sobota, 15 grudnia 2012

To nie leń

To nie leń. To skrajne zmęczenie. Nie mam siły czytać, oglądać a nawet gadać mi się nie chce. Wczoraj przyszła z wizytą kuzynka Króla i podczas gdy zwykle nie możemy się nagadać, bezsilnie zaległam na kanapie, włączając dwa filmy pod rząd. Długie godziny spędzane w Kołchozie i stres dają mi się mocno we znaki.


Za to Król nadrabia za nas dwoje. Nie ukrywam, że jestem ogromną fanką jego pisania i od dawna go namawiam, żeby przymierzył się do napisania książki. Mam nadzieję, że w końcu się ośmieli, bo zadatki na pisarza ma.
Król powie, że nie powinnam się wypowiadać, bo nie jestem obiektywna, ale akurat w kwestii pisania Króla obiektywna jestem. Oraz krytyczna, bo ja mam bardzo poważny stosunek do słowa pisanego. Dlatego z całego serca zapraszam na nowy blog Króla Kurnika What Where When and Why.

niedziela, 25 listopada 2012

Wyróżnienia



Byliśmy w niedzielę na Bondzie. Tak, wiem, jesteśmy mocno opóźnieni, ale widziałam te dzikie tłumy w kinach zaraz po premierze i chcieliśmy odczekać, aż szaleństwo przeminie. Poszliśmy więc w niedzielę w samo południe i bingo - sala na wpół pusta, dokładnie tak jak lubimy:-)

Byłam ostatnio na kilku filmach w ramach polskiego festiwalu filmowego i z przykrością muszę stwierdzić dużą różnicę w zachowaniu polskiej i amerykańskiej publiczności. Na seansach lokalnych nie dzwonią telefony. Nikt nie przeszkadza innym, odpalając w trakcie seansu swój telefon i smsując (ach te nowe smartfony z wyświetlaczami wielkimi  jak w komputerach). Oczywiście, bywa głośno, szczególnie jeśli przychodzą dzieciaki, ale że nie chodzimy na żadne popularne kinówki, to ryzyko spotkania rozpasanej młodzieży jest właściwie znikome. 

Niestety, nie można tego powiedzieć o seansach polskich filmów. Na jednym z nich jakiś gostek dwa rzędy przed nami przez cały seans smsował. Od zgaszenia do zapalenia świateł nie odłożył telefonu, oślepiając mnie jasnym blaskiem ogromnego wyświetlacza. Siedział tak, że nie miałam innego sposobu na uniknięcie oślepienia, jak przytulanie się do sąsiadki, którą była zupełnie obca kobieta. Kobieta owa od połowy filmu aż do samego końca też odpalała swój telefon i co chwila sprawdzała pocztę głosową. Świeciło i słychać było komunikaty z telefonu. Z przodu jakieś wyjątkowo głośne towarzystwo zabawiało nie tylko siebie ale i całą resztę publiczności.
Nosz kurna.

Człowieku! Jeśli musisz odpalić telefon w kinie, to zatroszcz się o to, żeby nikogo nie oślepiał. A żeby sprawdzić pocztę, wyjdź z sali. Jeśli film cię nie interesuje, też wyjdź z sali.  Po co przychodzić do kina, jeśli nie jesteś zainteresowany filmem? 
Król od zawsze powtarzał, że nie chodzi na polskie filmy, bo tam są - o zgrozo - Polacy!!! ale nie wiedziałam, o co mu chodzi a po drugie pomyślałam, że festiwal filmowy to kino trochę ambitniejsze niż komedie z Szycem, więc może i publika będzie bardziej kurturna.
A gdzie tam. 

A Skyfall bardzo mi się podobało, w przeciwieństwie do kilku ostatnich części. Świetne ujęcia z Szanghaju a walka w wieżowcu - majstersztyk. Czarne sylwetki walczące na tle rozblasków z billboardu naprzeciwko przypominała mi stare kryminały. I już nawet złego słowa nie powiem o Danielu Craigu, którego kiedyś nie lubiłam. Nie powiem, bo muszę przyznać, że jest o niebo lepszy od cacanego budyniu z soczkiem Brosnana. Ale od niego to już nawet Szyc jako Bond byłby lepszy:-)


A teraz z zupełnie innej beczki. 
Dostałam ostatnio dwa miłe wyróżnienia - od Calimery, którą serdecznie przepraszam, że tak długo zajęło mi odpowiedzenie na pytania i od Urszuli z bloga W drodze. Lubię wszelkie zabawy, więc chętnie się przyłączam i do tych:-)

Zaczynamy zabawę od pytań Calimery.

1. Zima czy lato?   LATO

2. Wyjazd w góry czy nad morze?  GÓRY

3. Matematyka czy polski?  POLSKI

4. Wymarzony dom w mieście czy na wsi?  NA WSI

5. Ulubiony kolor?  NIEBIESKI

6. Kot czy pies?  PIES

7. Kierunek wymarzonych wakacji?  KAMBODŻA, WIETNAM, LAOS

8. Laptop czy tablet?  LAPTOP

9. Srebro czy złoto?  SREBRO

10. Co w pisaniu bloga sprawia Ci największą radość?  KONTAKT Z NOWYMI LUDŹMI, KTÓRYCH BEZ BLOGA NIGDY BYM NIE POZNAŁA

11. Znak zodiaku?  STRZELEC


Pytania Urszuli:


1. Czy potrafiłabyś/potrafiłbyś rozstać się ze swoim blogiem?   PEWNIE TAK
2. Podróż - spełnienie marzeń (miejsce)?  WYSPY POLINEZJI
3. Książka, którą chciałabym/chciałbym przeczytać?   WSZYSTKIE KSIĄŻKI NORMANA DAVISA
4. Sposób na chandrę?   BIAŁE WINO
5. Bezludna wyspa czy Nowy York?   WYSPA, ZDECYDOWANIE
6. Film, który zrobił na Tobie największe wrażenie?   PLAC ZBAWICIELA
7. Czego nie umiesz, a chciałabyś/ chciałbyś się nauczyć?   GRAĆ NA SAKSOFONIE
8. Niezrealizowane marzenie?  NAJWIĘKSZE MARZENIE JUŻ ZREALIZOWAŁAM, BYŁAM NA NOWEJ ZELANDII. NA SPEŁNIENIE DRUGIEGO WŁAŚNIE CZEKAM:-)
9. Trzy życzenia do złotej rybki?
    - ŻEBY ZAWSZE BUDZIĆ SIĘ OBOK KRÓLA
    - WŁASNY PENSJONAT NA NOWEJ ZELANDII (NAJCHĘTNIEJ GDZIEŚ W   
      CIEPŁYCH OKOLICACH AUCKLAND, BO NIE POTRAFIĘ FUNKCJONOWAĆ 
      BEZ SŁOŃCA) 
    - WYSTARCZAJĄCO DUŻO GOŚCI W PENSJONACIE, ŻEBY STAĆ NAS BYŁO 
      NA WYPRAWY TAM, GDZIE NAM SIĘ ZAMARZY
10. Jaka osoba, bohater literacki, filmowy imponuje Ci najbardziej? AYAAN HIRSI ALI, CZYLI HISTORIA O ODWADZE W GŁOSZENIU SWOICH PRZEKONAŃ
11. Jedna z Twoich słabości?  LODY

Nie będę typowała żadnych autorów blogów i prosiła o odpowiedzi na kolejne pytania, bo musiałabym wypisać całą długaśną listę z moich bocznych zakładek - i to z blogów o tematyce ogólnej, jak i kulinarnych inspiracji. Dlatego czujcie się wszyscy wyróżnieni i każdy, kto chce, niech odpowie na pytania zadane przez Ulę i Calimerę. Bawcie się dobrze!:-)

Art Museum, Milwaukee

Wczoraj mła zażyczła sobie w ramach urodzinowego prezentu wyjazd do Muzeum Sztuki do Milwaukee. Milłkoki są zaledwie 150 km od nas, czyli jakieś półtorej godziny jazdy. Niedaleko. Kocham amerykańskie autostrady.
Muzeum nie jest duże, kolekcja jest na pewno mniej imponująca jak w moich ukochanym Art Institute w Chicago, ale sam budynek, zaprojektowany przez hiszpańskiego architekta Santiago Calatrava, jest przepiękny i chociażby dla niego warto tu przyjechać. 




"Skrzydła" ponad muzeum mają wbudowany sensor, nieustannie sprawdzający kierunek i prędkość wiatru. Jeśli tylko przekroczy ona 23 mph na dłużej, niż 3 sekundy, skrzydła zamykają się. Operacja zamknięcia skrzydeł trwa zaledwie 3,5 minuty.
Nie mamy, niestety, zdjęć budynku z boku, bo było przeraźliwie zimno i wiało od jeziora i na spacer poza ciepłe wnętrze muzeum żadna siła by nas wyciągnęła, ale włala, tutaj znajdują się piękne ujęcia całej konstrukcji.

Główny hall muzeum wygląda jak katedra.

Sufit nad głównym holem

Fragment sufitu

Fragment holu głównego, z pięknym panoramicznym widokiem na deptak i jezioro Michigan. 

 Muzeum oferuje również możliwość organizacji w swoich budynkach najróżniejszych prywatnych imprez. Kiedy wczoraj wychodziliśmy, właśnie szykowano wesele. Chyba nie ma piękniejszego miejsca na powiedzenie sobie "tak", niż tak piękne wnętrze z takim wspaniałym widokiem w tle. Aż pożałowałam, że jesteśmy z Królem po ślubie:-)

Wejście do jednego z korytarzy, widok z holu głównego.

Korytarz - w środku.


Korytarz - widok w środku.

Przyznam się, że kolekcja, zgromadzona w tym muzeum, nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jak sama architektura:-) A kolekcja to przede wszystkim obrazy (wczoraj na gościnnych występach był jeden Rembrandt, trochę obrazów Van Dyck i Gainsborough), trochę sztuki użytkowej oraz niewielkie zbiory sztuki ludowej z Haiti, Azji i Afryki.

Jak zwykle w takich miejscach sztuka współczesna wprawiła mnie w osłupienie. Było kilka obrazów, które kazały mi się zastanowić nad tym, czy współcześni artyści mają jakikolwiek talent do malowania, czy tylko każde dziwactwo potrafią ubrać w odpowiednią ideologię, którą kupuje zmanierowany tłum. Przepraszam znawców i miłośników sztuki współczesnej, ale zawsze mam takie wrażenie i nic na to nie mogę poradzić.
Jedno takie "dzieło" wprawiło mnie w prawdziwe zdumienie nad motywami, które kierowały władzami muzeum przy wyborze go na wystawę - na ścianie wisiały obok siebie trzy duże płótna, stanowiące jedno dzieło - jedno było niebieskie, drugie żółte, trzecie czerwone. W całości pomalowane jednolitym kolorem. Notatka obok informowała, że autor zmierzał do minimalizmu w swojej pracy oraz do usunięcia z niej wszelkich cech indywidualnych jego, jako malarza.
No cóż, na pewno udało mu się osiągnąć cel. Myślę również, że gdybyśmy z Najlepszą z Kuzynek, która się z nami wybrała, i z Królem we trójkę siedli i machnęli takie obrazy i powiesili je obok, nikt by się nawet nie zorientował, że my żadne artysty:-)
No wiem, co ja się tam znam:-)

Eksponatów specjalnie nie fotografowaliśmy, bo było to głównie malarstwo. Ale kilka załapało się na focie:






Zdjęć z miasta niestety nie mam ale a) kiedy wyszliśmy, robiło się już ciemno  b) było przeraźliwie zimno. Zrobiliśmy sobie tylko rundkę samochodem po śródmieściu i bardzo nam się spodobało. Przypomina trochę stolicę Nowej Zelandii, Wellington. Jest niezbyt duże, bez tego wielkomiejskiego rozmachu Chicago (nie wspominając już o Nowym Jorku) i ma piękną architekturę. Zrobiło na mnie wrażenie wręcz przytulnego:-) Wybierzemy się tam na pewno na spacer na wiosnę, jak tylko zrobi się ciepło.

wtorek, 20 listopada 2012

Pewna mężczyzna z Arizony nie potraktował we właściwy sposób żony

Niedawne wybory prezydenckie wzbudzały wiele emocji. U nas w Kołchozie do tej pory zwolennicy Mitta Romneya ubolewają nad tym, że gdyby nie archaiczny system wyborczy, ich kandydat na pewno by wygrał, bo większa ilość jego zwolenników poszłaby do urn wiedząc, że mają faktyczny wpływ na głosowanie (na przykład w Illinois właśnie, gdzie z góry było wiadomo, że głosy elektorskie na pewno pójdą do Obamy). Tak czy inaczej, emocje ciągle nie opadają i w naszym małym pierdolniku cały czas wrze.
Ale nie tylko w Kołchozie wybory wzbudzają tak gorące uczucia.

Jak donoszą media, w ubiegłą sobotę pewna ciężarna żona z Arizony, gorąca przeciwniczka prezydenta Obamy, rozgoryczona jego powtórnym zwycięstwem, dowiedziała się, że jej małżonek ośmielił się był nie brać udziału w głosowaniu. Tak rozwścieczyło ją to, że jej własny mąż dopuścił się zdrady i poniekąd ponownego wyboru znienawidzonego kandydata, że wsiadła w swoje SUV i zaczęła gonić go po parkingu supermarketu, na którym akurat się znajdowali. Biedny facet próbował się schować (uwaga uwaga!) za słupem latarni, ale kobieta go dopadła i przyszpiliła do asfaltu. Mężczyzna w stanie krytycznym trafił do szpitala. Kobieta powiedziała, że chciała go tylko postraszyć:-)

A poza tym słyszeliście o tym, że 20 stanów (tych, w których przewagę miał Mitt Romney) ogłosiło, że chce secesji a Donald Trump wzywał do marszu na Waszyngton i obalenia nowo wybranego prezydenta?:-)

Proszę, jakie emocje wzbudzają w Hameryce wybory. A wy przejęliście się tak bardzo wyborem na przykład pana Komorowskiego? Bo mnie, szczerze mówiąc, niewiele to obeszło. I tak każdy polityk dba o siebie i tych, w imieniu których lobbuje, mając w głębokim poważaniu swoich wyborców. Ja tam nie wiem, jak żyć, Panie Prezydencie (i Premierze).

P.S. A może biedna kobieta uległa magicznemu działaniu hormonów ciążowych? Ha, dają pałera, co?:-)))

A tu już prezentujemy wrześniowe Mirror Lake, stan Wisconsin. Mam niezły poślizg we wrzucaniu zdjęć, nie ma co:-)








sobota, 17 listopada 2012

Struś pędziwiatr

I znowu mnie tu długo nie było.
Zdarzają mi się okresy przedłużonego milczenia z różnych powodów - ostatnio przez pracę. Z naszego dwuosobowego działu odeszła jedna osoba, tak więc zostałam sama. Z jednej strony ucieszyło mnie to - moja koleżanka zza biurka miała brzydki zwyczaj przypisywania sobie całej mojej pracy a do tego donoszenia na wszystkich nowej szefowej (bo dawnego dyrcia Kolchozu wywalili na zbity pysk w lipcu bodajże), tlumacząc to tym, że "ona, jak wszyscy, walczy o przetrwanie".

Hm.

Ja tam wolę walczyć o przetrwanie bardziej się starając, a nie idąc po trupach, ale w sumie co kto lubi. Jedni lubią dziewczyny, inni kozy, jedni utrzymują robotę liżąc tyłki, inni robiąc swoje. Świat byłby nudny, gdybyśmy byli identyczni, no nie?

W każdym razie panna od trupów wróciła na swoje dawne stanowisko, z którego pierwotnie została awansowana na moją szefową a ja zostałam sobie sama sternikiem, żeglarzem, okrętem. I zapierdzielam jak z motorkiem wiadomo gdzie w związku z czym do domu wracam zmordowana jak koń po westernie i ostatnią rzeczą, jaką mi się chce, jest znowu wgapianie się w monitor. Za to namiętnie oglądam "ER":-) Pamiętacie jeszcze tego tasiemca? Jeśli nie a jesteście fanami Boskiego George (Cloneeya), koniecznie zdobądźcie pierwszych pięć sezonów. Miał uroczą fryzurę a la "fale Dunaju" w początkach swje kariery:-))

Z radością odkryłam, że akcja dzieje się w Chicago, w szpitalu zaraz obok tego, do którego co tydzień jeżdżę na badania i pokazują ujęcia z miejsc, które dobrze znam. Król, który dał się wciągnąć razem ze mną, wyczytał wczoraj, że pierwsze odcinki puszczane były na żywo a w pogotowiu stała armia statystów, na wypadek gdyby aktorzy coś pomylili i trzeba było interweniować z niespodziewaną akcją. W którymś z odcinków Boski George ogląda mecz, który w czasie emisji tego odcinka leciał w tv a na wypadek problemów z zapamiętaniem tekstu zawsze nosił ze sobą ściągi (w filmie widać, kiedy z nich korzysta - to te chwile pełne zadumy, kiedy pochyla głowę:-).
Poza tym gra tam kupa innych aktorów, których znamy z późniejszych ról (jwiadomość dla tych, którzy oglądają Good Wife - wiecie, że Alicia Florrick całowała się z Boskim George'em???) i frajdę nam sprawia oglądanie, jak sobie radzili w początach kariery.

Poza tym wciągnęła mnie też książka "Infidel" o dziewczynie z Somalii, która, uciekając przed zaaranżowanym małżeństwem i życiem w kulturze dominacji mężczyzny, prosi o azylw Holandii i kończy... w holenderskim parlamencie. Dziewczyna nazywa się Ayaan Hirshi Ali i jest moją osobistą bohaterką. Ostatnio spóźniliśmy się do Kołchozu bo nie mogłam się od książki oderwać:-)


No i tak to u nas wygląda, kiedy nas tu nie ma - życie pędzi jak szalone między Kołchozem, domem i ER:-))

P.S. Zapomniałam dodać, że po obejrzeniu wszystkich sezonów M.A.S.H, House'a i po pięciu sezonach ER umiemy już z Królem intubować, robić tracheotomię (tnie się najpierw pionowo a potem poziomo), płukać żołądek, laparoskopię zwiadowczą robimy z zamkniętymi oczami a Król jest mistrzem lewatywy:-))))
Jednego, czego się z ER na pewno nie nauczcie jednak, to geografia Chicago, bo ujęcia mogą mylić:-)

wtorek, 23 października 2012

Żona idealna

Król powiedział mi dzisiaj:
- Wiesz, jak zachowuje się żona idealna?
Ja (z zastanowieniem drapiąc się po głowie):
- Nie wiem.
Król (triumfalnie):
- Żona idealna, moja droga, nie mówi: "Kochanie, mam okres". Żona idealna mówi: "Kochanie, cały następny tydzień będę ci robiła lodzika".

Królu mój najdroższy. Ty wiesz, że staram się być żoną idealną.
Ale wiesz również, że daleko mi do doskonałości.

Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy ślubu:-)

A tutaj, drogie panie, film szkoleniowy. Dążmy do doskonałości!:-)


P.S. Król pod groźbą rozwodu nakazał mi napisać, że on tylko cytował. No więc piszę: "Tylko cytował".

A my tam już swoje wiemy, no nie?:-)

niedziela, 21 października 2012

Perfumy o zapachu skunksa

Wyczytałam dzisiaj, że jakaś lokalna firma tworzy niecodzienne perfumy dla miłośników Chicago. Mają się kojarzyć z zapachem miasta a reklamowane są jako "lokalne perfumy są dla tych, którzy będą chcieli otulić się zapachem swojego ukochanego miasta."

Perfumy pachnące miastem. Hm. Ciekawe przedsięwzięcie, tym bardziej, że Chicago- jeśli chodzi o zapachy - zawsze już będzie mi się kojarzyć z wszechobecnym smrodem skunksów:-))
Smród przejechanego skunksa jest przeraźliwy. Potrafi obudzić nieboszczyka a żywych przyprawia o wymioty i ból głowy. Jeśli trafi się wam nieszczęście przejechania skunksa, możecie ubiegać się o nagrodę na największego pechowca kraju - smród zostanie z wami już na zawsze. Czasami całymi tygodniami nic nie czuć, a czasami skunksich trupków na drogach jest tak dużo, że trzeba naprawdę bardzo uważać, żeby w nie nie wjechać.

Tutaj w ogóle populacja dzikich zwierząt - skunksów, szopów, saren etc. jest bardzo duża. Brak im naturalnych wrogów a kontrolnego odstrzału na terenach zabudowanych się raczej nie prowadzi. I w związku z tym widok dzikiego zwierzaka nie jest niczym szczególnym. Są takie parki, pomiędzy całkiem ruchliwymi drogami i przy dużych osiedlach, gdzie pasące się spokojnie sarny widuje się codziennie.
Co mi przypomina pewien biwak w środku lata, na który wybraliśmy się z Królem w któryś piątek. W piątki zwykle biwaki są puste, zapełniają się w sobotnie popołudnia i znowu pustoszeją w niedzielne poranki. Dlatego tak bardzo lubimy jeździć w piątki, bo mamy gwarancję, że będzie w miarę pusto i spokojnie - wszystkie pijaki oraz rodziny z głośnymi bachoram i jazgoczącym psami nadciągają dopiero po południu w sobotę.
W każdym razie w którąś piątkową noc siedzimy sobie przy ognisku, piekąc kiełbaski i popijając zimne piwo, rozkoszując się CISZĄ, albowiem na całym kempingu były poza nami może jeszcze z trzy inne namioty i to w dość dużej od nas odległości, kiedy reklamówka ze śmieciami, zawieszona kilka kroków od nas, zaczyna podejrzanie szeleścić. Zaświeciliśmy latarką - a tam potężny szop. Kiedy omietliśmy otaczające nas krzaczory latarkami, okazało się, że siedzi tam cała ogromna rodzina. Przez cały wieczór widzieliśmy dookoła świecące zielone oczy czekających na swój posiłek szopów. Śmieci natychmiast wyrzuciliśmy ale zwierzaki i tak kręciły się dookoła nas, zupełnie nie zrażone naszą obecnością:-)
Warto również wspomnieć, że widzieliśmy na owym biwaku również ogromnego kota (umaszczenia niewiadomego, bo było ciemno), który leżał w krzakach niedaleko. Po powrocie z biwaku zapytaliśmy wujka gugla, jakie tutaj żyją duże koty. Wujek powiedział, że poza nieszkodliwymi rysiami (bydlę było większe, niż ryś), ostatnio pokazały się kuguary.
Hm. Dobrze, że w przeciwieństwie do szopów, nie skusił go zapach pieczonych kiełbasek:-))))

Z wiadomości osobistych melduję, że nie mam pulsu. Tydzień temu byłam u lekarki i jej asystentka pół godziny próbowała znaleźć moje ciśnienie oraz puls. Nie znalazła. W związku z tym jestem jedyną na świecie osobą, żyjącą bez pulsu. Ha!

Druga wiadomość jest taka, że odezwała się Koleżanka od Pomocy. Wysłała meska pytając, czy możemy jej pomóc w najbliższy weekend. Odpowiedziałam - zgodnie z prawdą - że niestety ani w ten weekend, ani w tygodniu, ani nawet w następny. I wiecie co? Nawet nie zapytała, dlaczego. Nie przyszło jej do głowy zapytać, czy coś się nie stało i czy my tak dla odmiany nie potrzebujemy pomocy.

A kij jej w dupę.

A tu już ogród botaniczny sprzed dwóch tygodni. Mieliśmy się wybrać tydzień temu na wystawę orchidei a wczoraj na wystawę psów ale niestety, nie udało się. Może za tydzień w końcu poczuję się na tyle dobrze, żeby spędzić cały dzień poza domem.





środa, 10 października 2012

Wypadek

Dzisiaj rano widzieliśmy wypadek. W wypadku brali udział - sprawca oraz bliżej niezidentyfikowana ofiara. Nie udało się jej zidentyfikować, bo jak dojechaliśmy do miejsca przestępstwa, strażacy dopiero przymierzali się do wyciągnięcia jej z samochodu.
Jednak znacznie ciekawszy był sprawca. Okazał się nim starszy pan, który nie był w stanie o własnych siłach wysiąść z samochodu. Strażacy musieli pomóc mu opuścić wehikuł i podprowadzić do chodzika, który wyciągnęli z bagażnika jego auta. Sprawca ledwo sam się poruszał, trząsł jak osika i miał wyraźny przykurcz szyi, co powodowało, że głowa opadła mu (chyba już na stałe) na lewe ramię.

Niestety, starsi ludzi, ledwo się poruszający i niedowidzący, są plagą tutejszych dróg. Ile razy widzę samochód, poruszający się z prędkością dużego żółwia, jadący pośrodku dwóch pasów albo wykonujący jakieś dziwne manewry, mogę przyjmować zakłady odnośnie wieku kierowcy. I nie, nie mam nic przeciwko starszym ludziom za kierownicą. Uważam, że tutejsi są nieporównanie bardziej aktywni, niezależni i mobilni, niż w Polsce. Ale na Boga, są jakieś granice. Trzeba sobie zdawać sprawę, że w pewnym momencie motoryka, czas reakcji i wzrok niestety nie są jak u dwudziestolatka i oddać prawo jazdy, bo stwarza się zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i dla innych użytkowników jezdni. Jednak najczęściej kończy się tak, że oddawane jest dopiero po poważniejszym wypadku.

Kiedy jakiś czas temu załatwiałam jakieś dokumenty w biurze sekretarza stanu, czyli tam, gdzie między innymi wyrabia się prawo jazdy, patrzyłam ze zdumieniem na rządek starszych osób, które odnawiały prawo jazdy. Część z nich ledwo trzymała się na nogach ale przecież nikogo dyskryminować nie można, więc dopóki byli w stanie odczytać litery na wyświetlaczu oraz powiedzieć, z której świeci się światełko, dopóty dostawali dokument.

Żeby nie było, że kogoś dyskryminuję - mam koleżankę, w połowie lat trzydziestych jest dziewczę, która jeździ jak potłuczona. Zmienia pasy nie patrząc w lusterka i dziwiąc się, że na nią trąbią, przejeżdża na czerwonym i to wcale nie dlatego, że taka brawurowa i giroj, tylko dlatego, że zwyczajnie nie zwraca uwagi, jakie jest światło, jeździ pod prąd i albo szarżuje albo jest przesadnie ostrożna. Uważam, że jej też powinno zabrać się prawo jazdy.

A poniżej dalszy ciąg zdjęć z ogrodu botanicznego.  Sami powiedzcie - czy to wygląda na jesień?





wtorek, 9 października 2012

Pociąg do towarzystwa

Byłam wczoraj u lekarza i zaobserwowałam ciekawe zjawisko podczas mojego godzinnego siedzenia w poczekalni.
Za każdym razem, gdy do gabinetu proszona była kolejna osoba, wchodził z nią tłum innych ludzi. Najmniej trzy ale naliczyłam też grupę sześcioosobową. Jak wynikało z podsłuchanych rozmów, był to zawsze partner pacjentki, jej siostra tudzież przyjaciółka oraz chłopak tejże.
I wiecie, wszystko jeszcze bym zrozumiała, gdyby nie to, że był to gabinet... ginekologiczny.

Co oni tam wszyscy robili? Chodzili razem oglądać dowcipne usg?
Hm.
Może powinnam następnym razem kogoś zaprosić, jak myślicie? Może jakąś koleżankę z kołchozu? Albo kolegę z narzeczoną? Czułam się jakaś taka gorsza, sama tylko z Królem:-)))


A w ogrodzie botanicznym, który nawiedziliśmy w ubiegłym tygodniu, poszliśmy obejrzeć miniatury pociągów. Pan w kasie był bardzo zdziwiony, że kupujemy bilety tylko dla nas, najwyraźniej miejsce z założenia przeznaczone było dla dzieci, co uważam za dyskryminację - też uwielbiam pociągi.

W moich szczenięcych latach mieliśmy w domu makietę, własnoręcznie zbudowaną przez mojego ojca. Była i stacja kolejowa, i kilka domów, mosty, wiadukty i semafory, drzewa i krzewy, ludziki i oczywiście pociągi. Pamiętam, że zdobywało się je w składnicach harcerskich oraz przywożone były z zagramanicy przez znajomych rodziców. Nikt nie mógł przyklejać krzaczków ani ustawiać domów, tylko ojciec. Siedział nad nią godzinami, chociaż z założenia miała to być rozrywka dla moich braci i dla mnie:-))) Miłość do kolejki została mi do dziś:-)

Pociąg wprawdzie chwilowo nie jedzie, ale za to pan zmienia oponę na stacji benzynowej
Tutaj pociąg już przejechał ale za to w latarni morskiej zapaliło się światło. Tyz piknie

Jest! Jest! Pociąg!


Takiego wychodka na naszej makiecie nie było. Duża strata:-)












poniedziałek, 8 października 2012

Jak zgubiłam Zagubioną

Chyba straciłam koleżankę.
Pamiętacie Tę, Która Zawsze się Gubi?
Znamy się prawie dwa lata. Niby niedługo, ale wydawało mi się, że całkiem nieźle. Towarzyszyłyśmy sobie w różnych szczęśliwych i mniej szczęśliwych chwilach. Podtrzymywałyśmy na duchu. Śmiałyśmy się razem.
Wydawało się, że to początek ładnej przyjaźni.
A tu bum.
Zagubiona postanowiła iść na studia. Postanowiła udowodnić wszystkim, że da radę. Da radę pracować na jeden etat i pół i jeszcze ciągnąć na studiach trzy przedmioty.

Musicie wiedzieć, że tutaj studiowanie jest o wiele bardziej nastawione na potrzeby studenta, niż w Polsce, przynajmniej z tego co pamiętam z moich studenckich czasów, od których - nie ukrywam - trochę już minęło.
Przede wszystkim, co podoba mi się najbardziej - nie ma narzucania kompletu przedmiotów. Niektóre są obowiązkowe, a i owszem, ale resztę dobiera się według uznania. Za każdy dostaje się kredyty, których komplet potrzebny jest do ukończenia studiów. Trzeba w semestrze zdobyć minimum kredytów, można oczywiście od razu startować po maksimum - to zależy od studenta.
Na zaliczenie przedmiotu składają się obecności, praca na zajęciach oraz prace domowe. Niektórzy nauczyciele robią końcowe testy, ale nie zawsze. Ważne jest to, jak się pracuje przez cały czas. W ten sposób nie trzeba zarywać nocy przed egzaminem i próbować wbić sobie do głowy materiał przerabiany pół roku wcześniej. No i eliminuje się możliwość zaliczenia przedmiotu na piękne oczy - bo mamusia zna się z wykładowcą albo bo mam duże cyce i dekolt po kolana. Trzeba pracować systematycznie i kropka, nie ma obijania się przez cały semestr. Polski system, w którym wszystko zależy od jednego, końcowego egzaminu (i ewentualnej poprawki), uważam za Zło. W żaden sposób nie zachęca do regularnej pracy i zdobywania wiedzy - tylko do odbębnienia egzaminu.
Tutaj odwrotnie.

Niestety, taki system działa na niekorzyść Zagubionej, która nie może spokojnie czekać na zakończenie semestru, żeby wystukać wszystko do egzaminu, tylko musi co tydzień zrobić trzy projekty jako prace domowe - po jednym na każdy przedmiot. Do tego jeszcze z każdego przedmiotu przeczytać zadany materiał (a jest tego niemało), żeby potem móc uczestniczyć w zajęciach.
Sporo pracy jak na kogoś, kto pracuje sześć dni w tygodniu, do tego jednego dnia zamiast ośmiu robi 12-15 godzin.
Zagubiona więc znalazła system, który w jej mniemaniu miał pozwolić jej na pozytywne zaliczenie studiów.
System ów nazywał się Najlepsza Przyjaciółka i Król.
Znaczy my.

Od początku semestru, zanim się zorientowaliśmy, o co biega, zrobiliśmy: film video, prezentację, założyliśmy pięknego bloga oraz napisaliśmy pracę na sześć stron, trzy razy zresztą potem przerabianą, bo się okazało, że najpierw niezgodna była z jakimiś wytycznymi a potem że nie do końca na temat (oczywiście wytyczne i temat dostaliśmy PO napisaniu pracy).

Zapytacie, jak to się stało, że nagle zaczęliśmy odrabiać wszystkie prace domowe?

Ano własne dobre serca i naiwność nas zgubiła. Bo za każdym razem zagubiona dzwoniła z płaczem, że ona nie ma już siły i nie da rady, jeśli ktoś jej nie pomoże. Oraz że w domu nie ma internetu, biblioteka jest zamknięta i czy ona może wpaść do nas i sobie u nas popracować.
Oczywiście zgadzaliśmy się i kończyło się na tym, że to my robiliśmy za nią filmy/prezentacje/prace inne. Muszę wspominać, że wszystko zawsze było na ostatnią chwilę i trzeba była rzucać wszystko i rezygnować z własnych planów, żeby tylko pomóc Zagubionej?
Bo przecież się   p r z y j a ź n i m y.

Hm.
Otrzeźwienie przyszło w ubiegłą niedzielę, kiedy to Zagubiona wpadła z kolejną pracą do zrobienia - tym razem prezentacją w jakimś specjalnym, wymyślnym programie, a nie banalnym power poincie. Programie, którego oboje z Królem nie znaliśmy za grzyba. Okazało się, że wykładowca pokazywał dokładnie, jak się nim posługiwać, ale Zagubiona celowo nie uważała, bo obraziła się na niego za niską ocenę z poprzedniej pracy domowej.
Na złość babci odmrożę sobie uszy, co?

Zagubiona przyjechał więc, zasiadła na kanapie czekając, aż któreś z nas usiądzie do komputera i odwali jej robotę.
Do tego jeszcze powiedziała, żeby Król dopisał jej ze dwa paragrafy do tej przerabianej wcześniej pracy na sześć stron, bo okazało się, że jednak nie do końca jest na temat.
Nie poprosiła. Powiedziała.
Hm.

Niestety dla niej, mła trafił szlag.
Bo ja lubię pomagać, ale nie znoszę być robiona w konia.
A poczułam się wykorzystana i oszukana.
Więc powiedziałam Zagubionej, że skoro nie ma w domu internetu, może sobie u nas siedzieć tak długo, jak chce. Ale pracy za niej nie zrobimy, bo nie znamy programu i oboje jesteśmy zajęci.

Zagubiona, widząc już pewnie oczami duszy pięknie przygotowaną pracę, zdębiała.

Po czym rozpłakała się i wyszła trzaskając drzwiami, łkając, że ona nie ma czasu na siedzenie nad tym cholernym programem.
No cóż.
My też nie mieliśmy czasu. Na pewno nie na kolejne oszustwo.

Ciekawe, czy Zagubiona pojmie lekcję i jeszcze się do mnie odezwie.
Król jest pesymistą i twierdzi, że nie. Ja jednak, jako wieczna optymistka, mam nadzieję, że zmądrzeje. W końcu ma już dwa fakultety z Polski i niemal trzydzieści sześć lat. Czas dorosnąć, no nie?


P.S. Są jakieś minusy studiowania tutaj? Są. Konkretnie jeden, ale za to duży.
CENA!!!



niedziela, 7 października 2012

Jesień

Kilka dni temu wybraliśmy się do ogrodu botanicznego, poszukać jesieni.
Zastaliśmy pełnię lata.
Łany pączków róż tuż przed rozkwitnięciem.
Soczyście purpurowe lilie wodne.
Bratki, wdzięcznie chylące główki do słońca.
Tęczę.
Brzęczące pszczoły.
Jedyny jesienny akcent to jeden jedyny klon o czerwonych liściach.
No i jeszcze góra jesiennych dyń, którą cały dzień pracowicie usypywali pracownicy ogrodu, jakby chcąc przekonać wszystkich, że to jednak już październik.
Zdrajcy.
Bez nich moglibyśmy ciągle udawać, że jest środek lata. A nawet wiosna.