niedziela, 29 maja 2011

Nareszcie

Nareszcie blogspot zaczął działać, jak powinien.
I nareszcie przestało lać i grzmieć. Coś jest mocno poparane w tym roku z pogodą. Najstarsi szikagowscy górale z samiuśkiego Zakopanego nie pamiętają tak deszczowego i pochmurnego maja, tylu burz i tornad. Dzisiaj burza zaszczyciła i nas, waląc piorunami w parking pod naszym domem. Nie wiem, co też pioruny sobie akurat w tym miejscu upodobały, ale waliły raz za razem, rozbłyskując złotem, aż brzęczały szyby i trzęsły żyrandole. Po pierwszym potężnym walnięciu odłączyliśmy wszystk od wszystkich kabli, pomni na przypadek naszych znajomych, którym tydzień temu piorun walnął w dom tak nieszczęśliwie, że przeleciał po kablu od kablówki i spalił piękny, nowiutki telewizor. Duuuuuży telewizor. Drogi telewizor. Więc wyłączyliśmy wszystko i schowaliśmy się pod kołdrą, bo jak wiadomo, kołdra chroni przed wampirami, dziki bestiami, seryjnymi mordercami i oczywiście, piorunami. Pełna strachu, czy przeżyjemy ten żywioł, napisałam do mamy, co się dzieje. A ona, zamiast klepać zdrowaśki, żebyśmy jakoś przeżyli, odpisała mi beztrosko: "A u nas piękna pogoda, siedzimy i popijamy piwo". 
Szlag mnie trafił.
Co za niesprawidliwość dziejowa, nieprawdaż. To my jesteśmy na tej samej szerokości geograficznej, co centralne Włochy a nie Mazury, leżące, jak wiadomo, dużo bliżej bieguna północnego, więc to my powinniśmy mieć piękną pogodę!!! Tym bardziej, że z okazji Memorial Day (Dnia Pamięci) mamy długi weekend i pamietam, jak rok temu wygrzewaliśmy się na plaży, paliliśmy ognisko i spaliśmy pod namiotami, ciesząc się piękną pogodą.
Ale burze to nie jedyne zmartwienie związane z pogodą ostatnimi czasy. Największym zmartwieniem są gwałtowne tornada, których w tym roku jest wyjątkowo dużo. Tylko w ciągu trzech dni, między 25 a 28 kwietnia, zanotowano aż 244 tornad (w sumie w kwietniu było ich aż 729)! Jedno z nich w ciągu 7,5 godziny przebyło trasę 380 mil (ponad 600 km), drugie zaś przeszło 132 mile (212 km) ale za to było szerokie na 1,25 mili! Dziesięć z nich miało prędkość między 166-200 mil/godzinę (267-322 km/godz) a trzy - ponad 200 mil/godzinę! Nie dalej, jak tydzień temu zrównało z ziemią miasteczko Joplin w Missoura, pozbawiając życia w ciągu kilku minut 139 duszyczek i sprawiając, że 100 kolejnych zaginęło a aż dziewięćset zostało rannych. To sporo jak na tutejsze warunki, gdzie system ostrzegania przed tornadami jest dobrze rozwinięty a ludzie doskonale wiedzą, jak się zachować. Oglądałam relację w tv i zaskoczył mnie iście stoicki spokój mieszkańców - jeden z nich, starszy mężczyzna, w drzazgach, które zostały z jego domu, szukał jedynie Biblii i obrączki żony. Powiedział, że reszta to tylko dobra materialne, które można zdobyć. To się nazywa hart ducha. Ale mieszkając w miejscu, gdzie tornada nie należą do rzadkości, takiego hartu chyba nabywa się z czasem. 

Tutaj  znajdziecie zdjęcia lotnicze, jak wyglądał teren przed i po przejsciu żywiołu (wystarczy najechać myszką na zdjęcie), a tutaj zdjęcia zniszczeń w samych miastach.

Może jednak to mieszkanie nad zimnymi Wielkimi Jeziorami z lodowatym wiatrem od strony Kanady nie jest takie złe?

czwartek, 26 maja 2011

Sekretarka, która mówi 7 językami...

...czyli jedna z najlepszych brytyjskich aktorek komediowych, Catherine Tate w skeczu "Tłumacz". Jestem jej absolutną fanką (od wczoraj, od kiedy zobaczyłam ten właśnie skecz a po nim resztę, dostępną na jutubie:-) ) a "this is not my sandwich" powala mnie za każdym razem, kiedy go słyszę:-)



P.S. Przepraszam, że nie odpisuję na komentarze, ale wskutek problemów blogspota nie jestem w stanie ich dodawać nie dość, że pod cudzymi, to jeszcze pod własnymi postami.


Dla Mamy...

...cała łąka szafirków. Wszystkiego dobrego, Mamuś:-)

środa, 25 maja 2011

Sink sink:-))

Przedwczoraj oglądaliśmy w tutejszej telewizorni konkurs na najlepsze reklamy. W zawodach brały udział reklamówki z całego świata. Mnie najbardziej urzekła ta oto reklama, która niestety nie wygrała, choć - moim skromnym zdaniem - była absolutnie najlepsza. Oglądam ją w kólko i cały czas się śmieję:-)))

wtorek, 24 maja 2011

Rzecz o kierowcach

Kura Domestica pytała w komentarzu do poprzedniego posta o tutejszych kierowców. 
Uczucia mam mieszane, bo z jednej strony wydają się bardzo trzymać przepisów a z drugiej dwa razy na autostradzie byłam tak blisko śmierci, jak jeszcze nigdy - raz kiedy jakiś dzieciak przy prędkości jakiś 140 km/godzinę nagle zaczął zjeżdżać na nasz pas, prosto na nas, jakby w ogóle nie widząc naszego auta. Drugi raz, kiedy na łuku rampy zjazdowej z autostrady kierowca pick-upa po prostu zepchnął nas z drogi. Było naprawdę blisko...

Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy po przyjeździe to właśnie kierunkowskazy - za ich włączenie chyba grożą tutaj mandaty, tak rzadko się je widuje w użyciu:-)) Nie ma nakazu jazdy z włączonymi światłami, więc widuje się beztroskich kierowców, którzy nawet w ulewie jadą zaciemnieni jakby spodziewali się bombardowania. Znajoma policjantka kiedyś powiedziała, że jest przepis, nakazujący włączania świateł w momencie, kiedy włącza się wycieraczki, ale mało kto o nim wie:-)) Well, wydaje mi się, że jeśli ma się trochę wyobraźni, przepis nie jest potrzebny.

Z kulturą jazdy bywa różnie, jak to wszędzie - są i uprzejmi kierowcy, są i hmmm... mało uprzejmi:-) Staruszka potrafi cię zwymyślać od najgorszych, bluzgając słowem nader niecenzuralnym a wielki, wytautowany pan grzecznie ustąpić pierwszeństwa:-)) Ogólnie sprawiają na mnie wrażenie strasznie niecierpliwych. Ciągle na siebie trąbią. Nie dajbuk ruszysz o sekundę za późno na światłach - możesz być pewien, że przynajmniej dziesięciu kierowców dookoła włączy klakson na dwie minuty, dając upust swojej frustracji. Sporo tędy jeździ pociągów towarowych i są cholernie długie. Dziesięć minut stania i czekania na przejeździe jak nic, a jak się trafi, że jedzie jeden za drugim, to pół godziny w plecy. I gwarantowane, że połowa czekających kierowców nie zdzierży i zawróci:-) Są mało wyrozumiali dla jadących wolniej, obtrąbią, obrzucą niecenzuralnym słowem, będą podjeżdżać do samego zderzaka, żeby tylko ustąpić im drogi.  Kłótnie na parkingach o zabieranie sobie miejsc parkingowych są normą - zawsze znajdzie się jakiś spryciarz, który wjedzie na miejsce, na którego zwolnienie czekamy:-) Niestety, Amerykanie nie lubią chodzić i często wolą pół godziny krążyć po parkingu, żeby znaleźć miejsce jak najbliżej wejścia, choć dalej wolnych miejsc parkingowych jest w bród. Nie ma się więc co dziwić, że po takim długim czekaniu ma się ochotę pobić tego, kto nam wymarzone miejsce zajął:-)))

Z drugiej strony jest nakaz bewzględnego stopu na skrzyżowaniach bez świateł i pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy do niego dojechał. Przepis działa, ludzie raczej ustępują sobie miejsca, bez pyskówek (a przynajmniej takich nie zaobserowałam:-) ) o to, kto właściwie był pierwszy. Na dźwięk syreny policyjnej, ambulansu albo straży pożarnej wszyscy natychmiast zjeżdżają na bok i stają. Nikt się nie ruszy, zanim uprzywilejowany samochód nie przejedzie. Nikt nie wyprzedzi autobusu szkolnego i wszyscy bezwzględnie się zatrzymują, kiedy taki autobus staje, żeby zabrać czy wysadzić dzieci - i to stają wszyscy na wszystkich pasach, niezależnie od kierunku jazdy. Przepuszczają włączających się do ruchu i zmieniających pas. Ustąpią miejsca wjeżdżającym na autostradę. Nie trzeba przebiegać kurc galopkiem przez pasy w obawie przed rajdowcami - kierowcy (ok, zmotywowani wysokimi mandatami stanu Illinois:-) ) poczekają, aż przekroczysz jezdnię - a zgodnie z nowymi przepisami, muszą poczekać aż znajdziesz się na chodniku po drugiej stronie ulicy i - oczywiście z wyjątkami - raczej się do tego stosują. 

Jedna rzecz, która mi się tu bardzo podoba (a propos pieszych), że nikt nie będzie tutaj ganiał i wlepiał mandatów ze przechodzenie przez jezdnię w miejscu do tego nie wyznaczonym. W Polsce wystarczy przejść o b o k  pasów, żeby zostać ukaranym (co sprawdziłam na własnej skórze). Tutaj żaden policjant się do tego nie przyczepi. Trzeba mieć tylko świadomość, że jeśli spowoduje się wypadek, jest to wina wyłącznie pieszego.

Niestety, tutejszą zmorą jest dostęp do broni. I chociaż w stanie Illinois jest zakaz noszenia (ale nie posiadania) broni (każdy stan ma swoje własne przepisy - w niektórych broni nie wolno posiadać a w niektórych nie ma żadnych ograniczeń), to jednak nie wszyscy pamiętają o tym, że broni nie wolno wynosić poza dom. I niestety słyszy się od czasu do czasu, że jakiś sfrustrowany kierowca strzelał do zawaligrody, który w jego mniemaniu za wolno jechał albo za długo ruszał ze świateł. Na szczęście nie są to częste przypadki, ale od czasu do czasu się o nich słyszy i na pewno nie warto zadzierać z innymi użytkownikami jezdni - nigdy nie wiesz, jaki frustrat siedzi w metalowej puszce na sąsiednim pasie. Tubylcy tutaj mówią, że jest jedna różnica pomiędzy nowojorskimi a chicagowskimi kierowcami - w NY drugi kierowca najwyżej cię opluje ze złości, więc lepiej trzymać okna samochodu zamknięte. W Chicago nikt cię nie opluje. W Chicago od razu zastrzeli:-)
Co tylko potwierdza moją teorię, że NY to inna planeta:-)))

Pisałam ostatnio o kiepskiej jakości dróg, ale zapomniałam wspomnieć o jednym - tutaj nie ma wąskich dróg, chyba że są to drogi lokalne, w małych miasteczkach i wsiach. Jezdnie są szerokie, minimum dwupasmowe i nawet jeśli ich jakość jest kiepska to mają tę jedną ogromną zaletę - nie trzeba się martwić tym, że nagle na czołówkę wyskoczy nam jakiś wariat:-)))

Nie wiem, jakie wy macie odczucia, ale ja czasami odnoszę wrażenie - i tu już abstrahując od tutejszych kierowców, bo to samo widziałam w kilku krajach - że ludzie są strasznie sfrustrowani a za kierownicą, czując się pewnie pod osłoną samochodu, dają upust swojej agresji i nagromadzonemu w ciągu dnia stresowi. Pod maską uśmiechu, bo moda na "keep smiling" dotarła do każdego zakątka świata, kryje się stres, agresja, frustracja, której w końcu, po wyjściu z pracy, można dać upust, właśnie w samochodzie. 

To tyle moich obserwacji, pewnie dziewczyny mieszkające tu dłużej - Star, Ania, Maga czy Ataner będą miały o wiele więcej do dodania. Jeździmy sporo z Królem Kurnika i raczej czuję się tu na drogach bezpiecznie. Na pewno bezpieczniej, niż na krętych, wąskich drogach w Polsce, bez obwodnic, z przejazdem przez miasta i wsie, gdzie nie wiedzieć kiedy wyskoczy na jezdnię dzieciak w pogoni za piłką albo jakiś wariat postanowi udowodnić, że zderzenia czołowe się go nie imają. Najlepiej jeździ nam się tutaj po kompletnych za...piach:-) tam ludzie są zupełnie inni, niż w dużych miastach - nie tak zmanierowani, bardziej uprzejmi i milsi, co widać również na drogach. No ale ja w ogóle mam sentyment do amerykańskiego za..pia, im mniejsze miasteczko, tym bardziej mi się podoba:-))) Howgh, powiedziałam:-))

A na deser jeszcze trochę kwiatków:-))




sobota, 21 maja 2011

Nie ma tak...

... żebym zrobiła tylko kilka zdjęć w ogrodzie botaniczym:-) Oczywiście zrobiłam setki-)) Nie wiem, jak Wam, ale mnie wiosny brakuje - niestety w tym roku maj nas nie rozpieszcza, ciągle tylko pada i buro-ponuro. Właściwie słoneczne dni trafiają się tylko w ciągu tygodnia, kiedy Król w pracy a ja - nie posiadając prawa jazdy - jestem uziemniona i jedyne, co mogę, to wyjść na spacer do pobliskiego parku, ścigana podejrzliwymi spojrzeniami mieszkańców - "co też ona robi? czyżby s p a c e r u j e ??!!" :-)) 
Tak na marginesie - podoba mi się tutejszy system szkolny, w którym - żeby ukończyć szkołę średnią, trzeba zrobić prawo jazdy. Oczywiście młodzież prowadzi tak, jak prowadzi, ale to chyba cecha charakterystyczna młodych ludzi na całym świecie, niezależnie od szerokości geograficznej - całkowity brak wyobraźni i poczucie, że jest się supermanem (-womanem:-) ), którego kule oraz kraksy samochodowe się nie imają:-)) I chociaż testy tutaj są o niebo prostsze, znaków o połowę mniej i nikt, poza imigrantami, nie używa kierunkowskazów, to jakoś nie widzę wielu wypadków. Na pewno nie więcej, jak u nas, gdzie państwo i ośrodki nauki jazdy robią, co mogą, żeby ludziom utrudnić życie.
I jeszcze jedna wspólna chyba cecha - tym razem robotników drogowych:-)) W drodze do ogrodu utknęliśmy w korku-gigancie z powodu robót drogowych. Nagle z trzech pasów zrobił się tylko jeden, resztę zastawiały pomarańczowe pachołki, kilka wielgachnych maszyn, w cieniu których siedzieli robotnicy, popalając papieroski. Do pracy im się nie spieszyło. Bardzo mnie rozbawiło, że wkurzeni kierowcy im wymyślali a robotnicy się odcinali:-)) Roboty drogowe należą tutaj do jednych z najbardziej popłatnych zajęć - nie dość że ma się wysoką stawkę godzinową, to jeszcze dobre ubezpieczenie (o które tu wcale nie jest łatwo) i opiekę unii, czyli tutejszych związków zawodowych. No i wiadomo, że w pracy nie trzeba się przemęczać - tutaj co chwila remontują drogi, po których zresztą wcale nie widać, że były dopiero co naprawiane. Przychodzi zima, po której wszystkie są w fatalnym stanie, więc potem cały sezon się je remontuje by - po kolejnej zimie - zaczynać całą zabawę do nowa. Nikogo więc chyba nie zdziwi fakt, że firmy biją się o lukratywne kontrakty remontowe a robotnicy o zatrudnienie w takiej firmie:-))
Pomarańczowe pachołki więc są na porządku dziennym, podobnie jak objazdy, zwiężenia i korki. Prasa ostatnio nabija się z drogowców, bo nieopatrznie pokazali, że jednak umieją szybko pracować - w rekordowym tempie przygotowali dojazd do nowo budowanego kasyna, które kasę miejską będzie zasilać ciężkimi milionami już od lipca tego roku. Kasyno, podobnie jak całą infrastrukturę, zbudowano w ekspresowym tempie. A więc da się, trzeba tylko zostać odpowiednio zmotywowanym:-)) Ciekawe, czy ta nieoczekiwana wpadka zmusi firmy do szybszego tempa prac?
Chyba jestem nawina:-)

A tak w ogóle to miałam zamiar tylko wrzucić kilka zdjęć z ogrodu:-)))






Przynanie

No dobra, przyznam się - byliśmy tam całe wieki temu, znaczy się ze trzy tygodnie, jak jeszcze na zewnątrz było szaro-buro a wiosna dopiero nieśmiało się pokazywała. Miałam wtedy wrzucić zdjęcia, ale oczywiście obstrukcja nie pozwoliła:-))) Ale mam nadzieję, że kogoś mimo to zdęcia z ogrodu botanicznego ucieszą, tym bardziej, że to magiczne miejsce, jedno z moich najulubieńszych tutaj. Maki, niezapominajki, narcyzy, tulipany - kwiaty mojego dzieciństwa, w ogródku mojej Mamy. Przez chwilę poczułam się jak na moich ukochanych Mazurach.






piątek, 20 maja 2011

Helllooooo :-)

Czasami jest tak, że litery nie składają się w słowa. A słowa w zdania. A te zdania za nic nie dadzą się złożyć w sensowne paragrafy.
I wtedy lepiej jest pomilczeć, żeby głupot nie pisać; dość jest grafomaństwa na świecie. 

Żyję:-)
Ale po prostu nie mam siły pisać. Tyle razy otwierałam bloga, zaczynałam pierwsze zdanie i nic. Blokada. Pustka. Bangladesz, jak mówiła moja wiecznie-zalana pani od fizyki:-) Najgorsze jest to, że mam tyle historii do opowiedzenia. Tyle ciekawych rozmów, podsłuchanych w supermarketach:-) trochę zdjęć. Ale na razie jakoś nie jestem w stanie ich przelać na papier. 
Może jak sie stresy skończą. Może jak sytuacja się wyjaśni - w jedną albo drugą stronę, ale w końcu będzie klarowna i będzie wiadomo, co dalej robić. Nie ukrywam, że stan zawieszenia, spowodowany opieszałością tutejszych urzędników, nie wpływa na mnie dobrze. Czekanie nie wpływa na mnie dobrze. Chciałabym ruszyć do przodu, zacząć coś robić, zacząć... żyć w końcu, a nie wegetować w oczekiwaniu na łaskę albo niełaskę jakiejś paniusi, która w jakimś urzędzie przerzuca papierki z szybkością żółwia. 
Paniusiu - litości!
Jednak o litości nie ma mowy, co? :-)

No więc tak to wygląda.
Mam nadzieję, że wiosna, a co za tym idzie miłe memu sercu słońce, bardziej pozytywnie mnie nastawi do życia i sytuacji, wspomoże szare komórki i pozwoli od czasu do czasu napisać coś zabawnego a zajmującego:-) Miłego weekendu wszystkim:-)

P.S. I bardzo serdecznie dziękuję za miłe maile od wszystkich zaniepokojonych - przepraszam, że odpisuję tak lakonicznie ale... no nie potrafię po prostu ostatnio inaczej...