sobota, 28 kwietnia 2012

Wyginam śmiało ciało

Zapomniałam, że dysponuję jeszcze filmem z Florydy, który Król skręcił już dawno a o którym na śmierć zapomniałam. Film jest krótki i kiepskiej jakości, bo nie było czasu na zmianę obiektywu albo podchodzenie bliżej, bowiem bohaterka naszego filmu była bardzo płochliwa i szybko zakończyła występ, ku nieopisanemu zawodowi gawiedzi, czyli Króla i mojej.
No ale sami zobaczcie.



Zastanawiam się, czy nie pozwać właściciela nory, w której spędziliśmy jedną noc na Florydzie, za oszustwo. Nora miała być czystym, ładnym hotelem (tak wynikało z opisu i opinii użytkowników w internecie, które to opinie właściciel najwyraźniej pisał sobie sam) a okazała się być norą właśnie, potwornie zagrzybioną i brudną, z cieknącym sufitem, na co posiadam dowody w postaci zdjęć. Kiedyś śmiałam się z Amerykanów, że się procesują o co tylko się da ale sama teraz mam ochotę podać właściciela nory do sądu oszustwo, straty psychiczne i wydatki medyczne, które poniosłam, kiedy musiałam zapłacić za wyciąganie robala z ucha, do którego to ucha wlazł w trakcie noclegu w wyżej wymienionej norze. Jak myślicie?

A teraz z zupełnie innej beczki. Oto co znalazłam na gazecie.pl. Włos się na głowie jeży. Czterolatkę? Naprawdę?
To jeszcze lepsze, niż skucie w kajdanki ośmiolatka tylko za to, że zwagarował ze szkoły.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Garbusek

Przyznaję się bez bicia - poszłam dziś na wagary, pierwszy raz od... wow, dwudziestu lat? Bo nie wiem, czy olewanie wykładów na studiach można zaliczyć do wagarów. No więc pierwszy raz od czasów licealnych, kiedy to z moją ukochaną psiapsiółą Julią zwiewałyśmy ze znienawidzonego niemieckiego oraz równie znienawidzonej fizyki.

Matko i córko, to już tyle czasu minęło, odkąd byłam w liceum??? 
Olaboga.

Poszłam na wagary ze szkoły, bo czułam, że dziś tam nie wysiedzę. Poszłam za to do Kołchozu wysiedzieć swoje godziny a potem spotkałam się z Taką Jedną Fajną Koleżanką, która notabene też pracuje w kołchozie, który choć inny z nazwy, z treści jednak do mojego jest nader podobny.

Prezydent Kołchozu Fajnej, choć kocha kołchozową stronę wuwuwu (koszmarnego gniota, wołającego o pomstę do nieba, którego dziś sobie obejrzałam nad kawą i mało nie osiwiałam ze zgrozy i którego ów prezydent sam w swym geniuszu wykreował, chwała mu i klęczki), postanowił jednak w swej mądrości posłuchać głupszych, znaczy pracowników i jednak ją zmienić.
Wpadł przy tym na pomysł genialny, żeby dodać nową zakładkę pod tytułem "Moi poddani" oraz ją stosownymi zdjęciami owych poddanych opatrzyć.

Poddani, w tym Fajna, nieśmiało zaprotestowali.
Na to Prezydent Fajnej odparł, że chce zachęcić tym sposobem otoczenie do odwiedzenia Kołchozu. I że należy się uśmiechać na tych zdjęciach szeroko, żeby potencjalnych klientów zachęcać właśnie. I  że komu się to nie podoba, może odejść z pracy (tylko że on użył słów bardziej dosadnych, obwieszczając swą prezydencką wolę). Oraz dodał, że on zawsze z swej mądrości sprawdza zdjęcia osób, z którymi ma się spotkać, czy to służbowo, czy prywatnie, "no bo przecież do tego właśnie został stworzony Facebook". I jeszcze że "jeśli mu się jakiś kandydat do pracy z twarzy nie spodoba, bo brzydki, to nawet do niego nie oddzwania a jedną dziewczynę zatrudnił pomimo braku wykształcenia i doświadczenia, bo mu się spodobała."

I tyle a propos równości i zakazu dyskryminacji. Tutaj do CV nie załącza się zdjęć i danych osobistych, jak wiek, stan cywilny i informacja o posiadanym potomstwie i nie wolno o takie rzeczy pytać na spotkaniach rekrutacyjnych ale przecież te same informacje można obecnie znaleźć na fejsbuczku, nieprawdaż?

I jak tak gadałyśmy, nasunęła mi się taka mądra myśl, chwała mi i klęczki. A mianowicie - odnoszę wrażenie, że Ameryka jako kraj, ze swoimi ideami i wartościami, niedługo zniknie. Zjeżdżają się tu ludzie z całego świata i zamiast się asymilować, przeszczepiają swoje zwyczaje, tworząc własne mikro-światy, w których obowiązują ich własne zasady, wartości i prawa, trzymając się wszystkimi dziesięcioma paluchami kraju, z którego uciekli. Mamy tu miniatury ich własnych krajów - Małą Rosję z Małymi Carycami Katarzynami, mamy Małą Libię z Domowymi Kaddafimi, Mały Iran, Irak i całą resztę piaskownicy z prawem szariatu, Mały Izrael, Małą Polskę, itp., itd.

Oczywiście, pamiętanie, skąd się pochodzi i pielęgnowanie własnych zwyczajów jest ważne.  
 
Ale na Boga, n i e   w s z y s t k i c h.

Wydaje mi się, że niektórzy przywożą ze sobą garb tego, od czego uciekli. Prezes Kołchozu Fajnej wyjechał w latach 80-tych z jednego z krajów dawnego ZSRR, uciekając przed reżimem. Uciekł od bezprawia. Od dyktatu bezpieki. Od biedy. Chciał wolności, w tym wolności słowa. Chciał równości. Chciał demokracji. Chciał być traktowany jak człowiek.
Tylko nie zauważył jednego drobiazgu - cały ten bagaż, od którego uciekał, przywiózł jak garb na sobie. Sam stał się oni wszyscy, ci od których uciekał. Sam zakazał wolności słowa w firmie, którą kieruje. Sam dyskryminuje pracowników. Sam ich zastrasza, szantażuje i wyrzuca z pracy bez pardonu i słowa "dziękuję". Więc czy na pewno udało mu się uwolnić od tego wszystkiego, co mu się w jego własnym kraju nie podobało?

Zastanawiam się, od czego ja uciekłam.
Hm.
Od ponurej pogody.
Od ponurych ludzi, którzy rzadko się uśmiechają, nie lubią siebie nawzajem i nawet tego nielubienia nie ukrywają.
Od urzędniczki, która jest wściekła na zawracających jej głowę petentów i jawnie tę wściekłość okazująca oraz od kierowcy autobusu, z uśmiechem na twarzy zatrzaskującym mi drzwi prosto przed nosem.
Od bezrobocia.
Od kiepskiej pensji i jałowej pracy.
Od fatalnych stosunków w pracy. Mobbingu i szefa, który pozwala sobie na zdcydowanie więcej, niż powinien.
Od polityków, którzy dbają o interes swój i wielkich koncernów (które to interesy są ściśle powiązane ze sobą pieniędzmi zmieniającymi właściciela tak płynnie, jak ja zmieniam torebki) a nie interes obywateli. Właściwie uciekłam od polityków, którzy w dupie mają swoich obywateli.
Od zusu i urzędów skarbowych, które bezprawnie mogą zabrać człowiekowi wszystko i nie ma na nie kary.
Od warczących na pacjentów lekarzy i pielęgniarek, którzy za nic mają ludzką godność i w dupie szacunek.
Od policji, która nic nie robi, bo to mała szkodliwość czynu albo na to nie ma paragrafu albo skoro wartość skradzionych przedmiotów nie przekroczyła 200 peelenów, to nie ma co ścigać.
Od prawa, w którym obrona konieczna jest rozumiana jako poważne przestępstwo popełniane przez broniącego się człowieka.
Od wielu rzeczy uciekłam. Na szczęście można wybierać kraj, w którym chce się mieszkać.

Ktoś pod poprzednim postem napisał, że tutaj dobrze się żyje tylko bogatym. Właściwie to nie. Bogatym żyje się dobrze wszędzie. A tutaj zwykłym zjadaczom chleba żyje się dużo spokojniej i bezpieczniej finansowo, niż w Polsce. Młodzi Amerykanie kupują samochody dosyć wcześnie, o czym młodzi Polacy często mogą tylko pomarzyć. Nie ma (a przynajmniej do tej pory nie było) wielkiego problemu z wzięciem kredytu na mieszkanie czy dom i jego spłatą z pensji przeciętnego zjadacza chleba. I do tego stać jest jeszcze ludzi na fajne wakacje raz do roku. Nikt nie będzie brał pod uwagę mojego wieku, oferując mi pracę oraz nie muszę tłumaczyć się na interview z tego, czy zamierzam mieć dzieci. Mogę mojego szefa pozwać za mobbing a pani w okienku u lekarza zamiast na mnie powarczeć, uśmiechnie się miło. Mój lekarz potraktuje mnie z szacunkiem a pielęgniarka okaże serce. A jak pójdę do urzędu, nie poczuję się jak intruz/kretyn/niedorozwój umysłowy. I  d o  tego właśnie uciekłam.

piątek, 13 kwietnia 2012

Nie przyszło mi do głowy

Wiosna, panie, wiosna przyszła
Weszłam dziś na stronę z lokalnymi ogłoszeniami i padłam. Jakaś panna na Craiglist (Craiglist to internetowa strona z ogłoszeniami) zamieściła ogłoszenie następującej treści: "Jeżeli to ty masz czerwonego irokeza, "zajefajne kolczyki" i byłeś ostatnio na koncercie Megadeth/Motorhead w Aragon Ballroom, to wiedz, że chce się z tobą skontaktować pewna niebieskowłosa pani w glanach. Ma dla ciebie dziecko."

Dalej  przyszła mama dodaje swój opis, żeby przyszły tatuś wiedział, o którą przelecianą naprędce pannę chodzi: “ja: niebieskie włosy, srebrna bluzka, kabaretki, 16-calowe glany" oraz opisuje, o którego tatusia chodzi - gdyby przypadkiem było więcej kandydatów (co można swobodnie założyć, jeśli ktoś uprawia seks z przypadkowymi ludźmi w toalecie na koncercie): "Ty: czerwony irokez, pentagramy, dwa kolczyki w języku" (to musiał być podniecający mężczyzna - nie wiem czy sama bym się oparła mężczyźnie z pentagramami i dwoma kolczykami w ozorze
mrau).

Dalej kobieta podaje bardzo dokładne szczegóły łazienkowej schadzki.
Nie chcę znać tych szczegółów. Świat schodzi na psy.

Znaczy, w  młodości robiło się różne zwariowane rzeczy, od których rodzicom pewnie włosy by dęba stanęły na głowie, ale nigdy nie należał do nich seks z nieznajomymi w toalecie publicznej. Jakoś nie przyszłoby mi to do głowy. A wam? Przychodziło coś szalonego do głowy w czasch młodości durnej a chmurnej?

Inne rzeczy też mi nie przychodziły kiedyś do głowy ale nagle jak obuchem w tenże łeb - przyszły.
Siedzem ja trzy dni temu w kołchozie (non-profitowcy z zajęcia dorywczego i bezpłatnego zamienili się niepostrzeżenie w zajęcie niemal-pełnowymiarowe i prawie płatne; prawie, bo ledwie te orzeszki zauważamy na królowym koncie, tak ich żałośnie mało ale to sknery są, jak się okazało - orać za darmo to proszę ale płacić to nie my), wytrzeszczam ślepia nad jakimś projektem, kiedy przelotem wpada Taka Jedna z Syndromem i opowiada o ostatnim spotkaniu pracowników z Prezydentem Kołchozu. Spotkanie znaczące, bowiem Prezydent powiedział, że w związku ze zbliżającą się w czerwcu Bardzo Ważną Wizytacją, wszystkie urlopy zostają zawieszone do odwołania. Nikt, pod żadnym pozorm do końca czerwca nie może wziąć ani jednego dnia wolnego. Nawet jak mu umrze chomik tudzież ukochany pradziaduś. Nawet jak sam umrze, to nikt nie pójdzie na pogrzeb. No chyba, że chce wylecieć z pizgiem i poślizgiem. I że ch...odak go obchodzą sprawy rodzinne i inne takie duperele.
O.

Niektórym się wydaje, że jak tylko przeprowadzą się do innego kraju, natychmiast się zasymilują tak, że nie będzie znać, skąd pochodzą. Zleją z otoczeniem, pozbędą starych nawyków i naleciałości, i w ogóle - w tym przypadku - zamerykanizują. Prezydent też lubi, jak go za Amerykańca brać. Światowiec taki.
A tu chuj bombki strzelił.
Na kilometr (a raczej milę) widać, jaki paszport oryginalnie miał. No nie da się za nic ukryć pochodzenia i starych nawyków.

niedziela, 8 kwietnia 2012

Arizona again

Było już o wyjątkowym stróżu prawa w Arizonie,  Joe Arpaio, dzisiaj będzie o tym, jak zapisaną w amerykańskiej konstytucji wolność słowa rozumieją arizońscy politycy. Otóż, ku mojemu nieopisanemu zdziwieniu, przeczytałam ostatnio w internecie, że w tym pięknym stanie przeglosowano ustawę, która jest niezgodna z Pierwszą Poprawką. Ustawa przeszła już przez stanowy kongres i czeka tylko na podpis gubernatora, aby wejść w życie. Według niej publikowanie i emitowanie treści, uznanych za "obraźliwe", "napastliwe", "prowokujące", "drażniące", może stać się nielegalne i grozić odsiadką.

Co to oznacza? Ano tyle, że każdy pisany przez internautów komentarz może zostać uznany za obraźliwy. Każdy program telewizyjny. Film. Kreskówka. Satyryczny komentarz polityczny. Blogi. Wpisy na Facebooku i Twitterze. Komentarze. Fora. Artykuły. Wszystko. W końcu to, co dla jednego jest rozrywką albo źródłem informacji, kogoś innego może obrazić, prawda?

I jeszcze pół biedy, gdyby to prawo dotyczyło tylko i wyłącznie Arizony. Można by było powiedzieć - ok, to tylko jeden stan, w dodatku z dala ode mnie, niech sobie robią, co chcą. Ale co w takim razie zrobić z "obraźliwymi" albo "prowokacyjnymi" programami, nadawanymi w telewizji ogólnokrajowej? Co z Jerry Springer Show czy The Daily Show na Commedy Central's - przecież one żywią się tanią sensacją i prowokacyjnym materiałem? Jeśli prawo zostanie przyjęte i rzeczywiście zacznie w Arizonie obowiązywać, co z nimi zrobić? Bo to, że kogoś obrażają, prowokują czy drażnią, jest pewne jak w banku. Taka w końcu jest ich idea:-)

Oczywiście, ustawa jeszcze nie weszła w życie i nie ma gwarancji, czy gubernator Jan Brewer ją w ogóle podpisze, a nawet jeśli tak, to zawsze może zostać zablokowana przez Sąd Najwyższy jako sprzeczną z konstytucją, gwarantującą wolność słowa. Tylko że to jedna strona medalu. A druga? A druga jest taka, że nie wiem, jak wam, ale mnie się włos na głowie jeży, że tutaj, w kraju słynącym ze swobód obywatelskich, politykom przyszło coś takiego do głowy. I nie tylko przyszło - znalazła się grupa osób, która wpadła na taki pomysł, napisała stosowną ustawę, po czym ją przegłosowała w majestacie prawa...

I co Wy na to?
 

A to już dalsza część Florydy w obrazkach nieruchomych. Jedyny obrazek ruchomy, jaki nakręciliśmy, ciągle czeka na montaż. Montażysta, czyli Pan i Władca, obecnie jest bardzo zajęty, ale zapewnia wszystkich wiernych widzów, że jak się już od-zajęci, dokona stosownego montażu i zaprezentuje godny jakiegoś oskara obraz pod jakże znamiennym tytułem: "Wyginam śmiało ciało".  Wszyscy czekamy w napięciu a tymczasem: Floryda o poranku.





sobota, 7 kwietnia 2012

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Floryda w obrazkach nieruchomych

Mam pytanie - lubicie się fotografować?
Bo ja nie znoszę. Jestem wyjątkowo niefotogeniczna - na każdym zdjęciu mam głupią minę, sterczące włosy i wykwita mi nos-kartofel.
Nienawidzę własnych zdjęć. Mam może ze cztery - z całego życia - które mi się podobają. Za każdym razem, kiedy ktoś celuje we mnie obiektywem aparatu, przeżywam identyczną traumę - "Jaki koszmar znowu zobaczę?" :-))
Nikt mnie i mojej fotograficznej traumy nie chce zrozumieć. Dlaczego, ja się pytam, dlaczego?
:-)

Dziś Floryda na obrazkach - udało nam się obejrzeć jeden wschód słońca nad Atlantykiem, ale jestem zawiedziona - nie wiem właściwie, czego się spodziewałam:-) ale był jakiś taki... mało spektakularny:-))))



Moje ulibione wspólne zdjęcie z Królem:-))

Wschód słońca nad Atlantykiem


niedziela, 1 kwietnia 2012

Fort Lauderdale

Na pomysł urlopowania się wpadliśmy w ostatniej chwili. W królewskiej pracy z powodów wyższych zakazano urlopowania się w miesiącach kwiecień - maj. Do wyboru  było - czekać dwa miesiące albo jechać już. No to wybraliśmy opcję na "już". Oboje tak byliśmy zmęczeni miastem, hałasem, korkami i pracą (moi non-profitowcy są tak niezorganizowani, bałaganiarscy, każdy jest tam co najmniej dyrektorem a nawet prezydentem, że praca z nimi bywa naprawdę męcząca; pracowałam w różnych miejscach ale pierwszy raz widzę tak bez ładu i składu zarządzaną firmę; niestety na razie jest to jedyna opcja zatrudnienia, więc się ich trzymam, wdzięczna za to, co mam), że postanowiliśmy bez długiego planowania, że jedziemy. A raczej lecimy.

Zawsze mamy tutaj dylemat - samolot czy samochód. Z jednej strony przy tych odległościach do przebycia samolot wydaje się sensowym rozwiązaniem, z drugiej jednak ten kraj jest tak piękny, że szkoda nie widzieć tego wszystkiego, co jest po drodze. Podróżuje się tu fenomenalnie - autostrady są równe, szerokie, więc jedzie się szybko (w ojczyźnie miłej pokonanie 230 km od domu mojej mamy do stolycy zajmuje 3,5 godziny, tutaj o połowę mniej), kierowcy zdyscyplinowani - sama przyjemność. Uwielbiamy jeździć tutaj samochodem i raczej wolimy aktywne spędzanie urlopu - znaczy w trasie.  Dużo jeżdżenia, chodzenia, zwiedzania. Ciągle nam mało nowych widoków i miejsc.

Ale tym razem oboje byliśmy tak zmęczeni, że stwierdziliśmy, że potrzebujemy położyć się na piasku i leżeć. Żadnej aktywności. Null. Nicht. Stąd pomysł na Florydę.

Przyznam się bez bicia, że nawet nie zajrzałam przed wylotem do żadnego przewodnika. Żadnego planowania zwiedzania, żadnego wyszukiwania ciekawostek i listy rzeczy "must see". Jedyne, co nas interesowało, to jak daleko będziemy mieć do plaży i żeby nie było dalej, jak 10 minut. Amen. Naprawdę byliśmy zmęczeni.  (Zawsze dziwiłam się moim turystom, że lecąc na wakacje, nawet nie zajrzą do przewodnika, żeby sprawdzić, jakie właściwie jest to miejsce, które wybrali na wypoczynek - jaki kraj, zabytki, zwyczaje etc. Zwracam honor. Też nie zajrzałam. Teraz rozumiem:-)) )
I pewnie dlatego tak mnie wszystko zaskoczyło:-))

Nie wiem, jak sobie to wszystko wyobrażałam, pewnie w swoim zmęczonym umyśle w ogóle; miałam jedynie taki mglisty zarys - Król, ja, czysta plaża, cicho, ptaszyny ćwierkają; żadnych samochodów, dzwoniących telefonów, wyjącej muzyki i ryczących syren radiowozów/karetek. Podkreślam - ŻADNYCH korków, spalin i trąbienia.
Tom się zdziwiła:-)

Najbardziej zdziwiłam się wąską plażą, jak powiedział nam kierowca taksówki wiozącej nas z lotniska "najsłynniejsza i najpiękniejsza plaża Fort Lauderdale", przy której znajduje się ruchliwa dwu a w części nawet czteropasmówka a za nią zwarta zabudowa z knajpami, pubami i sklepami z pamiątkami. Widziałam coś takiego w Aleksandrii i było to dla mnie szokiem, bo ciągle w głowie miałam plaże znad Bałtyku - szumiące sosnowe lasy, wydmy, przestrzeń. Myślałam sobie wtedy, że to jakiś egipski dziwaczny wynalazek - leżeć tuż przy pędzących samochodach, w obłokach spalin i nieustannym hałasie samochodów. Jak tu wypocząć?

Idiotka:-))

Nie tylko Egipcjanom nie przeszkadza plażowanie na środku skrzyżowania:-) Rozumiem, że idea jest taka, żeby turyści prosto z plaży, bez konieczności długich spacerów, mogli przenieść się do jednej z knajp czy na margaritę do pubu. Leżymy sobie na plaży a jak nam się zachce zimnego piwa, mamy 5 minut do wodopoju. Wygodne, szczególnie jak się ma dzieciaki albo jest staruszkiem.
Ale jednak widok plażowiczów, przy głowach których pędzą samochody, jakoś mnie nie przekonał do takiej idei spędzania urlopu. Na szczęście godzinę spaceru od hałasliwego centrum znajdowały się ciche, puste plaże, z dala od ulicy a ocean był zaskakująco ciepły.

Centrum miasta i "najpiękniesza" plaża:-)



Wakacje, wakacje i po wakacjach

Tośmy wrócili.
Bo kiedy nas nie było w wietrznym mieście skunksów, byliśmy na krótkich wakacjach - najpierw na Florydzie, opalając blade ciałka i popijając margarity (dzięki uprzejmości jednych linii lotniczych, które za uzbierane mile dało nam bilety w obie strony za darmoszkę - znaczy za te złodziejskie procenty, co to je płacimy na kartach co miesiąc:-) a potem łażąc po kanionach w Matthiessen, o którym już kiedyś pisałam.
Ciut zasmarkani, ciut kichający (bo pogoda na koniec wakacji postanowiła jednak wrócić do normy i z letniej przestawić się na wiosenną), wysmagani wiatrem i lekko opaleni - wróciliśmy. Jestem przeszczęśliwa. Dawno nie było mi tak dobrze, choć wakacje nie obyły się bez komplikacji:-)

Na razie jeszcze zajmujemy się przeganianiem kotów z kątów (bo przez przed-urlopowy szał i moją szkołę nie było czasu na sprzątanie), wytrzepywaniem piasku z kieszeni, wielkim praniem i w ogóle wszystkimi tymi po-urlopowymi pierdołami. więc dziś tylko kilka zdjęć a reszta relacji jutro - zapewne, bo to przecież już Niedziela Palmowa i trzeba by o świętach pomyśleć. Jakieś zakupy czy co...

Dziś powiem tylko tyle, że dużo się tu słyszy o skanerach na lotniskach, problemach ze służbami granicznymi, co to przeprowadzają upokarzające kontrole dzieciom, staruszkom i niepełnosprawnym. Trwa wielka nagonka na system skanowania, czyta się o tym na blogach i różnych forach.
Ja tam nie wiem, czy te skanery rzeczywiście służą bezpieczeństwu, bo jak pokazują eksperymenty, można je oszukać. Ale skoro trzeba przez nie przejść, to trzeba, chyba że ktoś postanowi zamiast latać samolotami, poruszać się samochodem, co przy tutejszych odległościach jest trochę niewygodne (na przykład podróż od nas na Florydę zajęłaby tak z 24 godziny jazdy bez przerwy). Więc nie ma się co denerwować, obrażać, tylko wóz albo przewóz. A mam wrażenie, że niektórzy podróżni uważają te kontrole za osobistą zniewagę, wymierzoną złośliwie tylko w nich. No heloł, ludzie, trochę opanowania i zdrowego rozsądku (kiedyś na lotnisku w Londynie widziałam babkę która - jako jedyna z całej długiej kolejki - odmówiła zdjęcia butów do kontroli. Bo to jej uwłacza i w ogóle. Urządziła dziką awanturę z powodu butów. Naprawdę warto?)

Nas nic niemiłego ani uwłaczającego nie spotkało. Obsługa była miła, uprzejma, z panią sobie nawet pożartowałam, że mogliby dawać zdjęcia na pamiątkę:-)

Skanowanie wygląda następująco: w zamkniętej budce bez okien siedzi sobie człowiek, staje się przed budką na dwie sekundy i już, gotowe. Nikt poza człowiekiem z budki nie ogląda sobie naszych genitaliów. Nie ma tam tłumu żądnych sensacji pracowników lotniska, jak to opisują w różnych artykułach i na forach internetowych, którzy tłoczą się przed ekranem, oglądajac sobie naguski. To jedna wielka bzdura albo lotnisko w Chicago i Fort Lauderdale są wyjątkami. Ja tam nie wiem. Wiem tylko tyle, że nie wiem o co ten cały szum.
A może ja ekshibicjonistka jestem i dlatego nie przeszkadza mi, że jakiś człowiek, który mnie na oczy nie zobaczy (znaczy poza ekranem skanera), ani ja jego, obejrzy sobie mnie au naturel?

Druga rzecz - spotkało mnie przed wylotem niemiłe zaskoczenie. Za bagaże na lotach krajowych się płaci. Za każdą sztukę, poza podręcznym. Nie wiem, może teraz takie same normy obowiązują również w Polsce, ale do tej pory się z tym nie spotkałam. Cena jest niemała - 25 dolców za sztukę do 23 kg na lot w jedną stronę. Dwa bagaże, dwa loty i stówka nie nasza. A moglibyśmy ją tak przyjemnie spożytkować na niebieskie mrożone margarity:-) Ech, takie marnotrastwo.

To zresztą nie pierwsze niemiłe zaskoczenie tutaj, związane z opłatami. Pierwsze nastąpiło zaraz po przybyciu do ziemi obiecanej, Ameryki, i nabyciu komórki. Otóż okazało się, że za połączenia i smsy płaca obie strony - dzwoniący i odbierający, jak kiedyś w zamierzchłych czasach w Polsce, kiedy komórki dopiero wchodziły do użycia. Na szczęście operatorzy szybko się wycofali z tego idiotycznego pomysłu. Ale to w Polsce. Tutaj niestety płacę za wszystkie przychodzące i wychodzące rozmowy. Wrrr.

Wakacje mieliśmy fajne. Wypoczęliśmy, wybyczyliśmy się na plaży, połaziliśmy po lasach, pobrodziliśmy w strumykach, posiedzieliśmy przy kominku. Tylko tydzień i aż tydzień.

Już chcę na następne:-)))