sobota, 30 lipca 2011

Black Hills

To miejsce było absolutnie magiczne.
Pierwszego dnia spowijała je gęsta mgła, drugiego świeciło oszołamiające słońce - za każdym razem, w każdej scenerii były jednakowo nastrojowe i tajemnicze. Panująca tam atmosfera sprawia, że nie dziwię się, że Indianie uważają je za święte miejsce. Są naprawdę niesamowite.

A to fragment wywiadu z Edgarem Bear Runner, jednym z działaczy indiańskich, którego rodzina od pokoleń zaangażowana była w walkę o wolność Indian (jego dziadek jako szesnastoletni chłopak brał udział w bitwie pod Little Big Horn, walcząc u boku Szalonego Konia), poszanowanie ich praw i poprawę warunków bytowych.

"The Black Hills, Czarne Wzgórza, przyznano Indianom Lakota traktatem z Fortu Laramie w 1868 roku. Jednak już w roku 1874 odkryto na ich terenie złoto i rozpoczęła się jakże powszechna gorączka w poszukiwaniu tego metalu. Jako że Indianie przeciwstawili się intruzom, do obrony górników rząd USA wysłał wojsko. Później wielokrotnie próbowano przekonać Lakotów do zrezygnowania z Czarnych Wzgórz, lecz bez rezultatu. W tej sytuacji w 1877 r. Kongres zatwierdził aneksję Czarnych Wzgórz. Od tamtej pory Indianie Lakota nieustannie walczą o zwrócenie im świetych dla nich terenów i mimo tego, że prawa do nich zostaly im oficjalnie przyznane, nie zrobiono nic, by im Czarne Wzgórza zwrócić. Zamiast tego rzad próbował, i nadal próbuje, zrekompensować Lakotom utratę świętych ziem pieniędzmi. Ale Lakoci nie chcą pieniędzy, chcą odzyskać Czarne Wzgórza.

(...) Od niepamiętnych czasów Czarne Wzgórza były dla nas świętymi Czarnymi Wzgórzami, tam moi ludzie zawsze udawali się modlić... tak zresztą jest i obecnie. Nasza religia jest oparta na modlitwie, zazwyczaj udajemy się na wysokie wzgórze i pościmy przez cztery dni. Nie wiem dokładnie od kiedy, ale jak mi mówiono, moi ludzie zawsze się tam modlili. Tam panuje specyficzna atmosfera, bardzo duchowa, którą można wyczuć przejeżdżając tylko przez tereny Czarnych Wzgórz. To bardzo piękne miejsce..."

Cały wywiad można przeczytać tutaj.










piątek, 29 lipca 2011

Nałóg mnie wessał

Jakoś mnie blogowo zatchnęło w tym tygodniu.
Nie miałam zupełnie nastroju na pisanie, musiałam schować się pod kordełkę i zastanowić nad swoim życiem.
Pomyślałam, pozastanawiałam się i ciut pomogło.



No dobra.
Nie było mnie głównie dlatego, że wsiąkłam w serial "Bracia i siostry", niecnie polecony mi przez Panią Koala. Jak doszło do znalezienia drugiej - nieżyjącej - kochanki nieżyjącego ojca piątki (a może szótki a nawet siódemki) dzieci, po prostu nie mogłam się oderwać. Ciągle czekam na trzecią i kolejne dziatki, czy Ally McBeal się rozwiedzie z senatorem a Justin zejdzie z Rebeccą. Chociaż ta Rebecca to jakaś fałszywa mi się wydaje, ale pewnie ma to po mamusi - tej żyjącej kochance nieżyjącego ojca wymienionej wyżej gromadki dzieci, która podstępnie przejęła rodzinną firmę Walkerów. No i Tom trafił do pierdla, Julia go wykopsała z domu i pojawił się Ryan - sami widzicie, że muszę, no po prostu muszę zobaczyć, co będzie dalej.

Nic więcej mnie nie interesuje w tym tygodniu.
Musiałam, po prostu musiałam na siłę odciągnąć myśli od tego całego bałaganu.
Właściwie dobrze, że ten tydzień się już skończył. Moja głowa mi mówi, że więcej stresów i napięć by już nie wytrzymała i potrzebuje relaksu oraz relaksacji tudzież regeneracji.
Wszystkim życzę upojnego weekendu:-)

Żólciutki przystojniak podejrzany w ogrodzie botanicznym.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Lepszy moment

Nie macie czasami wrażenia, że wasze życie zmierza w zupełnie innym kierunku, niż byście chcieli i niewiele możecie z tym zrobić?
Ja ostatnio tak mam.

Jak miałam dwadzieścia-parę lat, zupełnie nie wiedziałam, kim chcę zostać, jak dorosnę. Dowiedziałam się dopiero koło trzydziestki, jak zmieniłam kraj zamieszkania i znalazłam nowy zawód. Wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam, że jestem na swoim miejscu.
Że to jest właśnie to, co chcę robić. Że daje mi satysfakcję.
Że to ja kontroluję swoje życie, a nie przypadek. Że w końcu nie poddaję się tylko fali wydarzeń ale sama świadomie kreuję swoje życie.

Może to wam się wydać głupie, że tak późno do tego doszłam, że blondynka i w ogóle. Ale ja przez długi czas nie wiedziałam, co chcę w życiu robić i kim być. Więc po prostu poddawałam się biegowi wydarzeń. Szłam z falą a nie pod prąd.
Wygodne, prawda?
I nudne jak cholera.
Zawsze zazdrościłam koleżankom i kolegom, którzy już w podstawówce wiedzieli, że będe chemikami, biologami, biegłymi księgowymi albo komornikami.
Ja tak nie miałam. Więc jak się dowiedziałam, byłam naprawdę szczęśliwa.
Kontrolowałam swoje życie. Ba, kreowałam swoje życie, że się tak górnolotnie wyrażę. I było mi z tym cholernie dobrze.

Ale do jakiegoś czasu znowu mam poczucie, że to jakieś siły wyższe przejęły nade mną kontrolę. A to urzędnicy, a to przepisy a to jakaś idiotka w białych rajstopkach, której się wydaje, że pozjadała wszystkie rozumy.
Wkurza mnie to.
Wkurza mnie bezradność.
Wkurza mnie, że zamiast robić to, co chcę najbardziej, muszę siedzieć na dupsku i czekać.
Za stara chyba już jestem, żeby powiedzieć sobie: "ok, to jest to, co muszę odczekać, żeby w końcu było lepiej". Ostatnio coraz gorzej mi wychodzi zaciskanie zębów, robienie dobrej miny do złej gry i odkładanie całego życia, wszystkich planów i marzeń na później. B o  t o  n i e  j e s t   d o b r y   m o m e n t.


Na niektóre rzeczy niedługo będzie po prostu za późno.
A wtedy wpadnę w depresję. Albo w szał.

To, co chcę nieudolnie wyrazić w tym poście, właściwie można streścić do jednego zdania: "Nie odkładajcie swojego życia na półkę, w oczekiwaniu na lepszy moment. Nigdy nie będzie lepszy."

Żabsko większe od mojej dłoni, uwiecznione w ogrodzie botanicznym. Jednym kłapnięciem szczęki mogłaby mi odgryźć stopę, taka była wielka.

sobota, 23 lipca 2011

Pochowaj me serce w Wounded Knee*



Medal Honoru (Medal of Honor) – najwyższe odznaczenie wojskowe w Stanach Zjednoczonych, nadawane za wyjątkowe akty odwagi na polu bitwy.

W pierwszym poście o Badlands wspomniałam o Pine Ridge i masakrze nad potokiem Wounded Knee. To wstrząsająca historia ale chciałabym, żebyście ją poznali. Jedna z wielu podobnych, jakie miały miejsce w trakcie wojen Indian z armią Stanów Zjednoczonych i jedna z najbardziej bezsensownych, zupełnie niepotrzebnych masakr niewinnych ludzi.

Wszystko zaczęło się w połowie lat 80 XIX wieku, kiedy biali osadnicy na dobre rozpanoszyli się na ziemiach Indian, zamykając większość rdzennych mieszkańców w rezerwatach. Część Indian próbowała przystosować się do nowych warunków życia, jednak inni, rozczarowani ciężką sytuacją, łamaniem składanych im obietnic i brakiem perspektyw, szukali dla siebie nadziei w religii.

W tych ciężkich czasach pojawia się Wovoka – Indianin Pajute z Nevady, który głosi, że podczas ciężkiej choroby doświadczył wizji, w której Bóg nakazał mu wrócić na Ziemię i polecić Indianom, by kochali się wzajemnie, żyli w pokoju z białymi, pracowali, nie kłamali, nie kradli i nie używali broni, a spotkają się ze swymi zmarłymi przyjaciółmi, zaś choroby i śmierć przestaną istnieć. Bóg nauczył go też Tańca Ducha, który wykonywany co pewien czas przez pięć dni, miał przyspieszyć ten moment.
Wovoka przekonywał pobratymców, aby dołączali do obrzędu Tańca Ducha a pozwoli im się to uporać ze wszystkim problemami. Powoli zaczęły do niego dołączać kolejne garstki zdesperowanych, łaknących nadziei Indian. Jego nauki rozprzestrzeniły się na sąsiednie szczepy, a do Wovoki przybywali nawet szamani z tak odległych plemion Wielkich Równin, jak Dakotowie. Idea Tańca Ducha zyskała wielu zwolenników - brali  w nim udział członkowie aż trzydziestu plemion.

Wśród osadników nowa religia i niezrozumiałe "tańce wojenne" wzbudziły przerażenie. Lokalna prasa drukowała alarmistyczne artykuły. Z obawy przed kolejnym zbrojnym indiańskim powstaniem i w celu położenia kresu "gorączce Mesjasza" do rezerwatów Dakoty wezwano znaczne oddziały wojska. Pod koniec listopada 1890 dowodzący Armią USA generał Nelson Miles rozpoczął mającą trwać ponad dwa miesiące wojskową interwencję, zwaną "kampanią w Pine Ridge". W grudniu 1980 ceremonie Tańca Ducha zostały w rezerwatach Lakotów zakazane, a tańczących "wrogich Indian" wezwano do powrotu do kontrolowanych przez władze placówek w rezerwatach (tzw. agencji). Przywódców "buntu" polecono aresztować "za wszelką cenę".

15 grudnia 1890, podczas próby aresztowania za rzekomy udział w nielegalnej ceremonii, indiańscy policjanci na rządowej służbie zabili jednego z najważniejszych wodzów Lakotów Hunkpapa - Siedzącego Byka i jego siedmiu współplemieńców. W starciu zginęło też sześciu indiańskich policjantów, a obawiający się zemsty wojska Indianie – także ci, którzy nie uczestniczyli dotąd w obrzędach Tańca Ducha – zaczęli uciekać z okolic agencji do kryjówek w Badlands i obozowisk tancerzy. Wielu współplemieńców Siedzącego Byka schroniło się w położonym nad rzeką Cheyenne obozie grupy Lakotów Minneconjou wodza Wielkiej Stopy. Obawiając się o bezpieczeństwo swoich ludzi, Wielka Stopa, wraz z grupą 120 mężczyzn, 230 kobiet i dzieci, wyruszył następnego dnia w stronę agencji Pine Ridge, by tam oddać się pod opiekę przyjaznego białym znanego wodza Czerwonej Chmury.

Po południu 28 grudnia wędrujący na południe Lakoci napotkali poszukujący ich z rozkazu gen. Milesa oddział 7. Pułku Kawalerii. Żołnierze przekonali chorego wodza Wielką Stopę, by cała jego grupa udała się do pobliskiego obozu wojskowego, położonego nad strumieniem Wounded Knee, skąd mieli zostać odprowadzeni do agencji Pine Ridge. Indianom wyznaczono miejsce na obozowisko, wydano żywność i kilka dodatkowych namiotów a dookoła rozstawiono warty. Na wzgórzu na północ od indiańskiego obozowiska ustawiono dwa szybkostrzelne działa a późnym wieczorem nad Wounded Knee dotarła pozostała część 7. Pułku Kawalerii z dwoma kolejnymi działami. Łącznie siły amerykańskie liczyły 470 kawalerzystów i 30 indiańskich zwiadowców.

Rankiem następnego dnia żołnierze otoczyli Indian i zażądali od nich złożenia broni. Większość osłabionych i zmarzniętych Lakotów podporządkowała się rozkazom, jednak niezadowoleni z ilości przejętej broni żołnierze przystąpili do przeszukiwania namiotów i rewizji osobistych, odbierając Indianom wszystko, co mogło posłużyć do walki.

Relacje świadków na temat tego, co się potem wydarzyło, różnią się szczegółami. Najczęściej przytaczana mówi, iż jednym z przeszukiwanych miał być młody wojownik Czarny Kojot, który nie chciał oddać broni. Podczas szamotaniny jego strzelba wypaliła a przekonani o buncie Lakotów kawalerzyści rozpoczęli ostrzał bezbronnego tłumu ze wszystkich stron. Amerykanie otworzyli ogień ze wszystkich działek, masakrując Indian i własnych żołnierzy, wziętych w krzyżowy ogień. Część wojowników usiłowała odzyskać broń zgromadzoną na środku placu, pozostali – w tym wielu rannych – szukali schronienia w zagłębieniach terenu lub ratowali się ucieczką. Mimo białej flagi powiewającej przed namiotem Wielkiej Stopy Amerykanie kontynuowali ostrzał, zabijając w rezultacie niemal wszystkich wojowników Wielkiej Stopy i jego samego, wiele kobiet i dzieci (doktor Charles Eastman, świadek wydarzeń, mówił o ciężko rannych małych dzieciach i niemowlętach). W kilku miejscach doszło do walki wręcz, jednak straty 7. Pułku były znikome (25 zabitych i 39 rannych, wielu – od ognia innych żołnierzy).

Według relacji indiańskiego lekarza z agencji Pine Ridge Charlesa A. Eastmana** ciała ofiar znajdowano później w promieniu 3 mil od obozu, bowiem uciekających z obozu Indian ścigano i mordowano, nie oszczędzając kobiet i dzieci. Gdy po południu słaby opór Lakotów ustał, część rannych – najpierw żołnierzy a następnie Indian – przewieziono na wozach do oddalonej o 18 mil agencji Pine Ridge. Wśród rannych Indian umieszczonych w misyjnym kościele było tylko 4 mężczyzn oraz 49 kobiet i dzieci. Resztę ofiar pozostawiono na łaskę nadciągającej śnieżycy.

Dopiero po trzech dniach do miejsca rzezi dotarła ekspedycja pogrzebowa z doktorem Eastmanem. Na polu walki zastała spalone namioty, zamarznięte zwłoki i kilkoro wciąż żywych Indian, w tym czwórkę dzieci.
Ciał poległych pochowano w mogile zbiorowej wykopanej na wzgórzu, z którego wcześniej strzelały działa, a sfotografowany na polu bitwy wódz Wielka Stopa został oskalpowany. Makabryczne trofeum trafiło na wiele lat do Muzeum 7. Pułku w stanie Massachusetts.

Dokładna liczba ofiar masakry nad Wounded Knee (poległych na miejscu lub zmarłych później w wyniku odniesionych ran i mrozu) jest trudna do oszacowania - według Lakotów z 350-osobowej grupy wodza Wielkiej Stopy ocalało 50 ludzi.

Wśród 32 odznaczonych za wyróżniającą się postawę tego dnia, dwudziestu żołnierzy odznaczono Medalami Honoru, nazywanymi odtąd przez Indian medalami hańby. Dowodzącego żołnierzami pułkownika Forsytha wprawdzie postawiono w stan oskarżenia i wydalono przejściowo z armii, jednak został oczyszczony z zarzutów.

W 1903 roku na miejscu zbiorowej mogiły współplemieńców w Wounded Knee Lakota Joseph Horn Cloud postawił – z pomocą przyjaciół i rodziny – pomnik, na którym umieszczono napis:
"Wielka Stopa był wielkim wodzem Indian Siuksów. Często powtarzał – będę żył w pokoju aż po kres moich dni. Dokonał wielu dobrych i odważnych czynów dla białych i czerwonoskórych. 
Wiele niewinnych kobiet i dzieci, które nie uczyniły nic złego, spoczęło w tym miejscu."

Do dziś Lakoci nie życzą sobie pomocy władz w zagospodarowaniu miejsca masakry, obawiając się przekształcenia je w kolejne centrum turystyczne. Skalp Wielkiej Stopy, mimo licznych protestów rodziny, przez niemal 110 lat przechowywany był w upamiętniającym 7. Pułk Kawalerii muzeum. Dopiero latem 2000 roku pod naciskiem opinii publicznej szczątki wodza zmasakrowanych Indian powróciły do miejsca jego urodzenia, gdzie Lakoci pochowali je z szacunkiem i zgodnie z tradycją.

* Tytuł posta to jednocześnie tytuł książki Dee Brown, opisującej między innymi masakrę w Pine Ridge.
** Fragment książki Charlesa Eastmana tutaj. Relacja innego naocznego świadka, Philipa Wellsa tutaj.

*** Źródła: Wikipedia, "Pochowaj me serce w Wounded Knee" Dee Brown, Charles A. Eastman (Ohiyesa) „Z lasu do cywilizacji”, http://www.lastoftheindependents.com/wounded.htm,
http://www.bgsu.edu/departments/acs/1890s/woundedknee/WKmscr.html




piątek, 22 lipca 2011

Samochwała w kącie stała

Dziś będę się chwalić.
Dostałam wyróżnienie od Anabell - i tu mału update z ostatniej chwili - od Anovi.
Zrobiło mi się niezmiernie miło. Anabell, Anovi, pięknie dziękuję:-)
To dla mnie zaszczyt.

Osoba, która otrzyma wyróżnienie, powinna wytypować 16 innych autorów blogów do tej nagrody oraz napisać siedem rzeczy o sobie.

No to jestem w kropce. Nie potrafię wybrać tylko szesnastu blogów z całej mojej długaśnej listy:-) Na wszystkie zaglądam regularnie, wszystkie jednakowo lubię, choć z różnych powodów. Chciałabym więc ninjeszym przyznać owo wyróżnienie wszystkim, którzy znajdują się w moich zakładkach blogów ulubionych i kulinarnych inspiracji (tym bardziej, że część z nich należy do obu kategorii). 
Czujcie się wszyscy jednakowo wyróżnieni:-)
Jeśli ktoś ma ochotę napisać o sobie siedem rzeczy i wytypować kolejne osoby do wyróżnienia - zapraszam do zabawy, mamy okazję dowiedzieć się czegoś o sobie nawzajem.

A teraz drugi z obowiązków, związanych z wyróżnieniem - napisać siedem rzeczy o sobie.
Hm.
Zawsze mam z tym problem. 
Nigdy nie była osobą, która potrafiła na zawołanie opowiedzieć coś o sobie samej. Kiedy słyszę "proszę powiedzieć coś o sobie" mam ochotę posłużyć się cytatem: "Jaki koń jest, każdy widzi.":-)

No więc jaki koń jest...

1. Moją wielką miłością są lustra w przymierzalniach. Im bardziej wyszczuplają, tym bardziej lubię:-)))

2. Mam ogromną słabość do torebek. Jestem maniaczką torebek wszelkich kształtów, rozmiarów i kolorów.

3. Lubię mieć książki na własność. Nie znoszę zakurzonych książek z bilbiotek.

4. Nie znoszę pożyczać komuś książek. Jestem chora, jak muszę komuś dać swoją książkę. Proszę trzymać się od moich książek z daleka!

5. Zupełnie nie potrafię obchodzić się z dziećmi. Wpadam w panikę jak ktoś daje mi niemowlaka do potrzymania.

6. Wszystkie kwiatki pozostawione pod moją opieką wcześniej czy później zdychają. Biedne kwiatuszki.

7. Serdecznie nienawidzę wszelkich prac domowych. Zgadzam się z panem Zygmuntem Kałużyńskim, który kiedyś powiedział, że człowiek powinien myśleć a nie sprzatać.
(Uważał też, iż kurz zbiera się tylko do pewnego momentu, później następuje punkt nasycenia kurzem, który objawia się tzw. „kotami”. Czyli nie trzeba codziennie sprzątać wystarczy raz na jakiś czas pozbierać i wyrzucić takie „koty” i już jest czysto. Jak już będę miała własne miejsce na ziemi, wypróbuję jak to działa:-) )

Tyle w kwestii miłej niespodzianki, za którą jeszcze raz pięknie dziękuję. Miłego weekendu wszystkim:-))



środa, 20 lipca 2011

Badlands

To był mój pierwszy (ale miejmy nadzieję, nie ostatni:-) ) amerykański park narodowy. Słynne Badlands, kraina skał otoczonych falujaca prerią i siedziba grzechnotników:-))

Badlands było przedostatnim przystankiem w czasie naszej krótkiej podróży przez Południową Dakotę. Do parku wjechaliśmy wczesnym rankiem, kiedy mgły dopiero unosiły się w górę, odsłaniając niesamowity, księżycowy krajobraz.







Te skały stanowiły przed milionami lat dno ogromnego morza, pokrywajacego całą centralną część kontynentu, teraz - zerodowane przez wodę i wiatr - tworzą fantastyczne kształty. Przez park prowadzi kilka dróg, w tym trasa widokowa, którą i my się poruszliśmy. Droga była wąska i kręta, na szczęście co kilka kilometrów (a w niektórych bardziej atrakcyjnych miejscach co kilkadziesiąt metrów), znajdowały się punkty widokowe. Niestety, gęsto rozmieszczone tablice, ostrzegające przed grzechotnikami, skutecznie zniechęcały mnie do brodzenia w trawie. Ze zgrozą patrzyłam na całe rodziny w klapeczkach, łażące sobie beztrosko poza wyznaczonymi szlakami. Brrr. Na szczęście grzechotniki bały się nas równie mocno, jak my ich, bo żaden się nie pokazał.

Na szlakach znajduje się kilka przeszklonych gablot ze skamieniałymi szczątkami prehistorycznych zwierząt. Teren ten jest prawdziwym rajem dla  zainteresowanych paleontologią. W oligocenie (35-23 milionów lat temu) był to teren płaski, podmokły, porośnięty bujnym, tropikalnym lasem. Na podstawie znajdowanych szczątków wiadomo, że w owym lesie żyły pra-konie, tapiry, dziki, nosorożce, hipopotamy i tygrysy szablastozębe. Ich kości znajdowane są w parku do dnia dzisiejszego, zresztą wielu turystów właśnie po to ze szlaków schodziło - żeby pobuszować wśród skał i przywieźć do domu jakieś ciekawe trofeum. Nikogo nie odstraszały tabliczki z prośbami, żeby tego nie robić i groźbami kar:-)








Teren Badlands był zamieszkały przez łowców mamutów co najmniej od 11 tysięcy lat. Po epoce lodowcowej na prerii żyli Indianie, dla których głównym źródłem pożywienia stały się bizony. Od tysiącleci Indianie traktowali Badlands z poczuciem trwogi i respektu przed siłami natury. Siuksowie nazywali ten teren mako sica, a francuskojęzyczni traperzy z Kanady - "złymi ziemiami do przejścia" (les terres mauvaises a traverser), po angielsku właśnie bad lands.

W dzisiejszych czasach bizony - po długiej przerwie - znowu wróciły do Badlands. Ich ogromne stada (choć dużo mniejsze, jak w czasach przed najazdem białych) znowu pasą się na prerii. Niestety, żadnego nie widzieliśmy z bliska, jedynie przez obiektyw aparatu z taaaaaakim teleobiektywem, dzięki uprzejmości jednej pani z Minnesoty, która użyczyła mi swojego aparatu na którymś punkcie widokowym. Jednak jeśli dobrze się przyjrzeć, widać je na jednym z filmów Króla, które zamieściłam poniżej. Te małe czarne kropki to bizony właśnie:-))







Badlands znajduje się na terenie jednego z największych rezerwatów indiańskich, Pine Ridge. Niestety, do rezerwatu i miejsca słynnej masakry nad strumieniem Wounded Knee, nie udało nam się dojechać - od południa nadciągała potężna burza i trzeba było czym prędzej uciekać z parku. Zostało więc robienie zdjęć, filmowanie i nadzieja, że kiedyś jeszcze zawitamy w te okolice (mła zaopatrzona w kowbojki, żeby d... nie trzęsła ze strachu przed grzechotnikami:-) ).

Filmy sa długie, ale staraliśmy się nagrać jak najwięcej - tam było tak pięknie, że nie byłam w stanie odłożyć aparatu a potem przy montażu marudziłam Królowi: "tylko za dużo nie wycinaj! nie za dużo!" No i mamy - prawie godzinny film z Parku Narodowego Badlands:-) Miłego oglądania:-))




poniedziałek, 18 lipca 2011

Dla chcącego nic trudnego

Dzisiaj otworzyli w naszym miasteczku na przedmieściach Miasta Skunksów kasyno. 
Wielkie otwarcie nastąpiło o 11:00 rano.
Około 15:00 a na stronie kasyna ukazała się informacja, w której zarząd prosi, aby nikt więcej nie próbował dzisiaj się tam wybrać, bo korek jest jak stąd do Australii. Nie ma jak dojechać, gdzie zaparkować, nie mówiąc o dostaniu się do środka. 

Od miesięcy ludzie narzekają na kryzys.
Że nie ma pracy.
Że pensje niskie.
Że zwolnienia, redukcje, restrukturyzacje i inne -cje.
Że banki domy zabierają.
W ogóle źle się dzieje, panie, w państwie duńskim.

Od kilku dni wszyscy marudzą, że gorąco (kolo 40 stopni) i wilgotno (wilgotność powietrza rzędu tryliarda procent; a przynajmniej taka jest odczuwalna), ale nie przeszkadza to tłumom w staniu pół dnia w kolejce do wejścia. 
Gorąco? Eee nie tak bardzo (mówią ci wszyscy, którzy mieli problemy z tym, żeby pracować w takim upale).
Wilgotno? Eee nie przesadzajmy (mowią ci, którzy już mdleli z powodu zaduchu).

Ergo, mam dwa wnioski:
po pierwsze primo: dla chcącego nic trudnego (pod warunkiem, że to nie ma związku z pracą)
po drugie primo: kryzys? panie, jaki kryzys??

(Kiedy wracaliśmy z Panem i Władcą z Dakoty, ostatnią noc mieliśmy spędzić w Siuox Falls, niedaleko granicy z Minnesotą. Okazało się, że nic z tego. Miasto było zapchane po brzegi, ani jednego wolnego pokoju w promieniu 100 km, z powodu kasyn właśnie. Ponieważ znajduje się ich tam prawie tyle samo, co w Vegas, ludzie tłumnie zwalili się na weekend, żeby w ciągu sobotniej nocy przepuścić tygodniówkę. Nikt nie pamiętał o jakimś tam kryzysie.)


P.S. Zanim temperatura wzrosła do tryliarda stopni w cieniu, udało mi się omamić Pana i Władcę i wywabić do ogrodu botanicznego.
Podstępna ze mnie bestia.

Ciekawe czy udałoby mi się równie sprytnie i - najważniejsze - niespostrzeżenie dla niego samego i jego karty kredytowej - namówić na tę garsonkę?
Hm.



niedziela, 17 lipca 2011

Preria

Król Kurnika zapytał mnie dziś rano, kiedy to awansował na blogasku z Króla Kurnika na Pana i Władcę.
- Ależ nie wiem, o czym mówisz, kochanie - odparłam, mrugając powiekami.

Od kiedy zobaczyłam w Macy's tę piękną garsonkę a la Jackie Kennedy za dwie stówy, k o c h a n i e.


P.S. Pan i Władca zlitował się nade mną, a raczej poirytowało go moje marudzenie, w każdym razie zlitował się i skręcił filmy z Dakoty. I tak oto nasza domowy wytwórnia filmowa prezentuje film pt "Zielono mi".

Pisałam już, jak ogromne zrobiła na mnie wrażenie preria? Jak jeszcze nie było tu cywilizacji, tych wszystkich szos, billboardów i słupów wysokiego napięcia, dopiero musiało być pięknie.
Film ma specjalną dedykację - dla W.
Mam nadzieję, że kiedyś przylecisz i zobaczysz ją na własne oczy.

sobota, 16 lipca 2011

Town 1880, Południowa Dakota


Kto lubił w dzieciństwie westerny ręka do góry.

No to skoro lubiliście, to spodobałoby się wam niewielkie historyczne miasteczki w południowej Dakocie. Zbudowane zostało w połowie lat 70 ubiegłego stulecia z historycznych budynków (lata 1880-1920), pościąganych tam z całego stanu. Na przykład Draper Hotel, zbudowany w 1910 roku, przeniesiony został z miejscowości (a jakże) Draper, kościół Św. Stefana (rocznik 1915) z Dixon a The C&N Depot, Express Agency i Telegraph Office z Gettysburga. W miasteczku znajduje się również Vanishing Praire Museum, gdzie na parterze wystawione (a raczej bezładnie wrzucone do gablot) są eksponaty z przełomu XIX i XX wieku, a na piętrze kawalek planu filmowego z "Tańczącego z Wilkami" - chatka porucznika Dunbara, tipi, wypchany wilk  i bizon, szpital polowy z tamtego okresu, trochę ubrań i broni.

Muzeum zrobiło na mnie smutne wrażenie - pozostałości po wspaniałej kulturze Indian wymieszane z pozostałościami po armii amerykańskiej, która wyrżnęła ich w pień, wrzucone byle jak, zakurzone i zaniedbane.
Hm. Chyba nie tak to powinno wyglądać.

Ale samo miasteczko jest ciekawe. Budynki są w większości w pełni wyposażone w przedmioty z epoki, można wejść albo zajrzeć do środka, jest oczywiście kościół i cmentarzyk oraz saloon, w którym odbywają się show (my trafiliśmy na świetnych McNasty Brothers). Jest młyn, oryginalna stacja kolejowa i restauracja w pociągu z tamtych czasów. Jeśli fascynował was Dziki Zachód z jego romantyczną legendą, polecam. 

Oryginalna reklama Town 1880














A to już efekty gróźb pod adresem Pana i Władcy.
W końcu zmontował część filmów.
Nie ma to jak dobry szantaż:-)

Muzeum.


McNasty Brothers