piątek, 30 września 2011

Chicago Art Institute

Niniejszym ogłaszam, że konkurs na Moje Najulubieniejsze Miejsce w Wietrznym Mieście został rozstrzygnięty. Zostało nim, wygrywając bezkonkurencyjnie, Chicago Art Institute.
No bo jak nie kochać miejsca, w którym wystawiają takie cudeńka...



...i dużo, dużo innych. Tak dużo, że zabrakło nam dnia na obejrzenie wszystkiego. Jutro fotorelacja a dzisiaj idem spać, bom zmęczona jak pies. Dziesięść godzin na nogach, bez przerwy w ruchu.

A na weekend - "Patologiczna piosenka o skuterze":-)) Holendrów też lubię:-)))))


Dobranoc Państwu:-)

środa, 28 września 2011

Bo w Ameryce pieniądze leżą na ziemi

Przez placówkę non-profit, w której się w ramach wolontariatu ostatnio udzielam, przewijają się cudzoziemcy z różnych stron świata. Towarzystwo barwne i kolorowe, różne wiekiem i poglądami, ale wszyscy przyjechali tu z tą samą nadzieją - że ten kraj zapewni im dostatnie życie, którego ich ojczyzny nie były w stanie.
Zapewnianie dostatniego życia różni ludzie pojmują na różne sposoby.

Jedni są gotowi podjąć się najgorszych prac za najniższe stawki, bo to i tak jest dużo więcej, niż mieli w swoim kraju, bo nawet owe najniższe stawki są w stanie zapewnić im standard życia, o jakim przedtem mogli tylko pomarzyć. Pracują więc ciężko, mieszkają biednie, ale mają co włożyć do garnka, trochę pieniędzy na drobne przyjemności i w miarę ustabilizowane, spokojne życie.

Inni chcą się uczyć, podnosić kwalifikacje i wspinać po drabinie społecznej, któregoś dnia do czegoś dojść - czy to własnej firmy, pozycji dyrektora, wypasionej fury, wielkiej chaty czy po prostu spokojnego życia i powiedzieć z dumą - wykorzystałem najlepiej jak było można szansę, którą tu dostałem.

Inni z kolei uważają, że skoro amerykański system świadczeń socjalnych jest tak rozbudowany i tak hojną ręką rozdaje dary w postaci najróżniejszych zapomóg, to dlaczego z niego nie skorzystać. Więc zaczynają fikcyjnie chorować, fikcyjnie się rozwodzić, miewać fikcyjne wypadki i inne stłuczki.
Chyba nie muszę wspominać, że ta ostatnia grupa nie zamierza ani pracować, ani się uczyć, uważając, że skoro głupi Amerykanie dają kasę za nic, to trzeba brać.

Tak. Są oni i jest jeszcze Zdravko, który jest kategorią sam w sobie.
Zdravko pochodzi z Bałkanów. Do Ameryki przywiał go wiatr kryzysu, problemy ze znalezieniem pracy (dwa lata na bezrobociu) oraz kryzys tożsamości.
Zdravko bowiem jeszcze w latach 90 skończył dwa fakultety.
Zdravko słuchał swoich polityków, którzy mówili - uczcie sie, zdobywajcie dyplomy, a my wam zapewnimy dobrą pracę, godną pensję i wakacje nad Adriatykiem. Zdravko miał ambicje bycia derektorem albo inszym prezesem, w końcu nie po to kończył dwa fakultety, żeby być na dole drabiny społecznej, no nie?
Niestety, potem pieprznęła się sprawa z Lehman Brothers i szlag wszystko trafił a Zdravko z dnia na dzień został bez roboty, za to z kredytem za mieszkanie do spłacenia. Do wyboru miał iść nosić cegły na budowie albo ruszać w świat za marzeniami, Zdravko więc wybrał tę drugą opcję. Przyjechał do Ameryki.

Niestety, Ameryka nie powitała go z otwartymi ramionami. Takich z dwoma dyplomami w popularnych dziedzinach to oni mieli już na pęczki i zamiast derektorowania wszystko, co byli w stanie zaoferować, to słabo płatną pracę na najniższej pozycji.

Zdravko się żachnął - nie po to kończył dwa fakultety, żeby być za wyrobnika. Nie po to ciężko się uczył, żeby teraz pracować fizycznie. I chociaż w końcu podjął się owej pracy, to jednak robił wszystko, żeby przypadkiem nie skalać białych, wypielęgnowanych rączek. Trzeba popracować rękami a nie głową - ojojoj Zdravko ma grypę. Trzeba trochę się spocić - olaboga, zwichnął nogę. Należy coś przenieść z jednego miejsca na drugie - jejku jejku, głowa go tak okropnie boli. Należy coś podnieść, potrzymać, pozamiatać - natychmiast znika, wsiąka, przepada.
W końcu miał być derektorem, no nie?

Zdravko robi wszystko, żeby wymigać się od pracy, co nie przeszkadza mu narzekać, że nie ma za co żyć. Zdravko mógłby podjąć się innej pracy, ale nic mu nie odpowiada - dostawa paczek w UPS nie, bo niektóre są takie ciężkie i trzeba nosić. Dostawa pizzy nie, bo to wstyd - facet w jego wieku (I Z DWOMA FAKULTETAMI!) dostarczjący pizzę. Na budowie nie - wiadomo dlaczego. Nie, nie, i jeszcze raz nie.

Ale ostatnio w zdravkowskim świecie coś się ruszyło - zdał egzamin i będzie kierowcą limuzyny w prywatnej firmie, wożącej biznesmenów.
Co go skłoniło do podjęcia akurat tej pracy?
- A bo wiesz - tłumaczy - taki kierowca limuzyny to ma lekką pracę. Nie nosi zwykle bagaży (jak taksówkarze). Nie musi siedzieć cały dzień w samochodzie, tylko sobie kurturarnie, jak człowiek, leży w domu przed telewizorem, ogląda mecz a jak jest robota to dzwonią z firmy. Człowiek jedzie, robi swoje i wraca do domu na tę kanapę. Potem znowu jedzie, jak jest robota i znowu ma czas na drzemkę. Na kanapie. Do tego dają eleganckie auto i ładny uniform.
A do tego jeszcze za to leżenie na kanapie bardzo dobrze płacą. Wręcz rewelacyjnie. Więc Zdravko nareszcie może poczuć się jak prezes, nic nie robić - również jak prezes a pensja również niemal prezesowska.
No pieniądze leżą na ziemi i Zdravko je właśnie podniesie. Nie schodząc z kanapy, rzecz jasna.

wtorek, 27 września 2011

Gruszki na wierzbie i przysmak teściowej

Żyjem. Tylko jakoś nie było mi ani do śmiechu, ani do pisania ani nic, chociaż nie jest tak źle, jak nam się na początku wydawało - w piśmie z wiadomego urzędu w ostatniej linijce małym druczkiem stoi, że można się odwoływać od decyzji, odwołujemy się więc i czekamy na efekty.
A raczej będziemy się odwoływać, jak się nasz prawnik obudzi.

Właściwie nie mam powodu, żeby narzekać na naszego prawnika.

Co z tego, że ZAWSZE musimy czekać na spotkanie - czasami pół godziny, czasami i trzy. Przecież jak wiadomo, szczęśliwi czasu nie liczą a pracodawca Króla z największą rozkoszą co chwila daje mu wolny dzień na siedzenie w poczekalni.

Co z tego, że czasami W OGÓLE nie stawia się na spotkania. 

Co z tego, że nasz prawnik NIGDY nie jest przygotowany do spotkania, choć umawiamy się z dużym wyprzedzeniem.

Co z tego, że jak jedziemy podpisać dokumenty, to NIGDY nie są gotowe. Więc musimy jechać jeszcze raz, tracąc pół dnia na przebicie się do centrum i z powrotem (oraz oczekiwanie, nie ma że boli).

Co z tego, że naszego prawnika RZADKO udaje się złapać pod telefonem i NIGDY nie oddzwania.

Co z tego, że NIEMAL NIGDY nie odpowiada na maile.

Co z tego, że musieliśmy zapłacić dwukrotnie wiadomemu urzędowi, bo nasz prawnik w ciągu miesiąca nie miał czasu sprawdzić, pod który adres należy posłać dokumenty i na wszelki wypadek, żeby sprawa nie przepadła, posłaliśmy na dwa - dwukrotnie płacąc. W końcu $1.200 to żaden pieniądz, no nie?


Co z tego, że ZAWSZE wysyła dokumenty do wiadomych urzędów w ostatnim momencie, ostatniego dnia przed upłynięciem terminu, do tego wieczorną pocztą.

Co z tego.

Przecież mogliśmy trafić TAK. Pani Małgorzata F. podawała się za prawnika, choć nim nie była. Jej biuro nigdy nie było zarejestrowane jako kancelaria prawna, choć tak się reklamowała. Pani Małgorzata pobierała - jako rzekomy prawnik - pieniądze za reprezentowanie interesów ludzi przed urzędem imigracyjnym. Wszystkie złożone przez nią wnioski przez ów urząd zostały odrzucone. Pieniędzy nigdy nie zwróciła. Lista osób przez nią oszukanych (i to ta oficjalna, wiele osób wolało się nie wychylać i siedzieć cicho) ma długość książki telefonicznej Miasta Stołecznego Warszawy.

Znam ludzi, którzy stracili tysiące, płacąc tej sympatycznej pani.
Pamiętam sprzed kilku lat historię takiego samego prawnika z NYC, który naciągnął moją rodzinę - dali mu oszczędności życia, za które teraz smaży się na Florydzie (znalazł wielu takich naiwnych, żeby nie było, że biedę klepie). Jego niestety nikt nigdy nie oskarżył, może więc popijać drinki z palemką i cieszyć się wolnością, jak wielu innych w tym kraju - rodaków żerujących na niewiedzy, braku znajomości realiów i braku obrotności oraz naiwnej wierze w uczciowość innych (no bo przecież to też Polak! swoich nie oszuka!) swoich krajan.
Na zdrowie!
Żeby wam w gardle te cholerne drinki stanęły!

Wychodzi więc na to, że nie trafiliśmy źle. I chociaż, kurwunia, szlag mnie trafia i krew zalewa, jak muszę się kontaktować z naszym prawnikiem oraz jestem chora na żołądku, to jednak trzymam się go, bo czego jak czego, ale gruszek na wierzbie nie obiecuje.

Trzeba się nauczyć cieszyć małymi rzeczami, no nie?:-)

A oto kwiatki, znalezione na necie - żeby nie było, że jestem jakaś skrzywiona i nie wychodzę do ludzi z uśmiechem.
Na początek moja nowa Idolka - Pani Basia. Znacie Panią Basię? Ja nie znałam. Pan i Władca mnie ostatnio zaznajomił i od tej pory nie ma dnia, żebym nie pooglądała mojej nowej Idolki. Uwielbiam Panią Basię:-)


A teraz z innej beczki - dla wszystkich lubiących gotować - dwie nowe na rynku przyprawy. Kupcie koniecznie:-)

...i nieuczciwych prawników


Miłej reszty tygodnia i dobranoc państwu:-)

środa, 14 września 2011

Ciacha i weekend nad jeziorem

Jeszcze a propos policji, to ja bym chciała, żeby w każdym kraju zachowywała się tak:


No i oczywiście żeby to były jakieś fajne chłopaki:-))) Tylko wtedy pewnie żadna kobieta by kasku nie zakładała. Oraz część mężczyzn:-)))) Nie wiem, czy ciachom to drugie by się spodobało:-)))

A to wieczór nad jeziorem Castle Rock w parku stanowym o tej samej nazwie w Wisconsin, gdzie spędziliśmy pierwszy weekend września. 


Poniedziałek był wolny z okazji Labour Day, wykorzystaliśmy więc zaproszenie znajomych, którzy regularnie jeżdżą tam na ryby. 
Na rybach było fajnie - znajomi łapali taaaaakie sztuki (wąsate sumy i karpie z dzióbkami jak te panienki z wiocha.pl:-) ), my paliliśmy ognisko, piekliśmy ziemniaki i na zmianę mokliśmy i opalaliśmy, bo z regularnością zegarka, co pół godziny padało - przez pół godziny. Potem wychodziło oślepiające słońce, potem znowu padało i tak w koło macieju. I tak mieliśmy szczęście, bo dzień wcześniej małe tornado przeleciało przez okolicę i na naszym kempingu leżały połamane drzewa. Podobno było hardkorowo, fruwały namioty i inne sprzęta a Król się rozmarzył z wieczora, że może rano obudzimy się w Kansas:-))) Ot, Dorotka jedna:-) W nocy jednak nie było już tak fajnie, bo temperatura spadła do ośmiu stopni i o ile w śpiworach było ciepło o tyle pierwszy raz w życu tak potwornie zmarzła mi głowa, aż do bólu. Ale i tak było piknie. Uwielbiam amerykańską prowincję, wszystkie te tycie miasteczka, urokliwe domki i całą resztę. Nie wiem, jak by mi się spodobało życie wsród rednecków, ale gdybym miała kiedyś wybierać miejsce zamieszkania, zdecydowanie bardziej, niż Szikagowo, wolałabym takie małe miasteczko gdzieś hen daleko:-)

A w naszym budynku odbyło się niedawno spotkanie mieszkańców z zarządem. Poddali pod głosowanie zasadność zakazu wynajmowania mieszkań w czasach, w których wielu ludzi nie stać na spłacanie kredytów i stają przed obliczem utraty mieszkań. Zobaczymy, co mądrego wymyślą, żeby do tego nie dopuścić.

Przy okazji dyskutowano inne rzeczy. Jedna starsza pani na przykład stwierdziła, że nie podoba jej się, że jedno z mieszkań zajmuje rodzina Hindusów. Bo tam za dużo ludzi mieszka w jednym mieszkaniu - taki był jej argument.
Hm, to dużo ludzi to rodzice z piątką dzieciaków.
Ale według tej pani za dużo i jej się to nie podoba a w ogóle to te ich dzieci bawią się przed domem (placu zabaw nie ma, więc gdzie mają się bawić - no ale według niej pewnie lepiej wychowywać dzieciaki przed telewizorem), biegają półnagie i ona uważa, że to nie jest dobre, bo w tym samym budynku są małe dziewczynki.
Pani oczywiście nie ma na stanie żadnych małych dziewczynek. Pani za to troszczy się o cudze małe dziewczynki. Jaka troskliwa samarytanka, myślałby kto.

A ja podejrzewam, że za jej troską o moralność małych dziewczynek tak naprawdę stoi niechęć do koloru skóry całej rodziny. Tutaj mieszkają sami biali i pewnie pani nie spodobało się psucie jednolitego kolorytu mieszkańców. Tylko poprawność polityczna nie pozwoliła jej powiedzieć na głos, o co naprawdę chodzi.
Tak czy inaczej, jakoś, zmusili tę rodzinę do wyprowadzenia się. Ponieważ nie byli właścicielami mieszkania a jedynie najemcami - i to w dodatku nielegalnymi, to nie było wcale trudne. W ciągu tygodnia pod spotkania pod dom podjechała ciężarówka od wyprowadzek a z podjazdu zniknęły małe, rozdokazywane hinduskie dzieciaki. Hm. Ameryka - kraj wolnych ludzi.

wtorek, 13 września 2011

Nowy wspaniały świat

Jestem winna posta Star o moim widzeniu tego kraju jako państwa policyjnego. Pamietam, ale niestety żeby się zebrać do pisania, to już gorzej:-) Ale - Star - słowo harcerza, że w końcu się zbiorę i napiszę. I będziemy się mogły pospierać:-)))
A tymczasem powoli się pakuję (to znaczy patrzę na walizkę i myślę, jak po latach ciągłego pakowania nienawidzę się pakować), gotuję obiadki do zamrożenia, żeby mi Król i Mr. T z głodu nie pomarli (obaj umieją przypalić wodę na herbatę, żeby udowodnić, jak bardzo nie umieją gotować - ha ha, nie z nami te numery, Bruner; my wiemy, że wam się po prostu nie chce, ale udajemy, że się nabieramy), oglądam Heros (i ciągle trenuję teleportację, a nuż się uda - Hiro w końcu też ćwiczył latami) i czytam, rzecz jasna. Wczoraj na ten przykład wyczytałam taki oto ciekawy artykuł, zresztą nawiązujący do zaległego posta o państwie policyjnym.
Ciekawe, co Wy na to (fragmenty artykułu z onet.pl) - Jak USA inwigiluje nas 10 lat po ataku


Najbardziej widocznym narzędziem, służącym do śledzenia mieszkańców, są oczywiście kamery monitoringu, których w USA jest aż 30 milionów (zgadnijcie, w którym mieście jest ich najwięcej). Oczywiście, były one wykorzystywane przed 2001 rokiem, ale tak naprawdę boom na nie nastąpił w latach 2001-2005. USA płaci za ich utrzymanie 3,2 miliarda $ rocznie, nic dziwnego więc, że firmy ochroniarskie chętnie współpracują z rządem przy ich zakładaniu, choć jak wynika z badań, monitoring ani nie zapobiega, ani właściwie nie pomaga rozwikłać przestępstw (pomógł w 3% przypadków, co wydaje się być zdecydowanie za mało, jak na tak rozbudowany system).

„Kolejnym krokiem ma być skorzystanie z doświadczenia armii. W 2012 nad ulicami Nowego Jorku i Chicago maja pojawić się bezzałogowe samoloty, do tej pory wykorzystywane w Iraku i Afganistanie. Teraz będą unosić się nad miastem i wypatrywać zamieszek oraz innych podejrzanych zachowań.” A ja się zastanawiam, co to znaczy „podejrzane zachowania” – kto będzie oceniał i na jakiej podstawie, co jest a co nie jest podejrzane. Już teraz za podejrzane są uważane na przykład osoby, które na odprawie lotniskowej płaczą, bądź w inny sposób okazują silne emocje. Są one szczegółowo kontrolowane, jako potencjalnie niebezpieczne. Logiki w tym brak, w związku z tym obawiam się, że o logikę będzie trudno również przy ocenie zachowania potencjalnie niebezpiecznego na naszych ulicach. 

„Z armii do innych agencji przeniesione zostały również metody wywiadowcze. Zgodnie z amerykańskim prawem, CIA  nie może prowadzić działań wywiadowczych wśród obywateli USA (może jedynie prowadzić śledztwa). Mimo to 26 października 2001 roku weszła w życie ustawa USA PATRIOT Act (mająca w założeniu zapobiegać kolejnym atakom terrorystycznym), która pozwala na stosowanie środków takich jak przeszukiwanie domów obywateli USA albo aresztowania osób obcych narodowości przebywających w USA bez podania uzasadnienia.(…) USA PATRIOT Act miał działać do 2005 roku, jednak rząd przedłużył go do 2010 roku jednocześnie dodając kolejne uprawnienia służb, takie jak podsłuchiwanie rozmów telefonicznych obywateli (również z telefonów komórkowych). Tymczasem z danych ujawnionych przez jednego z senatorów USA wynika, że tylko w 3 z 765 ujawnionych przypadkach skorzystania z ustawy motywem były działania terrorystyczne. W pozostałych przypadkach chodziło o motywy religijne i polityczne. (…)  W 2010 roku Barack Obama ponownie przedłużył ustawę i dodał jeszcze więcej uprawnień. Od 2010 roku służby mogą czytać wszystkie wiadomości przekazywane za pośrednictwem internetu do mieszkańców USA, od nich i przez amerykańskie firmy. Ustawa daje też prawo do nieograniczonego podsłuchu telefonów, również na masową skalę za pomocą automatów.
Po co taka ustawa, skoro CIA nie może zbierać informacji o obywatelach? Odpowiedź jest prosta. Od ataków na WTC powstało około 1000 agencji zajmujących się głównie zbieraniem informacji o Amerykanach, jak podaje Wahsington Post. Niektóre z nich przekazują zebrane dane CIA, inne natomiast są zupełnie niezależne. CIA zgodnie z prawem nie prowadzi więc działań wywiadowczych na terenie USA. Za nią robią to uprawnione agencje, a nawet firmy prywatne.”

Hm, ustawa mająca chronić obywateli przed atakami terrorystycznymi i aż 700 przypadków skorzystania z niej do innych celów? Czy tylko mnie wydaje się to niekonsekwentne?

Oczywiście nie należy zapominać o potędze Internetu, portali społecznościowych, blokowisk, skrzynek mailowych i całej reszty, z której tak chętnie korzystamy. Na podstawie owej ustawy owe agencje mają prawo dostępu do danych, będących w posiadaniu amerykańskich firm, takich jak np. Google, Facebook czy Microsoft. „Zgodnie z prawem jedna z amerykańskich agencji może odczytać każdy e-mail wysłany do osoby korzystającej z Gmaila lub wysłany przez nią. To samo dotyczy poczty Microsoftu i wiadomości wysyłanych przez Facebooka."

"Największa baza danych osobowych na świecie
Warto przy tym zauważyć, że Facebook jest obecnie największą bazą danych osobowych na świecie. Mimo że nie podajemy adresu zamieszkania czy numeru prawa jazdy, to udostępniamy dużo cenniejsze dane. Najważniejsza jest sieć kontaktów łącznie z zapisem wszystkich rozmów jakie prowadziliśmy ze znajomymi. Równie istotne są informacje o aktualnym miejscu z którego się łączymy, a które od niedawna Facebook chce dodawać do każdej wysłanej wiadomości. (...)

Dostęp do tych samych danych ma Google za pomocą skryptu Google Analytics dodanego do prawie każdej strony internetowej. Dochodzą do tego informacje o wyszukiwaniu i kontakty z serwisów Google (...). Obydwie firmy wydały też popularne aplikacje na smartfony, które mogą pobierać informacje o naszym położeniu z odbiornika GPS i wysyłania ich przez internet do serwerów firmy. (...)

Również Microsoft (...) potwierdził, że na mocy USA PATRIOT Act może przekazywać e-maile i inne dane. Budzi to szczególne zagrożenie, bo z Office'a korzystają głównie firmy, a nowa wersja łączy dostęp do dokumentów pracownika z Outlookiem. "Gdy tylko będzie to możliwe, klienci będą informowani o przechwyceniu ich danych" – starał się uspokoić CEO brytyjskiego oddziału Microsoftu. Problem w tym, że USA PATRIOT Act pozwala na zamknięcie ust firmom udostępniającym dane.”

Zamknięcie ust? Przechwycenie danych? Hm.

„Co jeszcze szykują dla nas władze USA? Kolejnym wynalazkiem stosowanym przez armię USA są e-żołnierze. To specjalne programy, które tworzą w sieci wirtualne profile i udają żywych użytkowników w serwisach społecznościowych. E-żołnierz może prowadzić blog, mieć konto na Facebooku i pisać na forach. Wszystko po to, aby stworzyć wiarygodną postać, która zyska dostęp do zamkniętych usług używanych przez wrogów. Jeden prawdziwy żołnierz może sterować 10 e-żołnierzami. Czy e-szpiedzy wnikający między zwykłych amerykańskich internautów będą następnym narzędziem służącym do kontroli mieszkańców? Spoglądając w przeszłość i obserwując kierunek do którego zmierza rząd USA, wydaje się to niemal pewne.”

wtorek, 6 września 2011

Właściwa perspektywa

Jakiś pechowy ten... tydzień? miesiąc? rok? Sama już nie wiem, jak długo to trwa, ale właściwie ostatnimi czasy nieszczęśliwe wiadomości stały się naszym chlebem powszednim. 
W tamtym tygodniu dostaliśmy z Królem - jak się mi wydawało - wiadomość najgorszą z możliwych. Przez jakiś czas będzie nas dzielić Wielka Kałuża. Przez okres kilku miesięcy. Załamałam się. Wydawało mi się, że to koniec świata i choć bardzo starałam się robić dobrą minę do złej gry, to jednak gdzieś w środku po prostu się złamałam w pół. 
Ale potem trafiłam na ten blog. Prowadzi go osiemnastoletnia dziewczyna, która walczyła z ciężką chorobą. Zaimponowała mi. Zaimponowała mi, z jaką siłą przez nią przeszła. Zaimponowało, że się nie poddała i ciągle znajdowała w sobie siłę i wolę walki. 
Dzisiaj dowiedziałam się, że na równie ciężką chorobę cierpi siostra kogoś, kogo znam. A zaraz potem jak obuchem w głowę przyszła kolejna - o śmierci jedenastoletniego dziecka.

I dopiero to mnie otrzeźwiło - rany, jaka ja jestem głupia. Patrzyłam na to wszystko, na wszystkie nasze problemy ostatnich lat z niewłaściwej perspektywy.
Przecież my t a k  n a p r a w dę  nie mamy wielkich problemów.
Sprawy formalne? Praca? Pieniądze? Ciągłe rozstania?
No cóż, patrząc z perspektywy rodziców tego jedenastolatka, siostry znajomej czy dziewczyny od bloga, tak naprawdę to nie są problemy. To są błahostki. Wszystko to są tak naprawdę małe rzeczy. 

I dlatego uroczyście oświadczam - popierając to stosownym słownictwem, dla podkreślenia rangi oświadczenia (Król mi natrze uszu za takie słownictwo, ale jakoś to przeżyję):
ŻADEN CHUJ, ROBIONY MIĘKKIM CHUJEM NA PARAPECIE, NIE ZNISZCZY NAM ŻYCIA.
Nie poddam się i koniec. Będzie dobrze. 
Trzeba tylko na wszystko spojrzeć z właściwej perspektywy.

Poranek nad jeziorem Castle Rock, Wisconsin

piątek, 2 września 2011

Króliczek czy owieczka?

25-letni Blazej Wasilewski, zatrudniony jako zastępca menedżera w banku Chase, został w ubiegłą sobotę ujęty na lotnisku na Dominikanie. Znaleziono przy nim 40 tysięcy dolarów. Obecnie oczekuje na ekstradycję.

W piątek wyłączył on ręcznie elektryczność w siedzibie swojego banku, w sobotę wrócił i używając własnych kluczy oraz kodu otworzył sejfy. Audyt przeprowadzony tego samego dnia wykazał, że brakuje 39,765 dolarów. Jedynym podejrzanym był Wasilewski, którego klucz znaleziono w środku. System administracji danych zarejestrował, że pracownik użył kodu. Podejrzanego szybko udało się namierzyć. Z lotniska O'Hare w Chicago Wasilewski  wyleciał do Punta Cana w Republice Dominikany. Na lotnisku w Dominikanie został aresztowany odmawiając zadeklarowania urzędnikom celnym pieniędzy, które ze sobą wwoził.

Grozi mu 30 lat więzienia.

 
Odnoszę wrażenie, że panu Wasilewskiemu też się wydawało, że ma w garści króliczka, a tak naprawdę zabawiał się z owieczką:-)) No bo kto normalny kradłby 40.000, za które nawet porządnie by się na tej Dominikanie w dobrym hotelu nie zabawił:-))) Może się biedakowi wydawało, że to 40 ale milionów:-)))