wtorek, 30 sierpnia 2011

Dziesiąty grosz dla Zuzi

Wiem, że ostatnio bywam tu rzadko, ale składają się na to stresy i troski dnia powszedniego, które czasami swoją ilością i intensywnością wbijają mnie w ziemię oraz wolontariat. Tak tak, kura postanowiła ruszyć cztery litery z domu i wyjść do ludzi. Wychodzenie do ludzi polega na dobrowolnej, nieodpłatnej pracy w takiej jednej sympatycznej placówce non-profit. Kura, jako osoba życiowo doświadczona w różnych dziedzinach, zgodziła się dwa razy w tygodniu służyć swoją światłą radą i małym wsparciem ową firmę w kwestiach dotyczących marketingu. Nic wielkiego, nic skomplikowanego, ot jako, ekhem, ciało że się tak wyrażę, doradcze. Niewielkie konsultacje od czasu do czasu, trochę kontaktu z nowymi ludźmi i oto kura zaczęła powoli nabierać chęci do życia, choć niestety czasami ta chęć jest jej zawistnie odbierana. Chociażby w ostatnim tygodniu.

Jakoś tak nagle, w związku z nagłą akcją, trzeba było wysmażyć szybciutko niewielki artykuł sponsorowany do gazety. Kura została poproszona o przekazanie sprawy osobie odpowiedzialnej za tego rodzaju akcje, jednak osoba odpowiedzialna, nazwijmy ją Zuzia, stanowczo odmówiła uczestnictwa. Jako wymówkę podała a) zmęczenie b) głód (znaczy nie zdążyła zjeść lunchu) c) remont w chałupie d) konieczność zrobienia zakupów e) wizytę gości f) dłubanie w zębie g) robienie kupy. Wszystko to miało ją dotknąć w jednym czasie i w związku z tym nie miała ochoty na dodatkową i nagłą pracę. Naiwna kura zaproponowała więc radośnie - ależ ja to mogę zrobić z największą, najgłębszą rozkoszą.
Zuzia tylko łypnęła okiem i się zgodziła. Głupich nie sieją, trzeba korzystać z darów losu. A tu los darowuje darmową naiwną do wykonania zuzinej pracy.

Kura głupia była? Ano głupia. Ale wyobraźcie sobie siebie, po miesiącach siedzenia w domu. Nie chcielibyście się wykazać choć w jednej maciupkiej pracy? Dla własnego lepszego samopoczucia i podniesienia poczucia własnej wartości? No nie wiem, jak wy, ale kura uznała to za dar losu. Zuzia na propozycję przystała, zgodziła się artykuł w międzyczasie, między dłubaniem w nosie a przyjmowaniem gości w trakcie remontu, sprawdzić. I poszła do domu. Kiedy jednak przyszło do sprawdzenia kurzęcych wypocin, Zuzia stanowczo odmówiła współpracy. Bo ona taaaka zmęczona i w ogóle, i ona sprawdzi rano, jak znajdzie czas. Aaaa trzeba wysłać do gazety do 9:00? Tak wcześnie? Oj, no to Zuzia się postara.

Zuzia się nie postarała. Zuzia zamiast o 9:00, skończyła czytać artykuł o 13:00. Bo Zuzia jest Bardzo Ważną i Bardzo Zajętą Osobą. Niestety, artykuł na polecenie szefa, dawno znajdował się już w redakcji.
Kiedy to dotarł do zuzinej świadomości, wpadła w szał. Zuzia dała popis wrzasków na całą firmę. No, na trzy czwarte. Bo jak to tak - ktoś odbiera zuziną pracę, ktoś pod nią dołki kopie, ktoś ją sabotażuje, chce odebrać chleb powszedni, wycyckać ze stołka, wyrzucić na bruk, doprowadzić do bankructwa i załamania nerwowego (no dobra, o załamaniu dodałam od siebie). I Zuzia się na to stanowczo nie zgadza!

Powinnam była powiedzieć, że za wykonanie jej pracy (za darmochę, bo mnie - w przeciwieństwie do niej - nie płacą ani grosza) powinna mnie w rąsię pocałować. Zamiast tego powiedziałam, żeby pocałowała mnie w dupę. Teraz i następnym razem, kiedy będzie potrzebowała pomocy.

Hm, chyba znowu coś palnęłam.

Mam szczerą nadzieję, że do tego nie dojdzie. Zuzia jest mniej więcej tak samo apetyczna, jak Kazik, którego dziesiąty grosik serdecznie jej dedykuję.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Jak publicznie zrobiłam z siebie idiotkę

W zeszły wtorek zadzwoniła Taka Jedna Fajna Koleżanka. Że ją koleżanka zaprosiła na pokaz jakichś kosmetyków ale okazało się, że ta jej koleżanka sama nie może i żeby ta moja Koleżanka zabrała jakąś swoją koleżankę. Którą to miałam szczęście być ja.
Fajna ostrzegła, że będą namawiać, żeby wstąpić w szeregi ich Wspaniałej Korporacji i w ogóle, żeby założyć piękny fioletowy mundurek i wkrótce dostać od Korporacji kadilaka ale żeby się tym nie zniechęcać, bo najpierw robią pokaz kosmetyków, z darmową mikrodermobrazją i nauką makijażu włącznie a dopiero potem próbują prać mózgi. I po tej mikrodermobrazji pyski są tak piękne i gładkie przez kilka dni, że nawet całe to korporacyjne gadanie jako cena jest do przeżycia. I żeby iść.
No to poszłam.
Zaczęło się od tego, że znowu się zgubiłyśmy. Fajna jest strasznie fajna ale ma talent do gubienia się nawet w znanej sobie okolicy. Kiedyś jechałyśmy półtorej godziny do centrum handlowego, oddalonego od domu 20 minut, bo tak się zagadałyśmy, że Fajna skręciła w przeciwną stronę i wylądowałyśmy na autostradzie prowadzącej wprost do Indiany, dzwoniąc spanikowane go Króla Kurnika z głupim pytaniem: "Ratunku!!! Gdzie my jesteśmy i jak się stąd wydostać???" Muszę szybko się dowiedzieć, kiedy Fajna ma urodziny i zamówić jej GPS, bo choć ją naprawdę lubię to jednak za dużo czasu spędzamy w samochodzie, szukając właściwego kierunku.
Ale do rzeczy.
W wyniku zgubienia się dotarłyśmy na pokaz lekko spóźnione. Sala była już pełna, tak na oko ze trzydzieści kobiet i do tego dziesięć pań w ślicznych, oczojebno-fioletowych mundurkach na czele z panią w mundurku oczojebno-różowym, która nas powitała głośnym okrzykiem: "Witamy nasze ostatnie - i tu nastąpiło słowo, które nie do końca zrozumiałam - coś jak "mozer", "mozel", lub też "mazel/r".
Ale nic. Witają, to witają, trzeba grzecznie usiąść i się uśmiechać. Okazało się, że miejsca miałyśmy w pierwszym, kurna, rzędzie, i to jeszcze Fajna mnie tak wmanewrowała, że siedziałam na samym brzegu, najbliżej jak się da Fioletowych. No nic. To chyba niewielka cena za darmowe złuszczanie pokładów martwego naskórka i pokaz makijażu, prawda?
Pierwsze pół godziny to była sama przyjemność. Cud miód malina, cycuś-glancuś. Mycie, masowanie, pilingowanie, malowanie czyli to, co lubimy najbardziej. Różowa przechadzała się między nami, nagradzając oklaskami i powtarzając, że takie miłe i zdolne - i tu znowu następowało to dziwne słowo - "mozers" to dawno jej się nie przydarzyły. Kiedy skończyłyśmy z martwym naskórkiem i malowaniem tęczy na powiekach, Różowa i wszystkie Fioletowe nagrodziły "mozers" gromkimi brawami.
Nie wiedziałam, ki diabeł i komu, ale jak klaszczą znaczy, że jest dobrze. Fajna też nie wiedziała, co oznacza to dziwne słowo a ja doszłam własnym sumptem do wniosku, że pewnie chodzi o "mothers". Jakoś tak mi to najbliżej brzmiało. Hm, jakiś specjalny pokaz dla matek? Rzeczywiście, ze trzy były w ciąży a reszta w wieku mamusinym i późnorozrodczym, więc może koleżanka Fajnej zapomniała uprzedzić, że to spotkanie dla mam i w ogóle. Ale właściwie co za różnica, nawet jakby prezentowali krem na rozstępy i ściągarkę do pokarmu, skórę miałam po tych zabiegach jak pupcia noworodka i gotowa byłam wysłuchać w zamian wszystkiego, co mają do powiedzenia.

A potem zrobiłam z siebie idiotkę. Dwukrotnie.

No bo za pierwszym razem  Różowa kazała wszystkim "mozers" wyjść na scenę.Oczywiście chętnych nie było. No to na kogo zwróciły się oczy Różowej? Oczywiście na nieszczęśnicę siedzącą w pierwszym rzędzie, przy samym podium, na samym brzegu i mówi "Zapraszam tę mozers" - i wskazuje na mnie. Miałam chyba jakiś udar. Albo zaćmienie. Bo zamiast grzecznie wyjść na tę cholerną scenę i się debilnie uśmiechać, powiedziałam tylko "Ale ja nie jestem jeszcze matką". Różowa milczała chwilę skonsternowana a potem wszyscy ryknęli śmiechem.
Ja idiotka. Ona cały czas mówiła "models", czyli modelka, ale w jej dziwnym pseudo-angielskim dialekcie brzmiało to, jak brzmiało.
Dlaczego ja się nie zamknęłam?
Śmiały się dobre kilka minut, a ja jak ostatnia kretynka stałam na tej scenie, czerwona jak burak, śmiejąc się sama z siebie.
Taaaa. Uwielbiamy publiczne upokorzenia, szczególnie jak same sobie je zgotujemy.

 A potem zrobiłam z siebie idiotkę po raz drugi. Ponownie wywoływali nas na scenę (wrr jak ja tego nie lubię) i pytali, oczywiście czysto hipotetycznie (taaaa), gdybyśmy miały wstapić do ich korporacji, to jaki byłby (oczywiście hipotetyczny) powód.
Wszystkie mówiły, że chcą zmieniać świat, poprawiać ciężką dolę kobiet i inne takie górnolotne pierdoły, a mła wyszła i palnęła (no bo takie nagle występy mnie stresują i miałam pustkę w głowie oraz bo nie lubię patetycznych gadek), że dla money i kadilaka.
No to wszystkie gruchnęły śmiechem, Różowa poklepała mnie dobrotliwie po pleckach i powiedziała, że ich Korporacja stawia na bardziej ambitne i górnolotne cele ale i takie "mozels" się im przydadzą.

Hmm.
A potem dostałam szminkę w ohydnym ciemno-brązowym kolorze, zupełnie nie pasującą do mojej karnacji. Jako - jak się wyraziła Różowa, nagrodę za moje "niekonwencjonalne poglądy". Reszta dostała tusze do rzęs, fajne cienie do powiek i podkłady, więc doszłam do wniosku, że to jednak była kara.

No a potem próbowały przeprać nam mózgi gadkami o luksusowych hotelach, w których mają szkolenia i integracje, darmowych samochodach i  opowieściami jak ich nędzne życie się zmieniło w cudowny sposób po wstąpieniu do tej wspaniałej korporacji, na co oczywiście mła się nie złapała, jako weteranka korporacyjna (takie gadki mam oblatane w te i wewte, nam też prali mózgi a nasza pani derektor na integracyjnych sypała nam płatki róż na głowy i ze łzami w oczach wygłaszała wiersz o marzeniach - serio, ani trochę nie zmyślam). Na koniec każda mozels miała powiedzieć, czy zechciałaby (hipotetycznie) wstąpić do tej wspaniałej korporacji. Wołałam postawić sprawę jasno, żeby nikt mnie nie gnębił telefonami potem. Dziekuję za darmową wizytę u kosmetyczki, kosmetyki chętnie zamówię, bo są świetne (no bo były) i to w ilościach hurtowych, bo mam pierdolca na punkcie kosmetyków (przynaję się bez bicia - jestem kosmetykową zakupoholiczką) ale wstąpić w szeregi korporacji - o nie!
Różowa po moim oświadczeniu miała minę, jakby chciała mi zabrać moją darmową szminkę. Albo przynajmniej wydłubać mi oko.
Na tym pokaz się zakończył.
Fajnie było. Do tej pory mam gładką buźkę.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Naprawdę, panowie policjanci?

Jak wszyscy wiedzą, Ameryka jest najbardziej demokratycznym krajem na świecie. Ameryka to kraj, w którym prawa obywatelskie są powszechnie akceptowane; w końcu już w Deklaracji Niepodległości pisano o niezbywalnych obywatelskich prawach. Mamy tu wolność słowa, wyznania, wyrażania samego siebie.
Tak przynajmniej mówią politycy.
Lubimy takie populistyczne gadki, co?
Miło brzmiące dla ucha, grające na łatwych emocjach. Jednak rzeczywistość jest ciut... inna, o czym kilka miesięcy temu przekonał się na własnej skórze (dość dosłownie zresztą) dziennikarz RT Adam Kokesh.
Adam postanowił zorganizować taneczne flash mob w Jefferson Memorial w Waszyngtonie. Adam doskonale wiedział, że tańce w tym miejscu są zakazane od roku 2008, ale uznał, że skoro Thomas Jefferson był jednym z Ojców Założycieli, twórców Deklaracji Niepodległości, on również powinien mieć niezbywalne prawo do wyrażania się tam, gdzie chce i w sposób, jaki chce. Poprzez taniec chciał - jak mówi - oddać honor Thomasowi Jeffersonowi. Skrzyknął więc grupę chętnych i wybrał się potańczyć. Jak się to skończyło, można zobaczyć tutaj.


Oczywiście, nikt nie zaprzeczy, że Adam złamał obowiązujący w tym miejscu przepis (abstrahując od tego, czy miał sens, czy nie). Ale zastanawiam się, czy policja rzeczywiście musiała skuć uczestników flash mob, skoro nie byli agresywni, nie mieli broni, nie stanowili żadnego zagrożenia ani dla policjantów, ani dla reszty otoczenia? Nie dałoby się tego załatwić upomnieniem, trzeba było przyduszać, przewracać, kopać uczestników? Naprawdę, panowie policjanci?

P.S. A mnie się do tej pory wydawało, że to tylko w Polsce policja robi z obywatelami co chce. Hm.

P.S. Wczoraj zobaczyłam zdjęcia tego pana i wymiękłam http://sergeydolya.livejournal.com/ (kliknijcie na link nad zdjęciem a otworzy się cała seria). Te ujęcia fajerwerków... wow. Mucha nie siada, jak się mówiło w moich szczenięcych latach.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Na Mazury głosować, do cholery!

Mła dzisiaj występuje z akcją obywatelską.  

Akcja obywatelska ma tytuł "Obywatele do urn" i bynajmniej nie ma nic wspólnego z odciążeniem przeciążonego NFZ i szybkim przechodzeniem w stan wiecznego spoczynku "Popierajmy Polskę czynem, umierajmy przed terminem" (dla pocieszenia dodam, że tu, za wielką kałużą, ostatnio też mają ten sam problem i nareszcie możemy mówić, że w Polsce jest jak w Hameryce). Nasza akcja obywatelska ma na celu głosowanie. Wiem, że polskie społeczeństwo unika głosowania jak ognia i wcale się nie dziwię, bo jak się ma do wyboru kłamczuszków z prawa i kłamczuszków z lewa, to się odechciewa wszelkich akcji społecznych, ale tym razem:
a) nie musimy ruszać się z domu (nie wiem jak u was, ale u nas zbiera się na burzę - gigant i wcale nie chce mi się wypełzać z domowych pieleszy)
b) akcja dotyczy celu sympatycznego, kojarzącego się z latem, słońcem, szumem trzcin i krzykiem kormoranów.

Słyszeli o wyborze nowych siedmiu cudów natury?
Nie słyszeli?
Nie głosowali?
No to głosować!!! Mamy czas do 11 listopada tego roku, zostało więc tylko 88 dni!

Z całego świata najpierw internauci a potem eksperci wybrali 28 miejsc, z których następnie w kolejnym głosowaniu internautów wybrana zostanie finałowa siódemka - Nowe 7 Cudów Natury.
Jako jedyne miejsce w Polsce do ostatniego etapu zakwalifikowały się Wielkie Jeziora Mazurskie!
Ha!
I tu właśnie potrzebna jest wasza pomoc, internauci kochani.
Należy wejść na stronę http://www.new7wonders.com/strona-glowna?lang=pl i zagłosować na nowe siedem cudów świata, z Mazurami włącznie:-) 

Bo Mazury są piękne. Bo Mazury są jedyne w swoim rodzaju. Bo może jak zostaną zaliczone do owych cudów, to lokalne władze zadbają o to, żeby nie były zaśmiecone, obsrane po krzakach przez turystów lądowych oraz wodnych, żeby wytyczyć szlaki i pola biwakowe z prawdziwego zdarzenia. I, nie wiem jak wy, ale ja byłabym niezmiernie dumna, gdyby ze wszystkich przepięknych miejsc na świecie wybrano właśnie nasze Wielkie Jeziora. Włączyła mi się dziś opcja patriotyzm:-)

No. To mła tyle w kwestii łobywatelskich akcji, nieprawdaż. Mam nadzieję, że zagłosujecie i powiecie rodzinie/znajomym/nieprzyjaciołom o głosowaniu i za 88 dni na finałowej liście zobaczymy nasze Mazury:-) Z niedzielnym pozdrowieniem,

Patryjotka

Poniżej nasza Domowa Wytwórnia Nie-tylko Filmowa  prezentuje: obrazki ruchome oraz nieruchome z serii - Cztery pory roku na Mazurach. Serdecznie zapraszamy na seans!

WIOSNA

LATO


JESIEŃ



ZIMA


środa, 10 sierpnia 2011

Chicago nocą

Jestem zbyt zestresowana, żeby pisać.
Dzisiaj Króla czeka ważne badanie, które niestety wiąże się z pewnym ryzykiem.


No dobra, umieram ze strachu od ponad tygodnia. Trzymajcie kciuki, żeby wszystko poszło dobrze, pięknie proszę. A w podzięce Chicago nocą:-)







poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Sen nocy letniej

Mr. T, trzeci mieszkaniec naszego kurnika, pojechał na zasłużony odpoczynek do ojczyzny. Trzytygodniowy odpoczynek, dodajmy. W związku z tym czujemy się z Panem i Władcą jak nastolatki, którym rodzice zostawili wolną chatę.

Dużo sobie obiecywaliśmy po tym wyjeździe.
Że będziemy chodzić po domu jak nas Bozia stworzyła.
Że będziemy wylegiwać się w łóżku do południa (w weekendy).
Że nie będzie sprzątania. Ani ani.
Że nie będzie gotowania. Tylko wodę na herbatę.
Że będziemy siedzieć razem w wannie, palić kadzidełka, opijać się winem i zaśmiewać do rozpuku.
Że Król będzie tańczył dla mnie reggae. 

I co?

I nic.
W wannie nie siedzimy i winem się nie opijamy, bo Król tak jakby niedomaga i pan doktor zarządził antybiotyk. O kąpielach możemy zapomnieć.
Nie spaliśmy do południa w weekend, bo w sobotę mieliśmy do załatwienia Bardzo Ważną Sprawę - bladym świtem.
Na niedzielę rano umówiłam się z koleżanką na wyjście do Art Institute. Wstałam więc wcześnie, przyszykowałam się po czym lunęło jak z cebra - ściana deszczu, malowniczo rozjaśniana co jakiś czas przez błyskawice.
Pechunio.
Pechunio jak cholera, kurde blaszka. Człowiek zwlókł się z łóżka w imię odchamiania i całe to poświęcenie poszło na marne. Miałyśmy w planach jechać kolejką do centrum i spacer od przystanku do muzeum ale w tych okolicznościach przyrody wyjście trzeba było odwołać.
Do łóżka jednak nie wróciłam. Zawędrowałam do kuchni.
Zaraz zaraz, co ja robię w kuchni?
Gotuję obiad, z rozpędu, siłą przyzwyczajenia, na trzy osoby, na trzy dni.
Przecież mieliśmy żywić się mrożonkami! Przecież nas jest tylko dwójka i to ta, która jada mniej, niż nieobecny mieszkaniec kurnika! Kurde no!

Z chodzenia goło też nic nie wyszło do tej pory bo  klimatyzator chodzi non stop kolor i za zimno.
Jedyne, co nam wychodzi, to nie-sprzątanie.
Hm. Dobre i to.

P.S. Po ostatnim wyjściu zostało mi jeszcze trochę zdjęć, które to niniejszym prezentuję poniżej. Obrazki zostały zarejestrowane w czasie wycieczki statkiem po rzece i jeziorze. Wycieczka bardzo pouczająca. Dowiedziałam się na przykład, że w latarni morskiej jeszcze do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku mieszkał latarnik a do wieżowców w centrum miały cumować zeppeliny. Wyobrażacie to sobie - ogromne zeppeliny, jeden obok drugiego, kołyszące się nad miastem? Wow, to byłby widok.
To jedno z moich ogromnych marzeń - polecieć kiedyś zeppelinem. I nawet historia Hindenburga by mnie nie odstraszyła.




poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Polemizowałabym

Kiedy słyszę, że coś jest "modne", zwykle omijam to z daleka. Jeśli w internecie piszą, że wszyscy zachwycają się jakimś filmem, na pewno go nie obejrzę. Jeśli wszyscy zachwycają się jakąś książką, która to właśnie zdobyła jakąś nagrodę, z założenia jej nie czytam (kiedyś czytywałam noblistów, jeśli mówimy o nagradzanych pisarzach, ale od kiedy Obama go dostał i okazał się, że żeby dostać Nobla nie potrzebne są wcale jakieś osiągnięcia a tylko populistyczna gadka i tytuł prezydenta, ich też zarzuciłam; wkurzyli mnie tym Noblem). Jeśli wszyscy jadą na zimowy weekend do Zakopanego, "bo tam się jeździ", ja na pewno pojadę w dokładnie odwrotnym kierunku.
Nie lubię tego, co "modne", "na czasie", "lanserskie" i "posh".
Tak już mam - nie lubię z zasady i już.
Wolę niszowe kino.
Wolę książkę nieznanego autora.
Wolę spędzać wolny czas w miejscu, które lubię nie dlatego, że jest modne, ale dlatego, że mi się podoba.
I dlatego od początku mojego pobytu tutaj omijałam Navy Pier. Choć złaziliśmy centrum wzdłuż i wszerz przy różnych okazjach, to najbardziej popularne miejsce masowej rozrywki w mieście do tej pory omijaliśmy szerokim łukiem.
Spędzenie wieczoru w tłumie rozwrzeszczanych ludzi jakoś mnie nie kusiło.

Ale w końcu w ostatni weekend, jako że bardzo chciałam zobaczyć sobotnie fajerwerki, wybraliśmy się na Navy Pier.

Czym jest to miejsce? Mówiąc w skrócie - jest to ogromny plac zabaw, wzniesiony na sztucznie utworzonym cyplu, wrzynajacym się w jezioro Michigan. Mają tu i wesołe miasteczko i kino, "muzeum" (jak to szumnie nazywają) dla dzieci, kafejki, bary, restauracje oraz sklepy, sklepy i jeszcze raz sklepy. Jak piszą na oficjalnej stronie "Navy Pier to miejsce, które od 1995 roku odwiedzają zarówno mieszkańcy Chicagoland, jak i turyści, aby podziwiać bla bla bla. Od rajdu po restauracjach, wystawach, poprzez rozrywkę, zakupy aż po rejs statkami..." bla bla.

Taaaaa.
Jasne, że mają to wszystko w jednym miejscu. Tylko co z tego? Skoro dziki tłum spoconych ludzi nie pozwala ci zrobić pół kroku, skoro twoje lody w każdej chwili mogą znaleźć się na twojej nowej koszulce, kiedy ktoś idące przed tobą niepatrznie zrobi mały ruch ręką, skoro w restauracjach nie ma gdzie usiąść, bo zmęczone panie kładą brudne nogi na wolnych krzesełkach, nie mogąc się rozstać ze swoimi podpórkami a jakieś dzieciaki co chwila włażą w obiektyw.

To znaczy nie zrozumcie mnie źle, widok stamtąd na miasto jest absolutnie zachwycajacy, szczególnie w nocy, ale samo miejsce jest... kiczowate. Po prostu kiczowate. Dużo mrugających światełek, wściekle kolory, głośna muzyka, wszechobecny smród palonego popcornu i tandetne budki z hot dogami, które wcale nie są smaczne (mówcie co chcecie, ale najlepsze hot dogi serowowano swego czasu w Warszawie; kiedy byłam przymierającą głodem studentką pierwszego roku (ach te balangi do białego rana za całe kieszonkowe), odkryłam sieć czerownych budek, w których podawali absolutnie niebiańskie hot dogi - takie z różnymi sosami, pomidorem, ogórkiem kiszonym i taką chrupiącą cebulką). Do tego spaliny wydobywajace się ze statków, cumujących przy przystani, porozlewane piwo i papierowe kubeczki, szeleszczące pod nogami.
I to ma być najbardziej popularne miejsce w mieście, najlepsze do spędzania wolnego czasu?
Hm.
Polemizowałabym.

Ale dziki tłum, który stał w gigantycznych kolejkach do lodziarni, piwiarni, czekajac na stolik w modnej restauracji, do kasy biletowej przed cyrkiem i - co mnie zdumiało najbardziej - do ogromnego diabelskiego młyna, który w ślimaczym tempie pokonywał okrążenie za okrążeniem, był najwyraźniej innego zdania.
Cóż, different strokes for different folks, jak mówią tubylcy - czyli każdy lubi co innego.
Ja tam za tandetą Navy Pier nie przepadam.


Ale warto było tam spędzić wieczór dla dwóch rzeczy - nieziemskiego widoku na miasto oraz fanastycznego pokazu fajerwerków. Jedno i drugie - szapoba:-)
I jeszcze dla jednej rzeczy właściwie - dwóch saksofonistów, którzy grali na ulicy, prowadzącej na przystań. Uwielbiam saksofon. Uwielbiam ulicznych grajków. Uwielbiam atmosferę, jaką na ruchliwej ulicy tworzy muzyka grana na żywo.
Panowie, dziękuję!

 
Widok na Navy Pier z jeziora  
 
 


 
 Widok na miasto z Navy Pier:-)





Jedyne w miare spokojne i puste miejsce znajdowało się... na tyłach:-)

Na tyłach



Na Navy Pier znajduje się też niewielkie muzeum witraży. I za to również szapoba. Są naprawdę piękne.
Choć mieszane uczucia miałam, widząc świętych w towarzystwie budek z piwem i tej całej tandety.