sobota, 30 czerwca 2012

Letnie rozrywki

Nie ukrywam, że jest absolutną fanką wszelkich festynów. Im mniejsze miasteczko czy wieś, tym fajniejszy festyn. Jest wesołe miasteczko, konkursy i zabawy, grają lokalne kapele i oczywiście leje się lokalne piwo, które wprawdzie w smaku bardziej przypomina wodę, niż piwo, ale ponieważ lokalny festyn, piwo również musi być amerykańskie (wczoraj jednak się bardzo zdziwiłam, bowiem serowano również redbulla z wódką - łał, haj lajf). Nie może rzecz jasna zabraknąć stoisk z żarciem, których zwykle więcej jest, jak stoisk z "ręcznie" robionymi pamiątkami, które jeszcze tydzień temu wyrabiało jakieś biedne chińskie dziecko. Na wiejskich festynach żłopie się piwsko, zagryza kurczakiem i kupuje tandetne pamiątki. Rozrywka w sam raz dla mnie:-)

Wczoraj wybraliśmy się niedaleko Miasta Skunksów na jeden z takich festynów, na którym dodatkową a może nawet główną atrakcją miały być balony. Król kocha wszystko, co lata. Ja kocham Króla i wszystko, co lata. Musieliśmy pojechać.
Festyn nie zawiódł moich oczekiwań. Było głośno (lokalne kapele wprawdzie dłużej rozstawiały sprzęt, niż grały, ale jak zagrały, to tak dawały czadu, że w promieniu dwudziestu kilometrów padała zwierzyna), było wściekle kolorowo, kiczowato a nad wszystkim oczywiście kręcił się i mrugał milionem światełek diabelski młyn. Mówiłam już, że kocham kicz?


Szukacie prezentu dla teściowej albo nielubianej kuzynki? Włala, piękne świeczki - w sam raz na prezent:-)


Ślicznotka, prawda?





  


Niestety, z całego festynu, na którym główną atrakcją miały być balony, najmniej mam zdjęć balonów:-) Złożyły się na to: moja własna głupota oraz niespodziewane warunki atmosferyczne. Moja głupota polegała na tym, że zapomniałam statywu i pilota do aparatu, o których pamiętałam cały dzień ale zapomniałam na ten ułamek sekundy, w którym wychodziliśmy z domu.
Warunki atmosferyczne złożyły się w taki sposób, że nagle baloniarze spuścili powietrze z balonów i się błyskawicznie zwinęli a przez megafon ogłoszono, że fajerwerki również zostają odwołane i w ogóle wszystkich prosi się o natychmiastowy powrót do domu, bo nadciąga ogromna burza. Po czym malowniczo błysnęła na horyzoncie. Festyn więc zakończył się zanim na dobre się zaczął, ale nic straconego, jeśli dziś nie będzie padać, jedziemy tam znowu.




czwartek, 28 czerwca 2012

Sirotka

Ukręciłam bicz na własną dupę - kupiłam Królowi na urodziny symulator lotów
I koniec.
Przepadł.
Nie istnieje dla świata. 
Może powinnam rozwiesić ogłoszenia: "Uwaga! Zaginął Król Kurnika. Ostatni raz widziany był za sterami Cesny, kiedy latał pod mostami Sydney. Uczciwa znalazczyni proszona jest o nakarmienie i zwrot w stanie nienarusoznym".
Wczoraj latał nad Olsztynem podobno, skąd niedaleko już do moich ukochanych Mikołajek ale ja tam nie wiem, bo jakoś nie wypatrzyłam żadnego charaterystycznego a znajomego budynku, jak ratusz, katedra czy zamek. Symulator ma wszystkie wajhy, pedały i stery, jak prawdziwy samolot, więc zabawa przednia, nie mówąć już o walorach edukacyjnych.
I naprawdę bardzo się ciesze, że Król ma frajdę, ale zostałam bidna sierotką, zapewne - znając miłość Króla do maszyn latających - na długi czas.

Nie uważacie, że prezenty dla drugiej połowy powinny być bardziej egoistyczne? Żadnych symulatorów, gier, laptopów, tabletów i innych takich zabawek. Kupić koszulę, kolejną butelkę perfum czy książkę zamiast kolejnego pożeracza czasu, który - choć naszego wybranka bardzo cieszy - jednocześnie znacząco wpływa na pogorszenie jakości naszego związku przez zmniejszenie ilości spędzanego razem czasu, nie mówiąc już jak bardzo (ujemnie) wpływa na przyrost naturalny. Zauważcie, że w krajach bardzo rozwiniętych, w których dostęp do elektronicznych zabawek dla dużych chłopców jest powszechny, przyrost naturalny jest ujemny. No ale jak tu dbać o przetrwanie ludzkości, jeśli wasz luby właśnie podkłada bombę pod siedzibę wroga albo uczy się startować boeingiem?

Moja koleżanka powiedziała, że ona swojemu kupuje skarpety albo koszulki na promocji.
No ale to zemsta za to, że obiecał jej dwa lata temu tablet na gwiazdkę i oczywiście zapomniał. Mnie się jednak wydaje, że ona jest w błędzie. Przecież małż nie sprecyzował, NA KTÓRĄ gwiazdkę. Może ten rok po prostu jeszcze nie nadszedł:-)

piątek, 22 czerwca 2012

Przepraszam ale.

Dostałam niezbyt miłego maila w sprawie mojego poprzedniego posta. Że nieładnie wyśmiewać się z osób, które w jakiś sposób  - w tym przypadku z powodu rozmiaru noszonego ubrania - nie mieszczą się w ogólnie przyjętych normach etc.

Nie miałam tego na myśli. Nie miałam zamiaru nikogo ani wyśmiewać, ani obrażać. Jeśli ktokolwiek poczuł się urażony, serdecznie przepraszam.

To, o co mi chodziło, to to, że my jako społeczeństwo wykluczamy w jakiś sposób osoby wyglądające inaczej, niż przyjęte kanony i że bardzo często nie jest ważne, jaki ktoś ma charakter, jakim jest człowiekem - nie mieścisz się w normach, jesteś be. Mogę się przyjaźnić ale nie jestem w stanie zakochać. Mogę lubić ale nie będziemy para. Moge mowić cześć ale kumplować się nie będziemy.

Zaczynamy już w przedszkolu, karząc za inność i potem robimy dokładnie to samo w dorosłym życiu. Dziewczyna, o której pisałam, jest wspaniałym człowiekiem ale to się nie liczy - jest samotna, bo jest większa, niż jakaś Heidi, Anja czy inna Mila z fotki w gazecie. I uważam to za cholernie niesprawiedliwe.

Ale. Ale z drugiej strony dotarło do mnie, że mogę to sobie potepiać ile wlezie, a sama nie jestem lepsza. Bo sama nie umówiłabym się z mężczyzną, który wyhodował sobie piwną oponke i biust większy od mojego.
Sprawiedliwe? Nie. Czuję odrazę do samej siebie.

Życie jest do dupy. Szkoda tylko, że nikt nam tego nie uświadomił w dzieciństwie, to byśmy się tak szybko nie pchali w dorosłość.

A propos dorosłości, dzisiaj w klasie mieliśmy prezentację na temat swoich korzeni, jako że pochodzimy z zupełnie innych krajów. I dowiedziałam się, że babcia mojej koleżanki jest ode mnie starsza tylko o 4 lata!

Omatkoicorko.

czwartek, 21 czerwca 2012

Je je je czyli koniec wizytacji

Je je je.
Wizytacja była i poszła. Siedzieli na koszt Kołchozu dwa dni, żarli babeczki i przerzucali papiery a dzisiaj w końcu pojechali. W Kołchozie zapanowała ogólna euforia, wywołana gwałtownym spadkiem adrenaliny. Wyhaczyłam na korytarzu Prezesunia Kołchozu (który pieczotliwie z Taką Jedną zaczęłyśmy nazywać Gułagiem) i zapytałam, jak poszło. Minę miał nietęgą i tylko machną ręką.
To coś znaczy, mówię wam. On jest optymistą a to machnięcie nie wyglądało specjalnie optymistycznie. Jednak kiedy po piętnastu minutach wezwali nas wszystkich na spotkanie po-wizytacyjne, wszyscy prezesi i pod-prezesi udawali radosnych i takich co to kulom się nie kłaniają. Według wersji ze spotkania wizytanci znaleźli tylko drobne usterki, czyli nic, z czym z palcem w uchu nie można byłoby sobie poradzić.

No ja tam nie wiem.

Za grosz im nie wierzę.
Nie wierzę im od momentu, kiedy negocjowałam wysokość mojej pensji i pod-prezes wymawiał się, że tyle wyższej od wcześniej proponowanej centrala z Arizony na pewno nie zaakceptuje. I że on musi z nimi się skontaktować i zobaczyć "co mu się uda dla mnie wywalczyć". Że niby tak mu na mnie zależy. A jak tylko znikłam z horyzontu, żeby w rzekomej rozmowie nie przeszkadzać, podpisał proponowaną przeze mnie pensję i natychmiast zaniósł sekretarce. Więc kiedy niby miał czas na wykonanie tego telefonu i tę zaciętą walkę o moją pensję? No kiedy ja się pytam?
Zdążyłam się już zakumplować z sekretarką, to wiem, ile to trwało.
Kłamczuszek!
Nu nu nu, mama cię nie uczyła, że to nieładnie?

Jeszcze z jednego powodu im nie wierzę.
Umawiałam się na początku pracy na ilość godzin, które maksymalnie mogę przepracować w tygodniu (żebym broń Boże nie kwalifikowała się na cały etat, bo wtedy musieliby mi - tak jak innym całoetatowcom, płacić za ubezpieczenie; a tak płacę te siedem stów miesięcznie sama). Pod-prezesunio przestrzegał, że nie wolno mi pod żadnym pozorem przekroczyć tej liczby godzin, bo przyjdzie straszny wilk i mnie zje.
Jednak. Jednak kiedy w ubiegły poniedziałek Taka Jedna głośno powiedziała przy firmowym prawniku, ile tak naprawdę godzin przepracowałam przed wizytacją (oczywiście nieoficjalnie, bo oficjalnie przecież rzekomo nie mogłam), nagle się okazało, że jednak żadnego wilka nie ma i mogą mi płacić za dodatkowe godziny. Najwyraźniej prawnikowi nagle zapaliła się lampka: "Pozew! Pozew na horyzoncie!!!"

Hm.
Czasami tę miłość tubylców do procesowania się o wszystko nawet lubię.

Chciałabym, żeby taka sama lampka zapaliła się im w odniesieniu do Takiej Jednej, zwanej przez nas pieszczotliwie Frustratką. Frustratka ciągnie dwa etaty w cenie jednego, bo jej kumpela z działu, w którym kiedyś zasuwała, odeszła na macierzyński. Frustratka, zacięcie walcząca z ojcem swojego dziecka o jakiekolwiek alimenty na owo dziecko, miała nadzieję, że jak będzie zasuwać w dwóch działach na raz, dostanie podwójną pensję.
Niestety, mocno się przeliczyła i teraz tylko popłakuje po katach, bo tej chuj, z którym ma to dziecko, nie chce jej płacić ani grosza uważając, że skoro zabiera małego na jeden wieczór w tygodniu, to wyczerpują się jego ojcowskie obowiązki. Teraz wziął Frustratkę do sądu, bo sobie wykoncypował (a raczej jego obecna flama, matka dwojga dzieci, każdego z innego związku), że jeśli wywalczy dzieloną opiekę na dzieckiem, nie będzie musiał płacić żadnych alimentów (oczywiście, o żadną opiekę nad potomkiem w tym nie chodzi, bo jak zabiera go do siebie wieczorami, małym zajmuje się jego flama oraz wszystkie jego dostarające dzieci a tatuś radośnie oddala się oddawać swoim rozrywkom, jak taniec towarzyski czy wyścigi rowerowe). A przedszkole, ubezpieczenie i inne takie pierdy, jak jedzenie, ubranie i dach nad głową, powinny leżeć w gestii matki. Chuj ma kilkoro dzieci z różnych związków i codziennie się modlę, żeby go szlag jaki trafił, bo dziewczyna naprawdę na to nie zasługuje. Że też tacy dranie spokojnie chodzą sobie po świecie.
Mam też nieustającą nadzieję, że w końcu podniosą jej tę pensję, bo bidna ciągnie już tylko kartami kredytowymi, co do niczego dobrego na dłuższą metę nie prowadzi.

A w ogóle u nas od trzech dni policja wykazuje wielką aktywność. Chyba nadszedł ten czas miesiąca, kiedy szef opieprzył ich za brak mandatów, więc chłopaki porzuciły swoje stoliki w Dunkin' Donuts i darmowe pączki z równie darmową kawą i masowo wyległy na ulicę. Przedwczoraj naliczyłam ich siedmiu i to wcale nie drzemiących w cieniu. Wczoraj jedenastu. Dzisiaj przespałam drogę do i z pracy niemal w całości, więc widziałam tylko trzech, ale to i tak więcej, niż zwykle się widuje w ciągu miesiąca. Jeśli poruszacie się w okolicach Miasta Skunksów, lepiej zdejmijcie nogę z gazu, bo inaczej staniecie się ofiarami ich niespodziewanej gorliwości.

A jutro (czyli w Polsce już za chwileczkę, już za momencik) moja Ulubiona Koleżanka ma spotkanie z bardzo ważnym panem doktorem w sprawie bardzo ważnych wyników badań. Wyślijcie jej proszę potężny pocisk myślowy, żeby wyniki okazały się lepsze, niż się spodziewamy. Pięknie was proszę. Ulubiona ma dopiero dwadzieścia sześć lat i to kurewsko niesprawiedliwe, żeby tak młode, piękne, mądre osoby zapadały na takie paskudne choroby.

Nie to, żeby w przypadku każdego innego człowieka była to sprawiedliwe.

Tak czy inaczej, wszyscy się napinamy i przesyłamy jej pociski myślowe z pozytywną energią.
Dziekuję i do usłyszenia.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

A w niedzielę, niedzielę...

Oczywiście, że mam zdjęcia ze skandynawskiego pikniku, na którym nie było niestety żadnych gwałcących Wikingów (Król nie może odżałować) ale za to był jeden wikingowy statek, dużo tańców, śpiewów i pięknej pogody, ale ponieważ gdyż aczkolwiek wróciliśmy dziś z Kołchozu po dwunastu godzinach zapieprzu (jak zawsze w ostatnich tygodniach), nie mam siły na pisanie. Wszystko we mnie woła o łóżko, każda kosteczka i każda szara komórka.
Więc o pikniku będzie jutro (jeśli uda nam się wyjść o sensownej porze, co nie jest pewne bo Torpeda walnie w nas w środę o godzinie 9:30 rano; a tak na marginesie - możecie uwierzyć, że Kołchoz płaci ciężkie pieniądze z własnego budżetu za to, że jakieś prukwy przyjdą z wizytacją go rozpirzać? nie do uwierzenia), bo chciałam dwa słowa napisać o replice łodzi Wikingów, zbudowanej pod koniec XIX w., którą to w 28 dni pokonano ocean, żeby dotrzeć z Europy do Hameryki. Historia bardzo ciekawa ale nie pamiętam detali, których muszę poszukać a na to dzisiaj po prostu nie mam siły. Dzisiaj nie wiem już jak się nazywam.

Dzisiaj za to mam jedno spostrzeżenie. Poznałam niedawno Kuzynkę Króla.
Doktorat z psychologii. Nieprzeciętnie błyskotliwa i dowcipna. Do tego najmilszy człowiek, najkochańszy i najlepszy kompan, jakiego można sobie wymarzyć. I co? I samotna, bo rozmiar, który nosi, jest większy,niż ideał piękna, wykreowany przez speców od fotoszopa.
Tak sobie w duchu pomstowałam na niesprawiedliwość losu i ludzi ale nagle dotarło do mnie, że ja (gdybym oczywiście nie była zaobrączkowana) też nie umówiłabym się z facetem, którego rozmiar znacznie przekraczałby pewien akceptowalny przeze mnie poziom. Oczywiście ważne jest tu określenie "zdecydowanie przekraczałby", ale jest taki poziom, przy którym wrażenia estetyczne wzięłyby górę i nawet najmilszy człowiek nie miałby szans.
Wstyd mi się zrobiło.
Jestem produktem społeczeństwa, od którego się cały czas odżegnuję i z którym nie chcę się w żaden sposób identyfikować. Wstyd.

A Wy umówilibyście się czy nie?

A na festynie jak to na festynie - tańce, hulanki swawole...

...ludowe stroje...

...i innych bardzo wyczerpujących rozrywek. Niektórzy tak się wyczerpali, że musieli zażyć odpoczynku


sobota, 16 czerwca 2012

Życie na krawędzi

Taaaa. Dawno mnie tutaj nie było. W ogóle dawno mnie w necie nie było. Nawet na ulubione blogi nie zaglądałam przez ostatnie parę tygodni. To wszystko wina Kołchozu - od tego ślęczenia całe dnie przed komputerem nie chciało mi się po pracy siedzieć przed kolejnym ekranem, nawet w celach rekreacyjnych. Bardzo Ważna Wizytacja zbliża się z prędkością torpedy do statku podwodnego i jeśli coś się w Kołchozie omsknie, tak jak torpeda rozpirzy Kołchoz w drobny mak. Toteż wszyscy dostali pierdolca i zasuwamy jak z motorkami w d...e, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik.

Oczywiście nikt z Kłochozowych władz nie dopuści do tego, żeby coś się stało, ale sami wiecie - gotowym czeba być. Toteż się szykujemy, myjemy dachy, malujemy na zielono trawniki i polerujemy wszystkie dokumenta, aż będą się świecić jak psu wiadomo co. Oby już cały ta rozpierducha minęła, bo mam dosyć tego zapieprzu. Życie wszak jest od tego, żeby się nim cieszyć, a nie pracować. Znaczy praca jest ważna i ja generalnie bardzo lubię swoją robotę ale uważam, że najważniejsza część naszego życia toczy się p o z a  naszymi kołchozami wszelkiej maści. Praca moim skromnym kurzęcym zdaniem nie powinna stanowić istoty i treści życia. Ową treścią powinna być nasza rodzina, przyjaciele, rozwój własny, zainteresowania, pasje, hobby. Toteż czekam wizytacji jak stonka wykopek, żeby jak tylko minie wrócić do zajęć daleko milszych, które dostarczą pożywki mojemu umysłowi i pozwolą na regularne odwiedzanie blogaska. Bo jak na razie nie dzieje się absolutnie nic wartego uwagi - wstaję, idę do roboty, wracam z roboty, kładę się do łóżka. Amen. Żadnych interesujących spotkać, Żadnych ciekawych spostrzeżeń. Umysł po Kołchozie mam wyjałowiony jak wiertło u Ulubionej Dentystki.

Nasze życie ostatnio jest tak jałowe, że nawet zakupy w spożywczaku stają się nie lada wydarzeniem, obfitującym w zaskakujące zwroty akcji i - nie bójmy się tego słowa - wielkie wyzwania - na przykład wypatrzenie kurczaka na super przecenie, czterech jogurtów z datą ważności do dzisiaj w cenie trzech albo kupno dwóch gatunków sera na raz, zamiast jednego, jak zawsze.

Sami przyznajcie - wiedziemy bardzo interesujący żywot, nieprawdaż?:-)

Miałam zły dzień i oświetlenie było kiepskie, ale tak, to ja - ryzykownie żyjąca na krawędzi:-)

Z wydarzeń ostatnich tygodni w pamięć zapadło mi właściwie tylko jedno - kemping w długi weekend z okazji Memorial Day. Fajnie było, poza tym, że lało i była potworna burza i namiot zaczął nam przeciekać. A jak pojechaliśmy nabyć brezent do jego przykrycia, od razu złośliwie wyszło słońce i już świeciło do końca biwaku, czyli następne trzy dni. Ale nic, brezent się przyda, bo wybieramy się na kolejne kempowanie w połowie lipca i z naszym szczęściem będzie gradobicie. 

Z kempingu przywiozłam jedno spostrzeżenie - i teraz uwaga, wszystkie osoby poprawne politycznie proszone są o opuszczenie blogaska, bo będzie rasistowsko - nawet nawaleni jak messerszmity Polacy, śpiewający "Kochanie, gdybyś ty wiedziała jak mi się chce" na cały regulator, nawet napruci piwskiem Amerykanie, których śmiech mógłby wywoływać lawiny, nie są tacy głości, jak banda przybyszów zza południowej granicy. Niestety, mieliśmy ich za sąsiadów z dwóch stron i szczerze mówiąc, wolałabym już rzygających Amerykanów albo tych od chcicy. Gdybym miała karabin, to bym ich rozstrzelała i nawet ręka by mi nie drgnęła. Dzieciaki darły mordy, dorośli próbowali je przekrzyczeć a w tle rozlegało się urocze jazgotanie wszystkich przywiezionych przez nich psów. Po trzech dniach zmieniłam poglądy na a) imigrantów z południa b) posiadanie dzieci c) posiadanie psów i z kempingu wróciłam jako nienawidząca dzieci i zwierzyny domowej rasistka:-) No sory, ale to było przeżycie ektremalne. Następnych razem poszukam w necie jakiegoś mniej znanego miejsca, uczęszczanego przede wszystkim przez tubylców. 
Poza tym było super:-))

Ale o co chodzi?

To nie żadna Arizona ani Nowy Meksyk, tylko biwam godzinę drogi od Szikagowa. Skąd więc kaktusy??

Piknie, nieprawdaż?


Jutro wybieramy się za miasto na jakąś skandynawską imprezę z Kuzynką Króla. Ma być pokaz łodzi Wikingów, tańce i śpiewy, skandynawskie przysmaki a ja już trenuję mój ulubiony dowcip o Wikingach, który brzmi tak:
- W zawodzie Wikinga najbardziej lubię gwałcenie.
Koniec dowcipu.
Śmieszny, prawda?:-)
I tym miłym akcentem żegnam się z Państwem. Jeśli jutrzejsza wyprawa zaowocuje jakimiś fajnymi fotkami, to je tu wrzucę. Dobranoc:-)