czwartek, 22 lipca 2010

Pan Sting

Nie padało!!! Cholercia niestety nie padało, a – wierzcie mi – deszcz naprawdę by się przydał. Było upiornie duszno i parno w tym tłumie spoconych ciał, siedzących na rozległych murawach parku Ravinia. I dogódź tu kobiecie, co? :-)

Przyjechaliśmy ponad godzinę przed otwarciem bramek. Przed wejściem kłębił się kolorowy tłum, który właściwie już zaczął piknik – krzesełka i koce porozkładane, zimne piwo leje się do gardeł, szeleszczą torebki i papierki. Nikt się nie niecierpliwi, pomimo że żar leje się z nieba a z samochodów i kolejki podmiejskiej, której stacja znajduje się zaraz przy parku, wysypują się kolejne masy ludzi. W końcu otwierają. Wszyscy zwijają manele i grzecznie ustawiają się do wejścia. Obok nas starsza pani w sznurach bursztynów, ciasno omotanych dookoła szyi, sprytnie manewrując łokciami, przepycha się do wejścia. Była tuż obok nas i już jej nie ma. Polka – orzekamy. Nikt, jak polskie starsze panie, zaprawione w bojach przy wsiadaniu do zapchanych do granic możliwości autobusów miejskich, nie ma takiej wprawy w sprytnym przepychaniu się w tłumie (istotnie, rodaczka:-) bingo).

W końcu wchodzimy do środka. Ukazuje nam się morze głów, koców, brezentów rozpostartych na ziemi, składanych krzesełek i składanych stolików. Wszelkiej maści coolery – te na plecy, te na ramię i na kółeczkach do ciągnięcia, małe i całkiem spore i te ogromne. A do tego stoliki – małe składane (niemal wszędzie jednakowe – czyżby któryś sklep organizował wielką wyprzedaż?) i te rozmiaru przeznaczonego na obiad dla dwunastoosobowej rodziny. Obrusy – w krateczkę, w kwiatuszki i koronkowe. Lampki najróżniejszej maści i kształtu i świece – małe i te długie, piękne, umieszczone w srebrnych lichtarzach. Wazony z kolorowymi kwiatami. I jedzenie, tony jedzenia – piknikowe przekąski i całe wystawne uczty, niemal jak na wesele albo pogrzeb nielubianego wujka, któremu ucieszona zejściem rodzina wyprawia stypę bardziej uroczystą, niż ostatnie urodziny. A do tego napoje – piwo chłodzące się w lodówkach, oszronione butelki wina w wiaderkach wypełnionych lodem. Plastikowe kubeczki i kryształowe kieliszki. Szklaneczki, w których cichutko pobrzękują kostki lodu, pływające w bursztynowej whisky i wszechobecna cola pita prosto z butelek.
Jedni przyszli tu na piknik, inni na wystawne przyjęcie, jak chociażby spora (ponad dwudziestoosobowa) grupka kobiet w różnym (aczkolwiek dojrzałym) wieku, która rozłożyła się obok nas. One nie przyszły na koncert, posłuchać muzyki i się rozerwać. One przyszły na eleganckie przyjęcie na świeżym powietrzu, którym potem będą mogły się chwalić niezaproszonym przyjaciółkom. Na trawie rozłożyły ogromny brezent, żeby nie uwalać kosztownych sandałków ziemią. Dookoła wystawiły ogromne stoły, przykryte nie mniej niż buty kosztownymi obrusami, udekorowanymi eleganckimi bukietami kwiatów i świecami (dam sobie rękę uciąć, że świeczniki były srebrne). A potem zaczęły wystawiać jedzenie, każda nowo przybyła stawiała na stół srebrne tace z kolejnymi porcjami żarcia, butelki wina, szampana i Bóg wie, czego jeszcze. Przechadzały się od jednej grupki do drugiej, uprzejmie konwersując a z twarzy nie schodziły im uśmiechy sięgające od ucha do ucha. Tak sztuczne jak ich biusty i paznokcie. Żadna z nich nie wyglądała na szczęśliwą, żadna nie sprawiała wrażenia, że dobrze się bawi. Wszystkie za to wyglądały tak, jakby spełniały towarzyski obowiązek spotykania się z żonami współpracowników czy kontrahentów męża, podczas gdy owi mężowie dobrze się bawili na rybach ze swoimi sekretarkami. Jednak romanse mężów pewnie niewiele je obchodziły, dopóki przynosili do domu swoje śliczne pensyjki, za które mogły sobie kupować kosztowne sandałki i organizować eleganckie przyjęcia.
- To jak Animal Planet, tylko na żywo – skonstatował Towarzysz Życia, obserwujący stadko obok nas.

A gdzie w tym całym gwarnym tłumie był pan Sting? Ano Sting grał sobie w położonej niedaleko muszli koncertowej. Tutaj atmosfera nie była już piknikowa ale z koncertami muzyki mocno nie-poważnej też niewiele miała wspólnego – wszyscy siedzieli sztywno w swoich fotelach, niemrawo klaskając. Dopiero gdzieś w połowie koncertu ktoś się w końcu odważył, wstał i zaczął klaskać, pociągając za sobą kilka osób. No brawo! Odniosłam wrażenie, że ludzie, którzy tam siedzieli, nie byli zainteresowani muzyką – widzieliśmy i pana, który przez cały czas czytał gazetę i grupki osób, zajęte ożywioną konwersacją i takich, którzy wychodzili w trakcie. Oni raczej nie przyszli na koncert, a zaliczyć kolejne wyjście, pokazać się znajomym i móc potem powiedzieć – tak, tak, tu też byliśmy. W końcu Ravinia Festival, rokrocznie odbywający się latem, jest ważnym punktem na mapie towarzyskiej chicagowskich elit. Tu po prostu wypada się pokazać. No to się pokazali.
No i oczywiście nikt z nich nie tańczył.
Ale za to tańczył tłum, stojący dookoła. Kołysał się i kiwał. Wszyscy ci, którzy przyszli i na piknik i posłuchać kultowego dla kilku pokoleń pana Stinga, zeszli ze swoich krzesełek oraz kocyków i ustawili się dookoła muszli koncertowej. I to była prawdziwa widownia koncertowa – zainteresowana i żywiołowo reagująca. Dwie godziny dobrej muzyki, choć szkoda, że tak mało starszych utworów – tylko Roxanne, Frigaile, Englishman in NY, Desert Rose i Every breath you take. Cała reszta nowsze kawałki. Ale i tak było świetnie, tym bardziej, że piosenkarzowi towarzyszyła sama brytyjska Królewska Orkiestra Symfoniczna (łał łał łał, haj lajf:-) ) i świetny chórek z wokalistką, która razem ze Stingiem zaśpiewała kilka piosenek (a głos miała, że ho ho).
Komu się nie chciało schodzić z kocyka i odrywać od wodopoju, też mógł koncert obejrzeć na jednym z kilku ogromnych telebimów, ustawionych w całym parku oraz posłuchać muzyki z gigantycznych głośników (pod którymi notabene lepiej było słychać, niż przy samej muszli koncertowej). Piwo i wino się lało, księżyc świecił jak głupi, gwiazdy mrugały na nieboskłonie a mój ukochany pan Szting grał moje ulubione kawałki. No szał ciał i uprzęży, jak się mówiło w moich cielęcych latach. Było absolutnie bosko.

A na koniec wyznanie.
Wyznaję, że jestem pierdoła. Jestem pierdoła, bo – zgodnie z tym, co jest napisane na oficjalnej stronie festiwalu, nie zabrałam ze sobą aparatu, choć gdzieś na forum festiwalowym ludzie pisali, że bez problemu można wnieść sprzęt a i w samym parku nikt się nie czepia. Ale jest się praworządnym nie-obywatelem i jak piszą, że nie wolno, to nie wolno, prawda?
A w środku okazało się oczywiście, że wszyscy mają aparaty i absolutnie wszyscy trzaskają zdjęcia i kręcą filmy. No więc ja, chyba jako jedyna, nie nakręciłam filmu z panem Stingiem. A szkoda. Kto chce zobaczyć, jak grał, odsyłam na jutuba, szukajcie pod hasłem „Ravinia Festival, Sting”. Tam wszystkie nie-pierdoły już wrzuciły cały milion filmów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz