to się kura wybrała - w jedną stronę samochodem, jako ze jeden z domowników właśnie z domu wybywał. Wracać kurą miała spacerkiem, ale co to za spacer, jak dom o jeden rzut raczej małym beretem. Żaden spacer. Prawda? Prawda.
Po godzinie buszowania wśród półek, przymierzania tony niepotrzebnych rzeczy, uboższa o kilka dolarków a cięższa o kilka wyprzedażowych okazji, nasza kura udała się w drogę powrotną do domu.
Ups.
Zamierzała się udać.
A tu śnieg.
Skrótem przez parking do skrzyżowania się nie da, bo zwały śniegu wyższe od kury o dwie głowy.
No to może skrótem przez placyk dookoła banku przy tymże skrzyżowaniu? Śnieg też zalega, ale jakby go mniej było, niż obok. Kura więc wlazła w śnieg. Kura się zapadła do połowy ud, przewróciła, wysypała zakupy, zaklęła szpetnie i z brzydkim wyrazem na ustach, zbierając zakupy, powoli wygrzebała się z zaspy.
No dobra, wszyscy wiedzą, że kto drogę skraca... i tak dalej. No to idźmy jak bozia przykazała, dookoła - do wyjscia i chodniczkiem.
Ups.
Nie można. Śnieg. Chodniczek tak jakby między posesjami, do nikogo nie należy, więc i nikt się nie poczuwa do odśnieżania. No to może wyjazdem dla samochodów? Dobra nasza, wyjazd odśnieżony, więc teraz dziarskim krokiem kura pomaszerowała do głównej ulicy ale tu na naszą bohaterkę czekała kolejna niespodzianka. Ależ tak, dobrze zgadliście - śnieg. Śnieg zalegający u wejścia na chodnik. Na szczęście kura, choć obdarzona krótkimi nogami, została przez naturę obdarowana determinacją i odwagą osobistą, które nie pozwolily jej zrezygnować. Wdrapała się wiec nasza kokoszka na tym razem nie taką wysoką i całkiem zamarzniętą górę śniegu i hoop, na chodniczek z drugiej strony. Chodnik odśnieżony, bo jego dalsza część znajdowała się już na posesji, należącej do wcześniej wspomnianego banku. Bank grzecznie swoją część odsnieżył, zwalając cały śnieg na wejście, nienależące do nikogo. Bosko. Nie ma to jak zdrowy rozsądek i dbałość o bliźniego. Kura pokręciła kurzęcą główką i pomaszerowała dziarsko do skrzyżowania. A tu siurpryza. Gdzie się podział słupek z guziczkiem do uruchamiania świateł dla pieszych? Hmmm pomyślmy... pod zwałami śniegu? Brawo, moi mili! Jednak determinacja naszej bohaterki nie zna granic, dziarsko więc odśnieżyła potrzebny jej słupek, wcisnęła guziczek i pogrążyła się w oczekiwaniu. Nareszcie, światło. No to... no tak... ruszamy? Nie, nie ruszamy, bowiem wejście na jezdnię z każdej strony blokuje co? wiadomo. Śnieg. Ten przeklęty, brudny, zapadający się śnieg, którego ani obejść, ani przeskoczyć, ani się nań wdrapać, bo sięga kurze po czubek nosa. Dokładnie po czubek.
Taaa.
Wygląda na to, że nie tędy droga.
No to może się cofnąć do pasów kilkadziesiąt metrów wcześniej? Hm, hm, tam też przejścia nie ma. Śnieg. Po kurzęcy pas.
Po drugiej stronie, 500 metrów dalej?
Hej, a to ci niespodzianka. Tutaj też ta cholerna, p...a biała zaraza. No bo tutaj akurat z tego dużego parkingu odgarniali, a kto by tam patrzył, że to tuż obok pasów.
Może przebiec przez czteropasmowkę? Nie takie rzeczy robiło się w Kairze, ale tam kierowcy są przywyczajeni do tego, że im piesi nagle przed maskę wyskakują. Nie sądzę, żeby tutejsi kierowcy byli na to gotowi, tym bardziej, że latarń na ulicach nie uświadczysz, ciemno choć oko wykol. Sprint przez nieoświetloną ulicę w czarnej kurtce i ciemnych spodniach?? Hmm brzmi tak jakby ryzykownie?
To jak się do k..... n... przedostać na drugą stronę tej pieprzonej ulicy????????
Może sprzedają w tym sklepie motolotnie?

Po pół godzinie miotania się pomiędzy zwałami tej cholery wściekła, przemarznięta kura zadzwoniła po Króla Kurnika, który przyjechał z pracy specjalnie po to, żeby ją zawieźć do domu, odległego o 10 minut spacerkiem.

Więc z całą stanowczością stwierdzam, że władze Chicago w nosie mają pieszych mieszkańców miasta. Jezdnie pięknie odśnieżone. Chodniki przed domami i firmami też. Ale wszyscy w głębokim poważaniu mają niezmotoryzowanych oraz tych, którzy po prostu lubią spacery (umówmy się, Amerykanie  n i e  c h o d z ą, nawet do sklepu obok wożą tyłki samochodami) i beztrosko omijają wszystkie chodniki pomiędzy oraz przejścia dla pieszych.

Jakich pieszych?! Jesteśmy przecież w Hameryce!
Tu chodzą tylko imigranci i niezrównoważeni psychicznie. 

P.S. A jak wyglądają zwały śniegu obejrzyjcie sobie na blogu Evek, pięknie dokumentuje od początku efekty śnieżycy sprzed dwóch tygodni. Mnie się już odechciało wychodzić z domu.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Jak to się robi w Szikagowie czyli masakra w dniu Św. Walentego*

Al Capone
Romantyczna kolacja? Bukiet róż? Upominek z serduszkiem w roli głównej i gorące zapewnienia o wielkiej miłości?
No tak, tak się to robi zwykle. Jednak w Chicago mają swoją własną tradycję obchodzenia Walentynek, z pistoletami i trupami w roli głównej:-)

Pomysłodawcą tak oryginalnego spędzania tego romantycznego święta był Jack "Machine Gun" McGur, jeden ze współpracowników słynnego Ala Capone. Był rok 1929, czasy prohibicji, a co za tym idzie - lukratywnych interesów na nielegalnym handlu alkoholem, bronią i równie nielegalnym hazardzie. Chicago podzielone były na dwie strefy wpływów konkurujących ze sobą gangów - na południu działała włoska mafia Ala Capone, na północy polsko-irlandzka, założona przez niejakiego Charlesa Deana O'Baniona, który zginął w 1925 roku a którą w momencie opisywanych wydarzeń zawiadywał George "Bugs" Moran.
Oba gangi przez cały okres trwania lat 20-tych walczyły ze sobą o strefy wpływów, mordując się nawzajem w mniej lubi bardziej krwawych zamachach, których ofiarą padł między innymi O'Banion a którego ofiarą miał być również Jack McGur. Jednak zamach na jego życie nie powiódł się i McGur przeżył. Pałając żądzą zemsty obmyślił plan zlikwidowania przywódców konkurencyjnej mafii i przedstawił go Alowi Capone, który w tym czasie mieszkał w Miami. Capone plan zaakceptował, czyniąc Jacka głównym jego wykonawcą.

McGur zaplanował wszystko bardzo dokładnie. Na początek zlokalizował główną siedzibę gangu Morana, która mieściła się w jednym z garaży na tyłach firmy S.M.C. Cartage Company przy 2122 North Clark Street. Następnie wynajął zbirów spoza miasta, aby - na wypadek gdyby ktoś przeżył masakrę - nikt nie rozpoznał ludzi Ala Capone. Wynajął także dwóch ludzi do obserwowania garażu oraz kazał ukraść wóz policyjny i dwa mundury. Kiedy wszystko było przygotowane, przystąpił do realizacji planu. Nakazał jednemu z bandytów skontaktować się "Bugsem" Moran i powiedzieć, że jest transport nielegalnej whisky do kupienia po wyjątkowo okazyjnej cenie. Moran połknął haczyk i zorganizował spotkanie w garażu następnego dnia, o 10:30 rano. 

14 lutego 1929 roku członkowie bandy Capone od wczesnego rana obserowali garaż, w którym miało dojść do spotkania. Kiedy byli pewni, że wszyscy, łącznie z Bugsem Moran są w środku, dali sygnał do ataku. Dwóch zabójców weszło do garażu w przebraniu policjantów. Banda Morana była pewna, że to rutynowa kontrola policji, więc grzecznie ustawili się twarzami do ściany, pozwalając "policjantom" się rozbroić. Jeden z nich trzymał wszystkich na muszce, drugi poszedł wpuścić resztę zabójców. Kiedy wszyscy byli w środku, rozpoczęła się kilkuminutowa kanonada. Tylko jeden z siódemki, Frank Gusenberg, pomimo czternastu otrzymanych postrzałów, przeżył. Jednak nie zdradził, kto do strzelał do niego i jego kompanów i tego samego dnia zmarł w szpitalu. I chociaż sam Bugs Moran nie zginął w zamachu (na swoje szczęście spóźnił się na spotkanie), to jednak jego organizacja rozpadła się a Al Capone został niekwestionowanym przywódcą chicagowskiej mafii. 

Jednak Capone sam sobie zaszkodził, bowiem egzekucja bandy Morana wstrząsnęła społeczeństwem  i kiedy kilka miesięcy później wybrano nowego prezydenta - Herberta Hoovera, zażądano od niego bezpardonowego rozprawienia się z gangsterami. W tym celu powołano dwie grupy śledcze - Franka Wilsona a później Eliota Nessa, którym udało rozbić się gang Capone a jego samego wsadzić do więzienia. Ale to już zupełnie inna historia i inny film:-)

A jeśli kogoś ciekawi historia masakry w dniu Św. Walentego, zapraszam na film. Przedstawia jedną z wersji wydarzeń, bo tutaj co źródło, to inne szczegóły:-)
 






A ponieważ my z Królem romantyzm trenujemy na co dzień i pięćdziesiąt tysięcy razy dziennie mówimy sobie, jak bardzo lubimy swoje towarzystwo, nie potrzebujemy dziś specjalnych zapewnień. I dlatego zamiast romantycznego filmidła z wzruszającym hapiendem na tle zachodzącego słońca, na dzisiejszy wieczór wybieramy zupełnie inny repertuar. Kino ze starych dobrych lat 60, w reżyserii Rogera Cormana, czyli "Masakrę w Dniu Św. Walentego":-) Miłych Walentynek, jakkolwiek byście ich nie spędzali:-))

* Post nieco spóźniony z przyczyn ode mnie niezależnych, o których opowiem, jak mi wkurw minie.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Niechęć a sprawa kurzęca

Meldujem, że żyjem tylko mam absolutną niechęć do słowa pisanego w postaci wszelakiej twórczości własnej i cudzej. W jakiejkolwiek postaci. Co musi ani chybi zwiastować jakąś bliżej nieokreśloną chorobę - u takiej maniaczki czytania, jak niżej podpisana.
Może to zimowa chandra?
A może cholera wie co.



Gwoli ścisłości należy dodać, że  tak właściwie niżej podpisana kura wstręt  ma nie tylko do słowa pisanego. Do wszelkich czynności również. Poza przewracaniem się z boku na bok w łóżku. Niestety, człowiek zobowiązał się do regularnych ćwiczeń i trzy razy w tygodniu musi wstawać o szóstej rano.
Przerażająca godzina. 

Pechunio, jakby powiedział mój ulubiony lekarz House.



Wrócem jak słońce w końcu wzejdzie a w człowieku obudzi chęć do życia.

P.S. Star, wykrakałaś ten przeklęty śnieg. W ubiegłą środę wyszłam z domu i zapadłam się po pas. Może i mam wzrost siedzącego psa, ale na pewno nie pudla. Tego śniegu naprawdę było w cholerę dużo. A teraz znów pada. 
Pechunio. Po raz drugi.