czwartek, 29 lipca 2010

Kupa nieszczęść

Czasami tak się zdarza, że od samego rana spotyka nas kupa nieszczęść i cały dzień nagle staje się do... no... do tego. Ale po kolei.

1. Towarzysz Życia.
Zamiast jak co rano, raźno wyskoczyć z łóżka wraz z pierwszym dźwiękiem budzika, przykrył się tylko kołdrą, biedaczek, i powiedział, że mu zimno i że jeszcze trochę pośpi, trzęsąc się przy tym, jakby było co najmniej minus siedemset. Łolaboga, ani chybi jakieś choróbsko się przyplątało. Ale na moje nieśmiałe sugestie, że może jednak zostanie w łóżku, odparł, że musi do roboty. Jak mus, to mus, nie ma co dyskutować, sama pamiętam te wspaniałe czasy, kiedy się do roboty chodziło i wiem, że jak trza, to trza, nieprawdaż. Poszedł więc, zlany zimnym potem i z potężnymi dreszczami. Ciekawe, w jakim stanie mi go ta robota wieczorem wypluje, biedaczka.

2. Smoczyce.
Od jakiegoś czasu piastuję zaszczytne stanowisko kury domowej (jak to napisała wdzięcznie jedna z dziewczyn na swoim blogu - kura domestica, które to określenie ściągam, bo urzeka mnie swoim wdziękiem).  Nie jest to podyktowane osobistym wyborem a raczej okolicznościami przyrody, nieprawdaż, które to sprawiają, że w kraju, w którym obecnie pomieszkuję, potrzebne są odpowiednie papiery do podjęcia legalnego zatrudnienia. Będąc więc w oczekiwaniu na stosowne dokumenta, piastuję w tak zwanym międzyczasie to zaszczytne stanowisko. Jak wiadomo łączy się ono z wieloma szlachetnymi zajęciami, a mianowicie - piłowaniem paznokci, czyszczeniem fug szczoteczką do zębów, gotowaniem obiadów z piętnastu dań tudzież lepieniem pięciuset pierogów dwa razy w tygodniu, dla trzyosobowej rodziny. Jak widać, kura znudzona to kura twórcza. 
Aliści kurka lubi czasami udać się na jakieś łono - a to łono przyrody czyli do pobliskiego parku (to łono na razie odpada, bowiem trwają wakacje, czas wylęgu głupich dziatek i głupich mamuś, bezstresowo je wychowujących - to za dużo jak na moje kokoszkowe nerwy), a to łono lokalnej społeczności, która dostęp do owego łona zapewnia przy pomocy community centre. Tutaj możemy oddać się wielu ciekawym zajęciom, takim jak: jogging, spacer, gry zespołowe, zbiorowe machanie skrzydełkami (czyli aerobik) tudzież rakietkami do squasha. No i oczywiście dla wszystkich kur - atletek (lub takich, które obawiają się, że zjadanie całego pudełka ptasiego mleczka na raz może mieć coś wspólnego z powiększającymi się rozmiarami kupowanych spodni), mamy tutaj wiele ciekawych urządzeń. Do których dzisiaj, WRRRRRR, dostęp był niejako utrudniony, nieprawdaż. Utrudniony przez stadko smoczyc, mających w sumie na oko tak z tysiąc lat. Było ich dokładnie dwanaście plus smoczyca-nadzorczyni, to ta z gwizdkiem. Wszystkie ubrane w identyczne różowo-błękitne dresiki w tym niezapomnianym odcieniu dziecięcych śpioszek, wysypały się z salki od aerobiku i zmierzały na siłownię. 
- Ooooo nie... - wyrwało się zbiorowo a chóralnie z gardeł wszystkich stałych bywalców, już to maltretujących swoje mięśnie przy pomocy najrozmaitszych narzędzi tortur, już to sapiących na bieżniach. 
A jednak tak. 
Weszły. Gdacząc.
Smocząc. Chichocząc wniebogłosy (bo to był chichot, nie śmiech, choć głośny i donośny).
Jak różowe blond-bobaski obsiadły wszystkie dwanaście dostępnym maszyn. 
Nie, nie ćwiczyły. Bez przesady. Przecież jak wiadomo, co za dużo, to niezdrowo, wystarczy, że przyszły, nieprawdaż? Zajęły się więc:
a) okupowaniem maszyn,
b) ploteczkami,
skutecznie blokując  dostęp do wszystkich urządzeń reszcie użytkowników, z których nikt nie miał odwagi poprosić, żeby się... ten... tego... posunęły. Po godzinie gdakania, okupowania, wymieniania napowietrznych buziaczków i uśmiechów, na gwizdek się wysypały. No, trenerka się przydała, w końcu  odgwizdać koniec nie każdy potrafi. Do tego trzeba mieć: certyfikat osobistego kołcza, różowy dresik, gwizdek. Poważna funkcja.

3. Palec.
Jak już, po wielu męczących ćwiczeniach, z ćwiczeniem cierpliwości na czele, wyszłam z tej sali tortur, okazała się, że palec mi tak jakby zzieleniał. Kilka dni temu solidnie go obiłam, naderwałam paznokieć i ogólnie doprowadziłam do poważnych obrażeń, dlatego dałam trochę ostatnio odpocząć, nie przemęczałam i w ogóle miał wakacje. Myślałam że skubany doszedł już do formy, alem go chyba dzisiaj przetrenowała. Do domu wróciłam kulejąc, bo to był palec u stopy. Cholerka.

Sami widzicie - kupa nieszczęść. Teraz idę do wanny, odmoczyć obolałe mięśnie. W kapoku, bo z moim  dzisiejszym szczęściem gotowam się utopić. Ahoj! Kokoko, nieprawdaż.

środa, 28 lipca 2010

Wieża Babel

Dochodzę do wniosku, że w tej Ameryce* rzadko się spotyka Amerykanów. I nie mam na myśli rdzennej ludności a tych, których przodkowie przybyli tu na Mayflower czy zaczynali swoją karierę w karnych koloniach albo uciekli przed wielkim głodem w Irlandii. Słowem – dzisiejszych Amerykanów.

Kilka dni temu wybrałyśmy się z E. na poszukiwania ślubnej sukienki. W jednym sklepie za ladą siedziała Wenezuelka. W drugim miła Czeszka uśmiechała się od progu. W trzecim, w którym w końcu udało się znaleźć coś sensownego, pomagała nam miła dziewczyna o skórze w przepysznym kolorze mlecznej czekolady. Niby na pierwszy rzut oka Amerykanka, jednak w jej akcencie pobrzmiewało coś z Boba Marleya:-) Na moje nieśmiałe pytanie odparła, że dobrze zgadłam – Jamajka, gorąca, roztańczona Jamajka, co zresztą dziewczyna zaprezentowała, kręcąc piruet w przymierzalni:-) Ale jej mama jest z Gwatemali, żeby nie było tak prosto:-)
Wczoraj wróciłam do tego samego sklepu z kupioną sukienką, doradzoną przez czekoladoskórą dziewczynę, na poprawki. Miarę brały dwie Greczynki – wiekowa już mama z córką, zamężną zresztą z Bułgarem:-) Jej córki powychodziły za mąż za: Ukraińca, Francuza i Amerykanina. Syn ożenił się z Rosjanką. To się nazywa misz-masz tradycji i zwyczajów w jednej rodzinie:-) Była jeszcze jedna pani z obsługi, której akcent jakoś tak mi pasował do Białegostoku i okolic:-) Ale nie bardzo miała ochotę na rozmowę o pochodzeniu i korzeniach a szkoda, bo doszłyśmy do wniosku – my, kobiety z różnych stron świata – że ta różnorodność jest fascynująca. Oraz że na ulicy słyszy się chyba wszystkie możliwe języki, oczywiście na czele z hiszpańskim, bo pochodzący zza południowej granicy imigranci stanowią większość wśród mniejszości narodowych, a coraz rzadziej słyszy się… angielski. Ten z tutejszym akcentem oczywiście:-)
Mnie się to podoba, istna wieża Babel, ale zastanawiam się, co na to Amerykanie. Jak oni odnajdują się we własnym kraju, który powoli przestaje być… ich. I chyba coraz mniej im się dziwię, kiedy mówią, że mają dosyć imigrantów i więcej już raczej nie chcą. Kto wie, jak my byśmy się zachowywali, gdyby w sklepie obsługiwała nas Niemka, fryzjerką była Belgijka, nasze dzieci w szkole uczyła Kenijka a szefem był Bułgar. I żadne z nich nie mówiło dobrze po polsku…

* Oczywiście tak wygląda sytuacja w mieście. Wsie ciągle są ostoją amerykańskości, chociaż… jadąc do Hannibal na stacji benzynowej gdzieś daleko na rubieżach, widziałam dziewczynę w chuście. Libijka:-) Ale mąż Tunezyjczyk:-)

wtorek, 27 lipca 2010

Przejaw amerykańskiej kurtury*

Na początku irytowały mnie te ciągłe uśmiechy i wieczne samozadowolenie Amerykanów. Sztuczne jak paznokcie Joli Rutowicz. To ciągłe fajny, gudy, perfekty i inne wery łele. Jak można być nieustannie zadowolonym z życia i bez przerwy tak się uśmiechać, przecież to nienormalne, od tego dostaje się szczękościsku?! – myślałam. Ale po jakimś czasie zmieniłam zdanie.

Zmieniłam, bo zaczęłam dostrzegać pozytywne strony uśmiechów od ucha do ucha, od rana do wieczora i tej ogólnej szczęśliwości. Tutaj nikt nigdy nie powie, że źle mu się dzieje, bo nie obarcza się obcych ludzi wiedzą o swoich problemach, skoro każdy ma własne. Nikt więc nie przyzna się do nieszczęść w rodzinie albo katastrof w pracy. Nie ma kultu użalania i się i narzekania na wszystko i wszystkich. W dobrym tonie jest powiedzenie, że wszystko jest pięknie, nawet jeśli rano spalił nam się dom, żona uciekła ze sprzedawcą butów a syn jest największym lokalnym dilerem dragów. Tylko najbliżsi znajomi mogą ewentualnie wymieniać się tak intymnymi informacjami, ale z ogółem społeczeństwa dzielą tylko szeroko uśmiechniętą fizjonomię, mówiącą „Czuję się świetnie a życie jest piękne”. Tutaj żadna sprzedawczyni nie potraktuje mnie wrogim spojrzeniem i warknięciem. Nikt nie będzie patrzył spode łba w autobusie. Nikt nie spojrzy jak na wariatkę, kiedy uśmiechnę się do niego szeroko. Żaden znajomy nie zastrzeli opowiadaniem o kryzysie, braku pracy i banku, który domaga się spłaty kredytu, kiedy nie ma za co żyć. Żadna amerykańska znajoma nie zacznie opowiadać o problemach w małżeństwie. Nie napadnie na mnie starszy pan w sklepie, strasząc historią o ciężko chorej żonie, kłopotach z ubezpieczeniem i wnuczku-bandycie. Staruszka na siłowni nie będzie mnie zadręczać opowieściami o raku prostaty męża i poronieniu wnuczki, tylko z uśmiechem będzie opowiadać, że się w końcu udało i oczekują pierwszego prawnuka. Pani z recepcji zamiast opowiadać o mężu pijaku z uśmiechem powie, że nie lubi poniedziałków, ale na szczęście swoją pracę lubi, więc jest ok. Wszystko tu jest ok. I ja też jestem ok.

* Czy ktoś pamięta taką reklamę herbaty, która leciała w tv kilka lat temu - rysunkowa, w roli głównej dwa komary. Jeden pyta drugiego:
- Czy ty wiesz,  Zdzisiu, co to jest five o'clock?
- Nie wiem.
- To jest przejaw angielskiej kurtury.

Zawsze na nią czekałam i zawsze zrywałam boki ze śmiechu. Jak nigdy przełączałam tv na reklamy, czekając na Zdzisia, kolegę i fajfokloka:-)

poniedziałek, 26 lipca 2010

Krótko

Tak a propos niejakiej Lory Hunt, o której było kilka postów wcześniej, Towarzysz Życia mówił, że widział dzisiaj w drodze do pracy kobietę, która - prowadząc samochód - malowała sobie oczy. Ale cóż to, ja kiedyś często jeździłam do pracy z koleżanką, która miała zwyczaj zapinania kolczyków w samochodzie i robienia makijażu od podstaw - kremowanie, podkład, oczy, brwi, puder i róż. No i oczywiście usta. Wychodziły równiutkie jak spod ręki kosmetyczki w salonie, choć malowała je pędząc swoim cinquecento po nierównych warszawskich ulicach. O well, kobiety mają podzielną uwagę, prawda?
Ja za to dzisiaj w drodze z siłowni zauważyłam ekipę, remontującą dach po ostatnim wielkim gradobiciu. Rozłożyła się z manelami na cały, wąski przecież chodnik, z dużą tablicą ustawioną na samym środku drogi, informującą o zezwoleniu miasta na prowadzenie prac. Kiedy podeszłam bliżej, okazało się, że wszyscy siedzą na górze, popalają papieroski, stukając dla niepoznaki młotkami o dach, zapewne chcąc zmylić gospodarzy. Siedzieli sobie w porannym słońcu, udając pracę i leniwie rozmawiając. Kiedy ich minęłam, dobiegło do mnie jedno słowo, wybijające się z rozmowy. Znajome, wycharczane przepitym głosem k...a. 
No, to poczułam się jak w domu. Dzień dobry.

niedziela, 25 lipca 2010

Farmerska sobota

Wczoraj wybraliśmy się na farmę znajomych Towarzysza Życia. Ponad 100 mil w jedną stronę przez Wielkie Równiny. Rano w mieście lało i zapowiadało się, że lać będzie dzień cały, jednak kiedy tylko wyjechaliśmy poza ostatnie zabudowania okazało się, że szara chmura wisi tylko nad naszym Wietrznym Miastem, a cała okolica cieszy się pięknym słońcem. Postanowiłam więc wyciągnąć z czeluści torby aparat i zrobić sesję "farmerską" - wiecie - stodoły, wiatraki, małe białe domku i bezkres ciągnący się hen hen, po horyzont. Jednak kiedy jechaliśmy w tamtą stronę, wszystkie ładne farmy były po stronie kierowcy, a kiedy wracaliśmy, to się jakoś złośliwie pochowały i nie mogłam ich już znaleźć. Prezentuję więc tę garstkę zdjęć, które udało mi się zrobić z okna samochodu. Ale obiecuję sobie wybrać się kiedyś na taką porządną "farmerską" sesję - wiatraki, stodoły, wszystkie te biblijne przekazy, które ludzie umieszczają na ścianach, dachach i znakach, wetkniętych w szczerym polu, stare samochody na cegłach przed domami i te - niemniej stare - ale ciągle jeżdżące. Na punkcie tych stareńkich aut mam prawdziwego bzika - z pietyzmem odrestaurowane, odpicowane, błyszczące - no cudeńka.




Często widuje się tutaj takie stare samochody 
- pięknie odrestaurowane i utrzymane. Kiedyś zrobię sesję samochodową:-)

Lokalna drużyna baseballa identyfikuje się najwyraźniej z jednym z zespołów, grających w Major League a poletko do gry przy stodole przyrównują do stadionu przy Addison i Clark:-) 
Kto wie, może któreś z tych dzieciaków kiedyś tam zagrają?



Charakterystyczny kształt i kolor budynków gospodarczych 
- skąd się tutaj wzięły? Z Holandii?

- Gdzie mieszkają wasi najbliżsi sąsiedzi?
- A w tamtą stronę. Za horyzontem.


A ty gdzie trzymasz swoje auto?:-)

Znajomi TŻ mieszkają w bajkowym miejscu - z którego okna nie wyjrzysz, aż po horyzont ciągną się pola kukurydzy. Drogą, biegnącą obok ich ziemi, przejeżdża może jeden samochód dziennie. Dwa to już ewenement:-) Nie ma zgiełku, który tutaj, w Wietrznym Mieście, przebija się nawet przez zamknięte okna - a to huk samolotów, a to jednostajny szum z autostrady, która wcale nie jest tak blisko, ale jednak za-blisko, żeby nie słyszeć tych wszystkich pędzących samochodów. Do tego dochodzą syreny z pobliskiej jednostki straży pożarnej, krzyki dzieciaków, chlapiących się w basenie, łomot pralki sąsiadki z góry i głośna muzyka z mieszkania obok. Cały ten hałas, na który na co dzień już nie zwraca się nawet uwagi, a który nagle - po powrocie z takiego cichego zakątka - okazuje się być bardzo głośnym. Tam, w otoczeniu łanów zboża, słyszy się tylko śpiew ptaków. I spadające z drzew liście.
W najbliższym miasteczku znajduje się niewielkie lotnisko dla awionetek (kiedy siedzieliśmy w niewielkiej lodziarni, jakiś wariat przelatywał nisko nad miasteczkiem, ostro pikując nad polami i znów wzbijając się w górę - zastanawialiśmy się, czy to efekt działania oparów po napojach z ubiegłonocnej imprezy czy też może popisuje się przed jakąś miejscową pięknością:-) ), policja i straż pożarna, Subway i lodziarnia, lokalny supermarket i właściwie niewiele więcej. Ale, właściwie, po co więcej, skoro po organiczne jajka dzwoni się do Joan (o czym informuje tablica ogłoszeń w centrum), a najlepsze mleko jest u sąsiada zza miedzy. Tu wszyscy się znają, każdy jest z każdym po imieniu a dom można zostawić otwarty na cały tydzień i nikt nie wejdzie. I w takim właśnie miejscu chciałabym żyć.

piątek, 23 lipca 2010

Na deser

A na deser, kilka cytatów nieocenionego Marka Twaina

Są trzy rzeczy, które kobieta potrafi stworzyć z niczego: kapelusz, sałatę i scenę małżeńską.

Jeśli się chce, by mężczyzna czy chłopiec pożądał danej rzeczy, należy ją jedynie uczynić trudno osiągalną.

Bóg stworzył człowieka, ponieważ rozczarował się małpą. Z dalszych eksperymentów zrezygnował.

Lepiej jest nie odzywać się wcale i wydać się głupim, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości.

Bankier to ktoś, kto pożycza ci parasol, kiedy świeci słońce, ale chce go z powrotem w chwili, gdy zaczyna padać.

Rzucić palenie? To łatwe. Robiłem to ze sto razy.

Cnota nie cieszyła się nigdy takim uznaniem jak pieniądz.

Sądzę, że tylko Bóg jest w stanie przeczytać niemiecką gazetę.

Niewielu z nas potrafi znieść dobrobyt. Innych ludzi, rzecz jasna.

Życie byłoby nieskończenie szczęśliwsze, gdybyśmy mogli rozpocząć je w wieku lat osiemdziesięciu i stopniowo zbliżać się do osiemnastu.

Są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki.

Najpierw zgromadź fakty, potem możesz przekręcać je tak, jak ci się tylko podoba.

Można zapewne wykazać za pomocą faktów, że nie ma żadnej rdzennie amerykańskiej klasy przestępczej za wyjątkiem Kongresu.
Jak pięknie można to zastosować w stosunku do polskiego Sejmu, prawda?:-)

Brodawki, ropuchy i morderstwo na cmentarzu

Jaka jest wasza ukochana książka z czasów dzieciństwa? Ta, którą czytaliście z wypiekami na twarzy i która wywoływała ataki niepohamowanego śmiechu? Do której lektury zawsze wracacie, niezależnie od tego, ile razy ją czytaliście i ile macie lat? Dla mnie to „Przygody Tomka Sawyera” Marka Twaina (ach ta scena pocałunku Tomka i Becky – pierwsza erotyczna scena mojego dzieciństwa:-)). Mogę ją czytać w nieskończoność. O łowieniu ryb, dowcipach robionych nauczycielom i ciotce, malowaniu płotu, Mississippi, jaskiniach i Indianinie Joe.

I dlatego jednym z kultowych miejsc zawsze będzie dla mnie Hannibal w stanie Missouri, gdzie dzieciństwo spędził Samuel Langhorne Clemens, znany bardziej jako Mark Twain.* To właśnie tutaj, gdzie znał wszystkie kąty, a każdy kojarzył mu się z latami dzieciństwa,  umieścił akcję jednej ze swoich najsłynniejszych książek. To właśnie tutaj Tomek malował płot, zgubił się z Becky Thatcher w jaskiniach i uciekł  razem z Huckleberrym Finnem na jedną z wysp. Wybraliśmy się tam jakiś czas temu, obejrzeć miejsca znane z książki i zobaczyć potężną Mississippi, która przewija się w tylu amerykańskich powieściach i od dawna rozpalała moją wyobraźnię.
Wyjechaliśmy wcześnie rano, jako że w jedną stronę od nas, z Krainy Skunksów, jedzie się pięć godzin. Ale co za przyjemna jazda - szeroka autostrada, mały ruch na drodze a kiedy w końcu kilka kilometrów za miastem zniknęły stojące przy drodze gigantyczne billboardy, ukazał się nawet kawałek krajobrazu. Całkiem przyjemnego dla oka krajobrazu - a to lasek jakiś niewielki, a to kolorowe osiedla, a to malowniczo położona na środku pustki farma, otoczona strzelistymi drzewami. Wielkie Równiny ciągnęły się przez całe kilometry aż do samej Mississippi. Po przejechaniu mostu na rzece krajobraz nagle się zmienił - równiny zastąpiły wzgórza porośnięte strzelistymi drzewami i zielonymi kobiercami traw. Hannibal znajduje się zaraz za mostem w otoczeniu malowniczych wzniesień i gęstego lasu a domy dochodzą niemal do samej rzeki.
Jednak zanim udaliśmy się na zwiedzanie miasta, popłynęliśmy w rejs. Niestety, nie parostatkiem ale jednak co rejs po Mississippi, to rejs po Mississippi:-) Nawet jeśli towarzyszy wam banda rozwrzeszczanych dzieciaków, które ma się ochotę po kolei wrzucić do rzeki:-) A oto widok – na miasto i wyspę, na którą uciekli Tomek i Huckleberry. Domowa Wytwórnia Filmowa ma zaszczyt zaprezentować film autorstwa nieocenionego Towarzysza Życia. Ten pan za sterem na początku to oczywiście Mark Twain.


Widok z rzeki na miasto...




...na słynna wyspę...


...i okolicę.

Po zejściu ze statku kurc galopkiem udaliśmy się do samochodu a potem na pełnym gazie wyjechaliśmy z miasta w kierunku jaskiń – te małe potwory też się tam wybierały! Na szczęście na miejscu okazało się, że nie musimy z nimi zwiedzać, my i jeszcze jedna para z Szikagowa, dostaliśmy osobnego przewodnika i udało nam się zacząć zwiedzanie przed rozwrzeszczaną bandą. Uff.
A to już jaskinie – pamiętacie to miejsce, gdzie Tomek zgubił się z Becky w trakcie szkolnej wycieczki i gdzie Indianin Joe dokonał swojego żywota? No to właśnie tu.



 A to już pomnik Tomka i Hucka

I dom Marka Twaina, a zarazem bohatera jego powieści

Słynny płot

Dom Becky, w którym teraz znajduje się lodziarnia

Samo miasto zrobiło na nas przygnębiające wrażenie. Główna ulica piękna i zadbana, z kafejkami, galeriami i sklepami z pamiątkami. Ale wystarczy odejść w bok i domy zaczynają straszyć pustymi, zakurzonymi wystawami, zabitymi deskami drzwiami i powiewającymi na wietrze kartkami "Do wynajęcia", "Na sprzedaż". Tylko że nikt nie chce ani wynajmować, ani kupować. Mieszkańcy opuszczają miasto -  recesja dotarła również tutaj.

Główna ulica miasta - kafejki, galerie, sklepy z pamiątkami 
- wszystko jeszcze otwarte

A to już boczne


Nieczynne kino i pozamykane od kilku miesięcy sklepy

Zamknięty na głucho hotel

Budynek z kolumnami to bank



A te cudeńka - kilka ich było
-jeździły po miasteczku. Prawda, że piękne?


A to już miasto widziane ze wzgórza, zwanego Lovers' Leap.


Indiańska legenda głosi, że dawno temu zakochali się w sobie dziewczyna i chłopak, pochodzący z dwóch wrogich plemion, mieszkających w tej okolicy. Ponieważ ich rodziny nie zgadzały się na małżeństwo, młodzi postanowili razem popełnić samobójstwo i  skoczyć ze wzniesienia do rzeki. Na wzgórzu do dnia dzisiejszego znajduje się ich podobizna.


Wracaliśmy z otwartymi oknami, słuchając głośnej muzyki i śpiewając do wtóru. Słońce zachodziło a niebo przybierało fantastyczne barwy nad rozległymi polami, ciągnącymi się aż po horyzont. Droga była niemalże pusta. Nagle po prawej stronie zobaczyliśmy morze czerwonych światełek – zapałały się i gasły w równych odstępach czasu, w różnych miejscach. Wyglądały niesamowicie. Głowiliśmy się długi czas, co też to może być. Zagadka sama się rozwiązała po przejechaniu kilkunastu kilometrów. To ogromne farmy potężnych wiatraków, które na szczycie miały umieszczone czerwone lampki, mające zapewne ostrzegać pilotów małych samolotów przed nadmiernym opuszczaniem się nad ziemię. Zapałały się i gasły co chwila w innym miejscu, aby widzieli, jak daleko ciągnie się farma. Banalne, jak się wyjaśni, prawda? Ale wygląda naprawdę tajemniczo i pięknie. Bajeczny widok.


*  Jego pseudonim pochodzi zresztą z czasów, które spędził w Hannibal (zanim jego żądny przygód duch nie zaprowadził go na Zachód, gdzie pracował między innymi w kopalniach srebra w Nevadzie i  jako poszukiwacz złota w Kalifornii), kiedy pracował jako pilot parostatków na Missisipi. Mark twain to nic innego, jak zawołanie pilotów, sprawdzających głębokość rzeki w danym miejscu i oznacza dwa sążnie głębokości.

czwartek, 22 lipca 2010

To po prostu skandal

Przeczytałam dzisiaj w wiadomościach coś, co mną autentycznie wstrząsnęło. Skandal, po prostu skandal!!!

W maju ubiegłego roku 49-letnia Lora Hunt postanowiła upiększyć swoje paznokcie, malując je lakierem w kolorze pięknej, wściekłej czerwieni. I nie byłoby w tym nic specjalnego, gdyby nie to, że malowała je… w samochodzie, który sama prowadziła. A ponieważ nie miała na tyle podzielnej uwagi, żeby jednocześnie zwracać uwagę na to, co się dzieje na jezdni, nie zauważyła również, że światła przed nią z zielonych zmieniły się na pomarańczowe. Niestety, dla 56-letniej Anity Zaffke, jadącej przed nią motorem, jej nieuwaga okazała się tragiczna w skutkach. Samochód Lory potrącił motor, Anita zginęła na miejscu.
Tragiczny wypadek, tragiczna głupota i nieodpowiedzialność, która powinna zakończyć się wyrokiem długoletniej odsiadki, prawda? A jednak nieprawda, bowiem sędzia uznał, że Lora zasługuje na wyrok dość krótkiego, bo tylko 18-miesięcznego więzienia za nieumyślne zabójstwo. A teraz clou programu – skazana ma prawo opuszczać więzienie w ciągu dnia, aby udawać się do pracy, na spotkania ze swoim prawnikiem i aby odbyć 240 zasądzonych godzin prac społecznych.
Nie bardzo rozumiem więc, co to za kara, skoro będzie prowadzić niemal normalne życie? Czy Lora należycie zostaje ukarana za swoją nieodpowiedzialność i bezmyślność, która kosztowała kogoś życie? Biedna, głupiutka Lora, która nie wiedziała, jakie następstwa może przynieść brak uwagi na drodze, dostała po łapkach, ale przecież nie możemy jej ukarać zbyt surowo. W końcu to tylko mały błąd, kobieta po prostu chciała ładnie wyglądać. I za co tu karać? Pozwólmy jej spędzić noce w więzieniu przez najbliższe półtorej roku, żeby więcej takich głupotek nie popełniała w przyszłości.

Tylko co na to rodzina zabitej Anity Zaffke?

Pan Sting

Nie padało!!! Cholercia niestety nie padało, a – wierzcie mi – deszcz naprawdę by się przydał. Było upiornie duszno i parno w tym tłumie spoconych ciał, siedzących na rozległych murawach parku Ravinia. I dogódź tu kobiecie, co? :-)

Przyjechaliśmy ponad godzinę przed otwarciem bramek. Przed wejściem kłębił się kolorowy tłum, który właściwie już zaczął piknik – krzesełka i koce porozkładane, zimne piwo leje się do gardeł, szeleszczą torebki i papierki. Nikt się nie niecierpliwi, pomimo że żar leje się z nieba a z samochodów i kolejki podmiejskiej, której stacja znajduje się zaraz przy parku, wysypują się kolejne masy ludzi. W końcu otwierają. Wszyscy zwijają manele i grzecznie ustawiają się do wejścia. Obok nas starsza pani w sznurach bursztynów, ciasno omotanych dookoła szyi, sprytnie manewrując łokciami, przepycha się do wejścia. Była tuż obok nas i już jej nie ma. Polka – orzekamy. Nikt, jak polskie starsze panie, zaprawione w bojach przy wsiadaniu do zapchanych do granic możliwości autobusów miejskich, nie ma takiej wprawy w sprytnym przepychaniu się w tłumie (istotnie, rodaczka:-) bingo).

W końcu wchodzimy do środka. Ukazuje nam się morze głów, koców, brezentów rozpostartych na ziemi, składanych krzesełek i składanych stolików. Wszelkiej maści coolery – te na plecy, te na ramię i na kółeczkach do ciągnięcia, małe i całkiem spore i te ogromne. A do tego stoliki – małe składane (niemal wszędzie jednakowe – czyżby któryś sklep organizował wielką wyprzedaż?) i te rozmiaru przeznaczonego na obiad dla dwunastoosobowej rodziny. Obrusy – w krateczkę, w kwiatuszki i koronkowe. Lampki najróżniejszej maści i kształtu i świece – małe i te długie, piękne, umieszczone w srebrnych lichtarzach. Wazony z kolorowymi kwiatami. I jedzenie, tony jedzenia – piknikowe przekąski i całe wystawne uczty, niemal jak na wesele albo pogrzeb nielubianego wujka, któremu ucieszona zejściem rodzina wyprawia stypę bardziej uroczystą, niż ostatnie urodziny. A do tego napoje – piwo chłodzące się w lodówkach, oszronione butelki wina w wiaderkach wypełnionych lodem. Plastikowe kubeczki i kryształowe kieliszki. Szklaneczki, w których cichutko pobrzękują kostki lodu, pływające w bursztynowej whisky i wszechobecna cola pita prosto z butelek.
Jedni przyszli tu na piknik, inni na wystawne przyjęcie, jak chociażby spora (ponad dwudziestoosobowa) grupka kobiet w różnym (aczkolwiek dojrzałym) wieku, która rozłożyła się obok nas. One nie przyszły na koncert, posłuchać muzyki i się rozerwać. One przyszły na eleganckie przyjęcie na świeżym powietrzu, którym potem będą mogły się chwalić niezaproszonym przyjaciółkom. Na trawie rozłożyły ogromny brezent, żeby nie uwalać kosztownych sandałków ziemią. Dookoła wystawiły ogromne stoły, przykryte nie mniej niż buty kosztownymi obrusami, udekorowanymi eleganckimi bukietami kwiatów i świecami (dam sobie rękę uciąć, że świeczniki były srebrne). A potem zaczęły wystawiać jedzenie, każda nowo przybyła stawiała na stół srebrne tace z kolejnymi porcjami żarcia, butelki wina, szampana i Bóg wie, czego jeszcze. Przechadzały się od jednej grupki do drugiej, uprzejmie konwersując a z twarzy nie schodziły im uśmiechy sięgające od ucha do ucha. Tak sztuczne jak ich biusty i paznokcie. Żadna z nich nie wyglądała na szczęśliwą, żadna nie sprawiała wrażenia, że dobrze się bawi. Wszystkie za to wyglądały tak, jakby spełniały towarzyski obowiązek spotykania się z żonami współpracowników czy kontrahentów męża, podczas gdy owi mężowie dobrze się bawili na rybach ze swoimi sekretarkami. Jednak romanse mężów pewnie niewiele je obchodziły, dopóki przynosili do domu swoje śliczne pensyjki, za które mogły sobie kupować kosztowne sandałki i organizować eleganckie przyjęcia.
- To jak Animal Planet, tylko na żywo – skonstatował Towarzysz Życia, obserwujący stadko obok nas.

A gdzie w tym całym gwarnym tłumie był pan Sting? Ano Sting grał sobie w położonej niedaleko muszli koncertowej. Tutaj atmosfera nie była już piknikowa ale z koncertami muzyki mocno nie-poważnej też niewiele miała wspólnego – wszyscy siedzieli sztywno w swoich fotelach, niemrawo klaskając. Dopiero gdzieś w połowie koncertu ktoś się w końcu odważył, wstał i zaczął klaskać, pociągając za sobą kilka osób. No brawo! Odniosłam wrażenie, że ludzie, którzy tam siedzieli, nie byli zainteresowani muzyką – widzieliśmy i pana, który przez cały czas czytał gazetę i grupki osób, zajęte ożywioną konwersacją i takich, którzy wychodzili w trakcie. Oni raczej nie przyszli na koncert, a zaliczyć kolejne wyjście, pokazać się znajomym i móc potem powiedzieć – tak, tak, tu też byliśmy. W końcu Ravinia Festival, rokrocznie odbywający się latem, jest ważnym punktem na mapie towarzyskiej chicagowskich elit. Tu po prostu wypada się pokazać. No to się pokazali.
No i oczywiście nikt z nich nie tańczył.
Ale za to tańczył tłum, stojący dookoła. Kołysał się i kiwał. Wszyscy ci, którzy przyszli i na piknik i posłuchać kultowego dla kilku pokoleń pana Stinga, zeszli ze swoich krzesełek oraz kocyków i ustawili się dookoła muszli koncertowej. I to była prawdziwa widownia koncertowa – zainteresowana i żywiołowo reagująca. Dwie godziny dobrej muzyki, choć szkoda, że tak mało starszych utworów – tylko Roxanne, Frigaile, Englishman in NY, Desert Rose i Every breath you take. Cała reszta nowsze kawałki. Ale i tak było świetnie, tym bardziej, że piosenkarzowi towarzyszyła sama brytyjska Królewska Orkiestra Symfoniczna (łał łał łał, haj lajf:-) ) i świetny chórek z wokalistką, która razem ze Stingiem zaśpiewała kilka piosenek (a głos miała, że ho ho).
Komu się nie chciało schodzić z kocyka i odrywać od wodopoju, też mógł koncert obejrzeć na jednym z kilku ogromnych telebimów, ustawionych w całym parku oraz posłuchać muzyki z gigantycznych głośników (pod którymi notabene lepiej było słychać, niż przy samej muszli koncertowej). Piwo i wino się lało, księżyc świecił jak głupi, gwiazdy mrugały na nieboskłonie a mój ukochany pan Szting grał moje ulubione kawałki. No szał ciał i uprzęży, jak się mówiło w moich cielęcych latach. Było absolutnie bosko.

A na koniec wyznanie.
Wyznaję, że jestem pierdoła. Jestem pierdoła, bo – zgodnie z tym, co jest napisane na oficjalnej stronie festiwalu, nie zabrałam ze sobą aparatu, choć gdzieś na forum festiwalowym ludzie pisali, że bez problemu można wnieść sprzęt a i w samym parku nikt się nie czepia. Ale jest się praworządnym nie-obywatelem i jak piszą, że nie wolno, to nie wolno, prawda?
A w środku okazało się oczywiście, że wszyscy mają aparaty i absolutnie wszyscy trzaskają zdjęcia i kręcą filmy. No więc ja, chyba jako jedyna, nie nakręciłam filmu z panem Stingiem. A szkoda. Kto chce zobaczyć, jak grał, odsyłam na jutuba, szukajcie pod hasłem „Ravinia Festival, Sting”. Tam wszystkie nie-pierdoły już wrzuciły cały milion filmów.

niedziela, 18 lipca 2010

Jasne jak słońce, że deszcz

Zgadnijcie, jak pogoda była tydzień temu, kiedy pojechaliśmy na plażę? Oczywiście pochmurno. Zachmurzyło się jak tylko wsiedliśmy do samochodu a rozchmurzyło, kiedy wróciliśmy do miasta i już do końca dnia było pięknie i bezchmurnie. No szlag! Za to wczoraj, kiedy cały dzień musieliśmy spędzić na jeżdżeniu po sklepach, niebo było błękitne i wiał letni, przyjemny wietrzyk - piękna pogoda, prawda? Idealna na plażę, cholerka jasna. Założyć się jednak mogę, że gdybyśmy wczoraj się nad jezioro wybrali, pogoda natychmiast by się zmieniła. Taka reguła – zostajemy w domu – słońce, ale jeśli tylko zaplanujemy wyjście – natychmiast leje. Chociażby dzisiaj. Wczoraj i przedwczoraj słonecznie. A jaką zapowiadają na dzisiejsze popołudnie? Ma lać jak malowanie. Dlaczego? Bo po południu wybieramy się na koncert Stinga do parku, to przecież jasne! I dam sobie rękę uciąć, że będzie ulewa przez cały koncert a jak tylko wsiądziemy do samochodu, żeby wracać do domu, natychmiast się rozpogodzi. My już tak mamy. Więc jeśli macie dzisiaj jakieś plany udania się do parku czy na spacer, radzę jednak zostać w domu. Bo jasne jak słońce, że będzie deszcz.

sobota, 17 lipca 2010

Służba nie-zdrow(i)a

Z siedem tygodni temu wybraliśmy się ze znajomymi do parku stanowego, na kemping i plażę, grillowane kiełbaski i zimne piwo, rozmowy do późnej nocy i leżenie na plaży. Było fajnie aż do poranka po powrocie, kiedy to malowniczo zemdlałam zaraz po wstaniu z łóżka. Diagnoza – odwodnienie (dużo piwa, mało wody). Ale żeby uzyskać tę jakże wdzięczną, bo mało poważną diagnozę, musiałam – powodowana usilnymi naleganiami przerażonego moją chwilową utratą przytomności Towarzysza Życia – udać się do szpitala. Jako że jeszcze w Polsce wykupiłam ubezpieczenie, zadzwoniliśmy na numer alarmowy, pytając, do którego szpitala czy też lekarza mamy się udać. Miły pan z informacji powiedział, żeby natychmiast jechać do najbliższego, już w szpitalu do niego zadzwonić i dać namiary na ichniejszą administrację i resztą się nie przejmować – oni jako ubezpieczalnia biorą dalej na siebie resztę formalności. No to żeśmy się udali do najbliższego, akurat tak się składa, że jednego z  najlepszych  w okolicy (no co, przecież wyraźnie pytaliśmy, DO KTÓREGO jechać – nikt nie mówił, że mamy wybierać najgorszy i najtańszy). Lutheran Hospital ma dobrą markę a przerażony TŻ chciał, żeby szybko zajęli się nami lekarze. No to się zajęli – zrobił taką panikę na recepcji, że błyskawicznie usadzono mnie na wózku, w sekundę zmierzono temperaturę i ciśnienie i zabrano do zabiegowego. Lux torpeda, takiej obsługi nigdy w życiu nie miałam – dzięki, Towarzyszu Życia:-)
Kiedy dookoła kręcili się rozmaici lekarze i pielęgniarki, odwiedziła nas niemiła pani z administracji. Ta od ubezpieczenia. Jakaś taka niefajna była od początku, ale pewnie spodziewała się kolejnych nielegalnych Polaczków bez ubezpieczenia, z którymi same kłopoty. Bardzo się zdziwiła, widząc moją polisę z Warty – a co to za cudo, pyta, czegoś takiego jeszcze nie widziałam? Nie cudo, tylko standardowa polisa KL i NNW, szanowna pani.
Jeszcze bardziej była zdziwiona, kiedy pan z Warty energicznie zabrał się do załatwiania formalności – dzwoniąc, wysyłając faxy, maile i znowu dzwoniąc. Jednak w to, że mój ubezpieczyciel pokryje wszystkie koszty i tak nie uwierzyła i poprosiła o podpisanie papierka, że w razie czego prosimy organizację charytatywną o sfinansowanie leczenia. No to żeśmy podpisali i po godzinie, jednym badaniu krwi i jednej kroplówce wio do domu.

Chciałabym teraz napisać, że o całej sprawie zapomnieliśmy, ale niestety nie. Po kilku dniach przyszedł rachunek. Ogromny, zważywszy czas, jaki tam spędziłam, ale pies to drapał. Co innego nas zastanowiło – dlaczego rachunek przyszedł do nas, a nie do ubezpieczalni? Telefon do szpitala – nie wiedzieli, że mają wysłać do ubezpieczalni. Już to załatwią, nie ma problemu. Po kilku dniach kolejny rachunek z laboratorium. Kolejny telefon. Miła pani w laboratorium mówi, że nie dostała żadnej informacji od Niemiłej, że ma wysyłać do ubezpieczalni, ale zaraz się tym zajmie. Potem kolejne rachunki. Minęło siedem tygodni. Kolejny rachunek. W końcu poirytowana napisałam maila do Warty, prosząc o wyjaśnienie, dlaczego ciągle dostaję te cholerne rachunki i czy są jakieś problemy. I co mi odpisała Warta? Że oni to i owszem, chętnie zapłacą, ale od siedmiu tygodni nie mogą się doprosić szpitala o szczegółowe zestawienie kosztów, żeby przelać im pieniądze! Ha! Najwyraźniej Niemiła kiepsko przykłada się do wykonywania swoich obowiązków, skoro nie zadbała, żeby rachunek został zapłacony. A ponieważ Niemiła była niemiła, mam ogromną, gigantyczną ochotę napisać do zarządu jej szpitala z niewinnym pytaniem – dlaczego nie chcą pieniędzy, które Warta chce im zapłacić. Ups.

P.S. Nie wiem, jak się ta historia z Wartą skończy, ale jak do tej pory jestem pod wrażeniem profesjonalizmu ich pracowników. Chylę czoła. 

I nie, nie jestem pracownikiem Warty:-)

Notatka bardzo osobista...

... bo dotyczy spraw mi bliskich, kraju do którego mam wielki sentyment i który na zawsze pozostanie częścią mnie - Egiptu. Kraju, który kocham, za którym codziennie tęsknię i którego sprawy nigdy nie będą mi obojętne. I stąd te emocje. 

A jak jesteśmy przy sprawach osobistych, to teraz trochę prywaty - gorące pozdrowienia  z klimatyzowanego Field Museum dla Kamilki, Ani, Martusi, Magdy, Soni - hej laski jak się oprowadza po Muzeum Kairskim w tym upale? :P

Wq… mnie bierze, jak patrzę na galerię egipską w Field. Na sposób aranżacji wystawy, przestrzenne, pomysłowo oświetlone gabloty, na porządne opisy eksponatów. Szlag mnie trafia na miejscu. Dlaczego? Bo natychmiast przypominam sobie Muzeum Starożytności w Kairze. Brud, kurz, wilgoć z oddechów tysięcy turystów przewijających się każdego dnia. Szlag mnie trafia na wspomnienie wszystkich tych cennych, pięknych przedmiotów – zakurzonych, źle zabezpieczonych przed wilgocią, byle jak opisanych (albo w ogóle bez opisów, jak to się często-gęsto zdarzało na przykład w galerii greko-romańskiej; dwa lata mnie tam nie było, czy coś się w tym czasie zmieniło?). Cholera mnie bierze, kiedy oddychając chłodnym klimatyzowanym powietrzem Field przechadzam się od delikatnych posążków Hathor do nisz z mumiami i przypomina mi się zaduch kairskiego muzeum i litry potu, które razem z setkami oprowadzanych turystów wylaliśmy, przeciskając się miedzy tłumami innych zwiedzających a ciasno poupychanymi gablotkami. Przecież Field (budynek mam na myśli, a nie samą instytucję) jest starsze o kilka lat od kairskiego – a jednak dało się zmodernizować, odnowić, zainstalować klimatyzację, daje się je utrzymywać w czystości i porządku. Da się, trzeba tylko odrobinę chęci, dobrej woli i zapału do pracy. Których Egipcjanom jakoś brakuje, co również mnie wq…, bo mając taką wspaniałą historię, nic a nic nie dbają, żeby w jak najlepszym stanie zachować to, co z niej zostało.
I szlag mnie trafia na myśl, że miejsce tych wszystkich eksponatów egipskich, rozsianych od Chicago, poprzez Berlin, Paryż, aż po Londyn, jest właśnie tam, gdzie powstały – w Egipcie. Ale nikt ich nie myśli zwracać. I tam nie mają najmniejszych szans na tak wspaniałą ekspozycję, jak poza granicami kraju nad Nilem.
No jeden wielki szlag.

A to już zdjęcia. Smacznego.

Michael Jackson:-) Nawet nos ma utrącony:-)











piątek, 16 lipca 2010

Ludożercy z Tsavo

Wcale nie miały grzyw, jak na filmie. Ale był większe, niż ich repliki w muzeum. Zawsze polowały we dwójkę, choć zwykle to samice zajmują się karmieniem stada. Nie wiadomo, dlaczego tak upodobały sobie ludzkie mięso - być może przez złamany kieł jednego z nich, który utrudniał polowanie na zwinną zwierzynę, podczas gdy upolowanie człowieka okazało się niezwykle łatwe. Duch i Mrok. Legenda rozpalająca wyobraźnię.

Słyszeliście kiedyś o „Szalonej kolei donikąd”? Brzmi  romantycznie, prawda? Tak nazywano linię kolejową, która miała połączyć Mombasę z Ugandą, a której budowę rozpoczęła w 1896 roku Brytyjska Kompania Wschodnioafrykańska. Brytyjczycy ścigali się z Niemcami i Francuzami o to, kto szybciej i dalej z linią kolejową dotrze, dlatego wyjątkowo zależało im na jej błyskawicznym ukończeniu. Ściągnięto setki robotników, także z innych brytyjskich kolonii, w tym z Indii, i prace ruszyły pełną parą. Jednak budowa niespodziewanie stanęła dwa lata po rozpoczęciu, gdy trwały w najlepsze prace przy wznoszeniu mostu na rzece Tsavo. Jaka była przyczyna? Niespodziewane ataki dwóch bezgrzywych lwów-ludożerców, które zabijały robotników. Rzecz sama w sobie niezwykła, bo lwy zwykle polują samotnie, w dodatku najczęściej to lwice zajmują się polowaniem i karmieniem swoich kochasiów. Do tego lwy są zwierzętami stadnymi, a te dwa pozostawały we własnym tylko towarzystwie, polując na ludzi a niedojedzone szczątki gromadząc w jednej z jaskiń, znajdującej się w pobliskich wzgórzach.
W tej sytuacji kierujący budową inżynier podpułkownik John Henry Patterson, postanowił zabić lwy. Polował na nie co noc, jednak zwierzęta okazywały się za każdym razem sprytniejsze, budząc przerażenie w pracownikach. Nigdzie nie było bezpiecznie, bo lwy nauczyły się przeskakiwać przez kolczaste ogrodzenie dookoła obozu, nie bojąc się rozpalonych ognisk i wyciągały ludzi prosto z namiotów. Według danych z archiwum kolei, w ciągu kilku miesięcy swojej działalności dwa lwy zabiły 28 osób, jednak sam Patterson pisze w swojej książce o 135 robotnikach. 
Udało się je unieszkodliwić dopiero po kilku miesiącach, w grudniu 1898 roku. Skóry niezwykłych lwów służyły Pattersonowi jako dywaniki, dlatego – kiedy 26 lat później sprzedał je Field Museum – niestety nie były w najlepszym stanie. Wypchane lwy, które w chwili obecnej oglądamy na wystawie, są dużo mniejsze, niż w rzeczywistości, ale tylko tyle udało się ze zniszczonych skór uratować.





Film i zdjęcia autorstwa Towarzysza Życia.

Wydarzenia z Tsavo zwróciły uwagę naukowców, przede wszystkim ze względu na ataki na ludzi. Być może przyczyniła się do tego długotrwała susza, która uniemożliwiła polowanie na tradycyjne źródła pokarmu – antylopy i gazele. Według innej teorii ludojady zasmakowały w ludzkim mięsie w czasie epidemii czarnej ospy, która jakiś czas wcześniej nawiedziła Kenię. Zwłok często nie grzebano i być może właśnie wtedy stały się dla lwów alternatywnym źródłem wyżywienia. A do tego pamiętajmy, że w tamtych okolicach w drugiej połowie XIX wieku prowadziła trasa transportu niewolników. Słabych i chorych po prostu porzucano na drodze, gdzie padali łatwym łupem drapieżników.
Drugim powodem zainteresowania naukowców ludojadami był brak grzywy, jak się okazało w trakcie późniejszych badań, charakterystyczny dla całej populacji tych zwierząt z okolic parku Tsavo. Naukowcy uważają, że ma na to wpływ pożywienie i temperatura otoczenia. Według innej teorii wynika to ze zmniejszenia poziomu testosteronu, związanego z dużą ilością samic, przypadających na jednego samca (zwykle 6 samic, na terenach Tsavo 7-8) a co za tym idzie zmniejszenie ilości konfliktów pomiędzy samcami.

W chwili obecnej Duch i Mrok ciągle znajdują się w Field, ale nie wiadomo jak długo, ponieważ kenijski rząd od jakiegoś czasu dość kategorycznie domaga się zwrotu wypchanych zwierzaków i ich czaszek. Więc kto nie był - marsz do muzeum. Dobrej zabawy:-)