piątek, 31 grudnia 2010

Szczęśliwego Nowego Roku!

A jak u Was jest z realizacją postanowień noworocznych?:-)))


P.S. Przyznam Wam się do czegoś - nigdy nie rozumiałam, dlaczego tak hucznie obchodzi się nadejście nowego roku.  Co tu celebrować? Że jesteśmy o rok starsi? Przecież to nas o krok przybliża do pojawienia się pierwszych zmarszczek (albo większej ilości zmarszczek), obwisłych biustów, pierwszych siwych włosów i w ogóle. Owszem, jak się ma smarkate naście lat, to perspektywa bycia starszym o rok może wydawać się kusząca. Wtedy ciągle się wierzy, że bycie dorosłym jest fajne a każdy następny rok przybliża do wieku, w którym można uprawiać seks czy legalnie kupować alkohol:-) No więc to może kusić. Ale jak się już jest dorosłym??
No więc nigdy tego nie rozumiałam. Ale i tak sama zawsze uczestniczyłam w tym całym szaleństwie:-))) Więc szczęśliwego Nowego Roku, kochani:-))))

środa, 29 grudnia 2010

.

Nie powinno mnie dziś tu być. Powinnam być za oceanem, z moją rodziną, żegnając kogoś bardzo mi bliskiego i drogiego. Odszedł w Wigilię, nagle, niespodziewanie i chociaż miałam tutaj o tym nie pisać, ale czuję tak przejmujący żal, że odszedł tak nagle, że dziś nie mogę Go pożegnać, że muszę to wykrzyczeć. Zanim mnie ten żal udusi. 


Tym razem zabrakło Twojego głosu, Wujku. To niesprawiedliwe.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Od bioder w górę

Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że Amerykanki mają strasznie wysokie stany (wiecie, ta część od bioder w górę). 
Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że Amerykanki albo mają bardzo wysokie stany albo amerykańscy producenci spodni nie mają bladego pojęcia, jak zbudowane są kobiety. 
Skąd taka opinia? Ano stąd, że odkąd próbuję kupić spodnie, nieistotne, czy to sportowe, oficjalne czy po prostu od pidżamy, okazuje się, że portki kończą mi się dokładnie pod biustem a nie w okolicach talii, jak to zwykle powinno być.
No dobra, nie jestem zbyt wysoka. Powiedziałabym, że raczej się mieszczę w tych dolnych rejonach.
Ok, j e s t e m niska. Właściwie to jestem wzrostu siedzącego psa. 
Ale do tej pory w żadnym kraju nie miałam problemu z kupieniem spodni. Nigdy nie spotkałam się z takimi, które kończyłyby mi się w okolicach pach. Owszem, zawsze mają za długie nogawki. Nawet te z linii dla osób niskich mają za długie nogawki. Ale żeby przykrywały biust??
Oczywiście to nie jest tak, że nie ma spodni normalnie skrojonych. Zdarzają się ale jest ich zdecydowanie mniej. Zdecydowanie częściej jednak wyglądam w nich jak chudsza wersja Obeliksa (to ten w pasiastych portkach z bardzo krótką klatką piersiową). Wyglądam po prostu śmiesznie. 
W poszukiwaniu odpowiedzi, co jest nie tak z amerykańskimi spodniami, zaczęłam przyglądać się kobietom.  Do tej pory niewielką uwagę zwracałam na ludzi, jak zwykle zbyt zamyślona, żeby dostrzegać otoczenie. Więc, zamiast jak zwykle bujać myślami gdzieś w chmurach, rozejrzałam się dookoła. Patrzyłam na kobiety w supermarketach. Przyglądałam się kobietom w centrach handlowych. Podpatrywałam w przymierzalniach.
O rany. Amerykanki są naprawdę ogromne. 
One po prostu muszą mieć gdzie chować te ogromne brzuchy. 

P.S.1. Nikt mi nie wmówi, że cała ta genetycznie  modyfikowana żywność, nafaszerowana hormonami  i Bóg jeden wie czym, nie ma na nasze organizmy żadnego wpływu.

P.S.2. Uprzedzając wszystkie komentarze w stylu "w Polsce też są grube kobiety" albo "nie tylko Amerykanki są grube" oraz "spójrz lepiej w lustro po świątecznym obżarstwie" (ach ten tort makowy według przepisu mojej Mamy... poezja:-) ), informuję, że ja to wiem. To tylko moje s u b i e k t y w n e  spostrzeżenia, dotyczące tylko jakiejś grupy Amerykanek. Nie generalizuję, nie potępiam, nie oceniam. Zauważam po prostu.  Howgh, powiedziałam:-)

czwartek, 23 grudnia 2010

Wesołych Świąt

Przepraszam, że nie odpisuję ostatnio na komentarze, ale sami wiecie jak to jest, pomiędzy świąteczną pieczenią a ucieraniem piernika:-) Zapewniam, że wszystkie czytam, ale jestem tak zaaferowana tą pierwszą samodzielnie przygotowywaną Wigilią, że nie wychodzę z kuchni. Ależ to frajda, wiecie? Wprawdzie ciężko ćwiczyć zen, jak wam się przypala pierwszy raz pieczony tort makowy, bo na usta pchają się wyrazy mocno niecenzuralne, ale jest dobrze:-) I wiecie co - uwielbiam święta:-)

A teraz najważniejsze - mili moi czytelnicy 
i zaglądacze, wszystkim Wam, kochani, 
życzę spokojnych, szczęśliwych Świąt. 
Obyście spędzili je w gronie najbliższych Waszym sercom osób, w atmosferze pełnej miłości i radości. Życzę Wam spełnienia marzeń w Nowym Roku, bądźcie zdrowi i otoczeni miłością. 
Wesołych Świąt, najmilsi.


wtorek, 21 grudnia 2010

Nie ma to jak świąteczne prezenty

Wchodzę ja sobie dzisiaj na niusy wujka Gugla pomiędzy wyrabianiem ciasta na pierniczki a mieszaniem kapusty z grzybami, nucąc kolędy pod nosem i upajając się pięknym korzennym zapachem przypraw, w nastroju ogólnie błogim a świątecznym, i co ja widzę? Ano widzę, że nasza ulubiona organizacja, skupiająca wielu miłych panów w galabejach,  tych z długimi brodami, zwana Al-Kaidą, szykuje zamachy w Hameryce. Ale tym razem nie bombowe tylko chemiczne. Planuje mianowicie w któryś, bliżej w artykule nie sprecyzowany weekend, zatrucie jedzenia w hotelach i restauracjach cyjankiem i rycyną. Jak twierdzą władze, zagrożenie jest bardzo realne a rzeczona organizacja nawołuje w internecie swoich wielbicieli w Ameryce do czynnego angażowania się w akcję.
Nie ma to jak miły prezent na święta, no nie?

Ale żeby nie było tak poważnie, coś do śmiechu - komik Jeff Dunham w tematycznym skeczu "Ahmed, martwy terrorysta" (z polskimi napisami). Gorąco polecam, uwielbiam Ahmeda.


Oraz Ahmed w wersji świątecznej, śpiewający  kolędy:-)

sobota, 18 grudnia 2010

Zen

Czy wy też tak bardzo przykładacie się do tego całego świątecznego zakupowo-kuchennego szaleństwa? Ludzie wpadli w jakiś obłęd. Moja mama, która właśnie odkryła uroki  darmowych rozmów na skype, dzwoni codziennie i godzinami opowiada, co ugotuje albo upiecze. Moja przyjaciółka, z którą swego czasu mieszkałyśmy, żywiąc się pizzą,  macdonadami i ciastem bananowym, zagryzanym arbuzem, poszukuje najlepszego przepisu na makowiec, bo jej luby to lubi tylko taki mamusiny i musi dokładnie tak smakować. Inna koleżanka odzywa się po miesiącach niepisania z prośbą o sekretny przepis na piernik mojej mamy, który z a w s z e  się udaje, nawet jeśli ma się kulinarnie dwie lewe ręce. Przedwczoraj w godzinach popołudniowych wyszłam do pobliskiego supermarketu, na luzaka, bo to pora powrotów z pracy i zwykle sklep świeci pustkami - a tam katastrofa. W przejściach między półkami ludzie z obłędem w oczach i kilometrowymi listami zakupów w rękach tłoczą się, potykają o siebie, taranują wózkami i w ogóle panuje jakieś szaleństwo. No jak nie w Ameryce normalnie, tym kraju wiecznie uśmiechniętych ludzi na prozacu. No ale może to byli jacyś imigranci-świeżynki, którzy nie odkryli jeszcze uroków prozaca i keep smiling. Nie wiem, wolałam szybko uciekać, złapałam więc mój dietetyczny jogurt (który wcale nie pomaga na trawienie, jak orzekł sąd w procesie Danona i nakazał mu zapłacić tryliard dolarów za wprowadzanie konsumentów w błąd; wszyscy konsumenci Activii - to jedna wielka ściema) i równie dietetyczne mleko i pokłusowałam do kasy. Na szczęście mało ludzi korzysta z tych samoobsługowych, więc udało mi się opuścić przybytek bez ofiar. Za mną kotłował się oszalały tłum, w powietrzu fruwały listy zakupów a klienci wyrywali sobie czekoladowe Mikołaje. Obłęd.
Zakupy świąteczne postanowiliśmy z Królem Kurnika załatwić podstępem. Zadzwoniliśmy więc wczoraj do takiego jednego supermarketu, gdzie mają dużo produktów z Polski, upewnić się, że są otwarci do 22:00 i o 20:45 wsiedliśmy w samochód. Do sklepu weszliśmy o 21:00. A tam cisza. Z głośników nie sączą się kolędy, nikt nie walczy o najładniejszy kawałek cielaka czy najpiękniejszy filet śledzia. Pojedynczy klienci przemykają gdzieś w tle, sprzedawcy jacyś tacy zrelaksowani i da się przejechać wózkiem bez ofiar w ludziach i dobytku. Opędziliśmy świąteczne zakupy, łącznie z płaceniem w kasie, w ciut więcej, jak pół godziny. No zen normalnie.
Zen zamierzam też ćwiczyć przy świątecznych porządkach i gotowaniu. W domu sprząta się regularnie, więc tylko odkurzyć, pościerać kurze i przeprać firanki. Ze zwyczajem gotowaniem makabrycznych ilości jedzenia, jak to się uprawiało za czasów mojego dzieciństwa, zerwaliśmy już dawno. Ma być tyle, żeby przejeść, w razie czego zamrozić, co się da, ale bez przesady. Wyrzucać jedzenia po prostu nie znoszę. Objadać się do granic wytrzymałości żołądka nie znoszę. A w ogóle to kombinuję, jak by tu namówić domowników na całodzienny wypad do jakiegoś parku pierwszego dnia świąt, bo ze świątecznych przyjemności mojego dzieciństwa, poza tortem makowym mojej mamy, to uwielbiam jeszcze długie spacery po lesie, robienie orłów na śniegu i kulig, wiecie - taki z sankami, wariacką jazdą i wywracaniem się w zaspy na zakrętach:-) Ale za to ostatnie to pewnie dzielni amerykańscy policjanci wsadziliby nas do pierdla, więc pozostańmy przy maku i orłach:-)))


Miłego przedświątecznego weekendu, kochani:-)))

niedziela, 12 grudnia 2010

Aby do wiosny

Nic mi się nie chce.
Nic mi się nie chce w takie pochmurne, ciemne dni, kiedy śnieg sypie za oknem, słońce nie wiadomo czy w ogóle wstało, tak jest szaro i ponuro a perspektywa wiosny wydaje się być absolutną mrzonką. Ach, zakopać się w łóżku i przespać aż do kwietnia... kuszące.
Niestety, nie chce mi się również pisać. Umysłowa pustynia. Bangladesz:-)) Miałam jakąś ciekawą historię do opisania w związku z muzeum ale zniknęła gdzieś w niepamięci i za nic nie chce się przypomnieć, skubana. W związku z tym na razie tylko trochę zdjęć a historia musi poczekać, aż się przypomni. Oby tylko nie czekała do wiosny:-))

Moje ulubione zdjęcie, pochodzące z czasów, kiedy USA intensywnie przeprowadzało próby jądrowe. Zdjęcie pochodzi z gazety i było podpisane jako "atomowy kostium kąpielowy". Ujmujące.
(przepraszam za jakość zdjęcia, ale nijak nie szło ustawić się z aparatem, żeby nie odbijały się lampy)


Skonstruuj sobie własny telewizor - zestaw podręczny:-)

Jako maniacy latania oczywiście musieliśmy obfotografować samoloty, zawieszone w lobby. 
Był nawet jeden z mniejszych Boeingów.
  



Wystawa choinek z różnych stron świata. Na polską nie trafiliśmy ale była spora reprezentacja z naszej części Europy. Czekałam na koniec zwiedzania, żeby je spokojnie obfotografować, bo tłum je oblegał przez cały czas, ale niestety - odstrąbili zamknięcie i natychmiast pogasili na choinkach lampki, skubani. Więc do zdjęć załapało się tylko kilka.



czwartek, 9 grudnia 2010

Bangladesz i ślizgawka

Jak wam w szkole szło z fizyki? Mnie fatalnie. Brrr, koszmar moich szczenięco-nastoletnich lat i wieczna dwója na semestr. No ale może na moją indolencję wpływ miała nasza nauczycielka, która miała zwyczaj popijania wódeczki z filiżanki, udając, że to herbata i której język zaczynał się plątać dokładnie w połowie lekcji. Ciągle nam powtarzała, że zamiast zwojów mamy w mózgu ślizgawkę oraz kwitowała naszą niewiedzę, mówiąc, że pochodzimy z Bangladeszu:-) Nigdy się nie dowiedzieliśmy, dlaczego wybrała akurat ten  uroczy kraj, ale słowa nadużywała nader często, bo też i nasza niewiedza była imponująca - 98% klasy dumnie prezentowało pały semestr w semestr:-) Do tej pory nie wiem, jak udawało nam się przechodzić z klasy do klasy.
Ach, młodość durna a chmurna:-) przypomniała mi się przy okazji ostatniej wizyty w  Museum of Science and Industry. W ostatnią niedzielę nawiedziliśmy tę szacowną placówkę (podłoga jednak nie była taka zimna:-) ), kupując bilety na wszystkie dodatkowe wystawy, pokazy oraz projekcje filmowe. Byłam tam pierwszy raz i chociaż nie jestem specjalną fascynatką takich muzeów, nie byłam zawiedziona. Wprawdzie placówka wydaje mi się raczej przeznaczona dla dzieciaków i młodzieży - interaktywne wystawy, możliwość przeprowadzania własnych eksperymentów i zasady działania fizyki wyjaśnione w bardzo przystępny sposób (ach gdybym zamiast owej nauczycielki miała kilka lat temu pod bokiem takie muzeum, być może rozumiałabym  teraz  teorię względności:-) ), jednak i my znaleźliśmy kilka ciekawych wystaw - samoloty (bzik na punkcie latania jest u nas rodzinny), stare lokomotywy, jeszcze starsze wozy strażackie, najróżniejsze maszyny w stylu steampunk (na punkcie którego mamy bzika nie mniejszego, jak na punkcie latania:-) ), niemiecki U-boot, sala z echo, wystawa poświęcona eksploracji kosmosu oraz moja ulubiona wystawa, prezentująca najróżniejsze zjawiska atmosferyczne. Obserwowaliśmy więc trąbę powietrzną, zjawisko nieważkości, pioruny, wywoływaliśmy tsunami i inne żywioły. Było fantastycznie:-)

Z rzeczy dodatkowych nie polecamy a) Muppetów - osobom nie zaopatrzonym w żaden przychówek:-) b) filmu "Legend of flight", który zrobił na nas wrażenie reklamówki Boeinga (choć zdjęcia z lotu nad górami - krótkie bo krótkie - były absolutnie rewelacyjne). Ale Omnimax miał jeszcze projekcję filmu o teleskopie Hubbla i to polecam wszystkim fascynatom a) lotów kosmicznych b) przystojnych astronautów (no co, popatrzeć sobie nie można?:-)). Zdjęcia są niesamowite i od razu miałam ochotę iść jeszcze raz na ten sam seans:-) Jeśli chodzi o oglądanie U-boota to uczucia mam mieszane - fajnie było wejść do środka ale otwarta jest tylko część i w dodatku nie można sobie spokojnie pospacerować a zwiedzanie odbywa się w tempie ekspresowym, bo wchodzi grupa za grupą. Hmm, wolałabym bez przewodnika ale mieć czas na spokojne obejrzenie i zrobienie zdjęć - a to niestety też było zakazane, nie wiedzieć czemu. Może żeby sobie w domu własnego u-boota nie zbudować?:-)

Muzeum polecam wszystkim - małym i dużym, przy czym to wyprawa na cały dzień, bo jest naprawdę duże.

 Pioruny

 Wahadło Foucaulta


Trąba powietrzna

Były też stare pojazdy - wozy strażackie, lokomotywy i samochody

niedziela, 5 grudnia 2010

Garfield na zimną niedzielę


Kto miałby ochotę wychodzić z łóżka w taki zimny niedzielny poranek, no nie?:-) Miłego leniuchowania:-)

sobota, 4 grudnia 2010

Szybki numerek

Nowy Jork - przed wypchanym dinozaurem, stojącym w ekskluzywnym sklepie, nagle pojawia się 300 osób, które zaczynają wydawać okrzyki przerażenia. Auckland - zebrany tłum muczy jak krowy w jednym z Burger Kingów. Londyn - w sklepie meblowym wszyscy klienci wyjmują telefony komórkowe i zaczynają głośno zachwalać przez nie wystawiony w sklepie towar. Melbourne - przed stacją kolejową ponad 100 osób w żółtych rękawiczkach przez minutę pokazuje niebo.

O co chodzi? To nic innego, jak flash mob - rodzaj happeningu, zapoczątkowany przez Billa Wasika, redaktora Harper’s Magazine w 2003 roku, który zaprosił przypadkowych internautów do wspólnej zabawy. Poprosił ich, aby w określonym dniu, o określonej godzinie, pojawili się w manhattańskim oddziale sieciowego sklepu Macy’s i poprosili sprzedawców o „dywanik miłości” dla ich komuny. Jakaż była konsternacja sprzedawców i ochrony, kiedy ponad sto osób nagle zaczęło prosić o dywaniki a potem równie nagle znikło.  
Idea flash mob to zaproszenie jak największej ilości przypadkowych osób do zrobienia czegoś wyjątkowego, niezwykłego a potem spokojne rozejście się. Kluczową rolę odgrywa element zaskoczenia wśród osób, które nie są wtajemniczone w zabawę, dlatego happeningi odbywają się w miejscach publicznych - na dworcach kolejowych bądź metra, w centrach handlowych, na ruchliwych placach i ulicach.

Zachęcony sukcesem, Bill zorganizował kolejną akcję. Tym razem w hotelu Hayatt, gdzie ponad 200 osób, zgromadzonych w lobby i na półpiętrze klaskało razem przez 15 sekund a potem nagle się rozeszło. Wieść o flash mob zaczęła krążyć po Internecie, internauci zaczęli organizować kolejne akcje, tworzyć strony internetowe i zapraszać coraz więcej i więcej osób do wspólnej zabawy. Kolejny happening to już SoHo, gdzie w jednym z butików z butami uczestnicy mieli udawać, że znajdują się w autobusie. A potem moda na flash mob rozeszła się na cały świat.

O co chodziło Billowi Wasikowi, kiedy zapraszał pierwszych internautów do zabawy? Sam Bill powiedział, że miał to być eksperyment socjalny, mający na celu wyśmianie ludzi, którzy za wszelką cenę chcą być „trendy” w każdej dziedzinie i chęci bycia częścią „the next big thing” oraz podkreślenie atmosfery kulturowego konformizmu. Według socjologów potrzeba brania udziału we flash mob wynika prawdopodobnie z tęsknoty za nawiązywaniem spontanicznych więzi. A sami uczestnicy mówią, że nie mają żadnego celu, poza dobrą zabawą.


A to już kilka moich ulubionych flash mob




I na koniec mój ulubiony, świąteczny (tu została złamana zasada zebrania przypadkowych, wcześniej nie znających się osób, bo trudno mi uwierzyć, że przypadkowi ludzie bez wcześniejszego trenowania byliby w stanie tak pięknie zaśpiewać, ale nie zmienia to faktu, że bardzo mi się podoba).


niedziela, 28 listopada 2010

Słitaśne focie z mostem na pierwszym planie

Kiedyś na demotach znaleźliśmy to określenie, pochodzące prosto z naszej-klasy. Ta wyjątkowa kompilacja angielskiego i polskiej nowomowy urzekła nas swoim wdziękiem i na stałe weszła do naszego słownika:-)) więc dziś nasza domowa wytwórnia zdjęciowa prezentuje "Słitaśne Focie z Mostem":-) Miłej niedzieli:-))))


sobota, 27 listopada 2010

Bliskie spotkania trzeciego stopnia...

... z bizonami w parku Buffalo Rock, niecałe dwie godziny od miasta. I wprawdzie kiedy byliśmy tam dwa tygodnie temu, wszystkie trasy spacerowe były już zamknięte (ale po co pisać o tym na stronie parku, prawda?), to i tak mi się podobało. W końcu za zobaczenie bizonów na żywo nie zapłacisz kartą mastercard:-))

A tak w ogóle to nic mi się nie chce. Nawet dłubać w nosie mi się nie chce. Nawet finałów Mam Talent nie chce mi się oglądać. Wszystko do dupy. Może... ten tego... jak szpadel? Mamy dużo dobrego, japońskiego piwa (jeśli ktoś będzie miał okazję spróbować Sapporo, gorąco polecam) i całą serię Harry'ego Pottera do zobaczenia przed obejrzeniem w kinie ostatniego odcinka. Wstyd się przyznać, ale oglądałam do tej pory tylko dwa filmy z serii:-) No więc chyba tak, dziś nawalę się jak mały messerschmitt. Bardzo mały, bo chyba nie wspominałam, że mnie do zalania się w trupa wystarczą dwie butelki?:-) Ekonomiczna kura ze mnie, czyż nie? No to idę. Proszę jutro mnie nie budzić, będę miała kaca.





P.S. W robieniu zdjęć maczał oczywiście paluszki nieoceniony Król Kurnika. Jak zwykle.

czwartek, 25 listopada 2010

A co Wy gotujecie w Święto Dziękczynienia?:-)


A co wy gotujecie na Święto Dziękczynienia?:-) U nas nic właściwie się nie dzieje, będzie barszczyk i kura ze szpinakiem, czyli jak co dzień (nooo szpinak dla szerokiej publiczności, domowników znaczy, zaserwuję pierwszy raz, więc z niepokojem czekam, jak zareagują - do tej pory nie jedli i krzywili się na samo wspomnienie, ale mam nadzieję, że jakoś przejdzie - zamierzam wspomnieć, że to szpinak dopiero PO obiedzie:-)). Ale dzwoniłam wczoraj do amerykańskiej znajomej i mówi, że właśnie gotują w domu. I pewnie ruskie oraz placki ziemniaczane w menu się nie znajdą, ale poza tym będzie pełna lista dań, o jakiej w Garfieldzie powyżej:-) jak na nasze Boże Narodzenie - ma być tradycyjnie i dużo. Spróbujemy wszystkiego jutro, jesteśmy zaproszeni na obiad:-)))

My właściwie Dziękczynienia nie obchodzimy. Może gdybym była tu dłużej i widziała chociaż raz, jak to wygląda w amerykańskich domach, zorganizowałabym i u nas, ale jak na razie nie czuję atmosfery tego święta, choć sama idea bardzo mi się podoba. Ja też mam za co dziękować, więc niewykluczone, że pokuszę się o wyprawienie za rok, choć bez indyka - domownicy nie ruszą a potem ja będę musiała go wcinać przez najbliższy rok albo i dwa, bo ptaszyska są upiornie wielkie. Jak się ma dużą rodzinę i cała się zjeżdża na święto, to ma to sens, ale jak mam jeść go sama, to dziękuję, postoję. Aż taka milośniczką mięsa to ja nie jestem. Zrobię faszerowaną kurę, wprowadzając nową, świecką tradycję:-))))

A jutro Czarny Piątek, czyli święto wszystkich konsumentów:-)) Tego dnia zaczynają się tradycyjne przedświąteczne obniżki w całym kraju i kto żyw, pędzi na zakupy. Można zrobić zakupy po śmiesznie niskich cenach, szczególnie elektronikę, więc kolejki ustawiają się już w nocy, sklepy są otwarte od świtu (bardzo wczesnego świtu, centrum obok nas od 4:00 rano) do późnego wieczora. Żądni dóbr materialnych konsumenci zatracają wszelkie maniery i pozory dobrego wychowania i walczą o upatrzone a wymarzone produkty jak lwy. I choć trudno w to uwierzyć, to jednak bójki naprawdę się zdarzają.  Telewizja wczoraj przypominała, jak to wygląda, pokazując co bardziej soczyste kawałki z ubiegłych lat - bójki w sklepach, podstawianie sobie nawzajem nóg, podstępne wyciąganie produktów z cudzych koszyków, kłótnie i wrzaski, no i te kobiety, okładające się torebkami po głowach:-)))) Poszłabym popatrzeć i porobić zdjęcia, ale mogłabym kogoś tym wkurzyć, a nie mam zamiaru wylądować w szpitalu z rozbitą głową. Więc chyba sobie daruję:-) A zakupy spokojnie można zrobić w internecie.
Miłego weekendu, kochani:-)

poniedziałek, 22 listopada 2010

Forfiter

Przegapiłam, jak mówili o tym w wiadomościach w telewizorze. Przegapiłam jak się pojawił na jutub i wszyscy oglądali. Przegapiłam, jak forfiterem zachwycała się cała Polska. Ale już naprawiam swój błąd i oficjalnie dołączam do fanklubu śwagra i forfitera. No i oczywiście muszę wyrazić publicznie mój zachwyt i uwielbienie. Uważam, że należy mu się Oskar albo Nobel co najmniej. Najlepiej pokojowy, za krzewienie przyjaźni między aligatorami a rodzajem ludzkim.
Kto nie oglądał albo nie pamięta, o co chodzi, polecam  obejrzenie filmiku, w którym po raz pierwszy pojawia się nasz bohater. Film powstał na Florydzie, gdzie nasz przedsiębiorczy rodak wybrał się karmić aligatory. Swoją wyprawę uwiecznił na filmie, najwyraźniej wykonanym dla "śwagra", do którego bez przerwy się zwraca. Śwagier to istota nadzwyczaj tajemnicza, jest bowiem niemym świadkiem wydarzeń, samemu najwyraźniej w nich nie uczestnicząc. Nie wiadomo, co się z nim dzieje - pozostał na brzegu? A może w Polsce, gdzie jak wiadomo, aligatorów nie ma i stąd ten jakże pouczający film o karmieniu dzikich zwierząt "cikenem"? Nie wiadomo, poszukiwania śwagra jak na razie nie przyniosły rezultatu. W związku z tym pojawiła się też inna teoria, mówiąca, że "śwagier" to tylko jedno z powiedzonek naszego reżysera, ale o wszystkich teoriach na jego temat można poczytać na jutubie w komentarzach. Dyskusja na temat śwagra  jest tam tak rozwinięta, że tylko czekać pierwszej pracy doktorskiej na ten temat:-))))

Ale wracając do tematu, zapraszam na film. Zwróćcie uwagę co i jak mówi reżyser i główny bohater w jednym...



I jak wam się podobało?
Kiedy pierwszy raz oglądałam to dzieło, skupiłam się na obrazie a nie na komentarzach filmowca-amatora. Błąd! Cały urok filmu bowiem polega właśnie na monologu pana trzymającego kamerę. Na tym, jak uroczo przeplata słowa polskie z angielskimi, z jakim wdziękiem używa słowa na trzynastą literę alfabetu, jak zręcznie prowadzi akcję aż do dramatycznego końca. Nie ukrywam, że "śwagier" wszedł na stałe do naszego domowego słownika a konia z rzędem temu, kto zgadnie, jakie angielskie wyrażenie ma przypominać "gierrary hierr" albo "gary muwout" (konia wraz z rzędem prześlemy pocztą, bo zagadka nie jest zbyt skomplikowana) :-)))) Przyznam się bez bicia - ile razy bym tego monologu nie słuchała, zawsze płaczę ze śmiechu. 
Myślę, że autor filmu zupełnie nie zdawał sobie sprawy z potęgi internetu i z tego, że to, co raz się w nim pojawiło, pozostanie zapisane w jego przepastnych archiwach na wieki. Oczywiście zapewne nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał także, że jego film tak bardzo spodoba się szerokiej publiczności. W końcu niemal dwa miliony widzów to nie w kij dmuchał, no nie?:-)))
Forfiter zaczął żyć już własnym życiem. Powstały jego parodie i przeróbki, na ulicach widuje się koszulki z podobizną forfitera i tekstami z filmu a jego imieniem nazywane są imprezy kulturalne. Słowem - forfiter rządzi!

A oto moje ulubione parodie:




Powstała też piosenka o forfiterze



Imprezy z forfiterem w tytule


Forfiterowe koszulki...
 ...z takimi, między innymi, uroczymi nadrukami
Cała Polska kocha forfitera. I ja też:-) Dobranoc i dzień dobry Państwu:-)))

piątek, 19 listopada 2010

czwartek, 18 listopada 2010

Życie kobiety ciężkie jest

Też tak macie, że ile razy nie pójdziecie do fryzjera, jesteście niezadowolone? Mnie się tak zdarza przez całe życie. Jako posiadaczka włosów krótkich (a swego czasu baaardzo krótkich), aby utrzymać pożądany kształt fryzury, muszę strzyc włosy raz na sześć tygodni. I za każdym razem jestem niezadowolona. 

Siedząc na fotelu w salonie i patrząc, co fryzjerka wyczynia z moimi włosami, ogarnia mnie nagłe przerażenie.  Raaaany to aż tyle obcina? Ojoj, tutaj też...? A tu co mi sterczy? A ten kolor to jakiś taki... koloru mysich pipek czy mi się wydaje? I o co chodzi z tym przedziałkiem z drugiej strony???
Siedzę przerażona i modlę się w duchu, żeby już skończyła. Ale to już, zanim dostanę zawału, zatoru albo zgagi. Pomocy!!!

Ciut lepiej jest, jak na koniec pięknie włosy ułoży, spryska tonem lakieru i przeciągnie żelem - wtedy jeszcze jakoś się trzymam. Ale kiedy dojadę do domu, obejrzę się w pełnym świetle we wszystkich lustrach, zawsze dochodzę do wniosku, że wyglądam szkaradnie. A kiedy następnego dnia rano dochodzi do mycia i samodzielnego układania włosów, to już absolutna, zupełna tragedia. Wszystko jest nie tak - tu za długo, tam za krótko, nie tak leżą, źle się układają... porażka totalna, płacz i zgrzytanie zębów. Chodzę wściekła i warczę na domowników a nie daj Boże któryś coś mruknie na temat fryzury... Nieważne, czy pochwali, czy skrytykuje, lepiej, żeby się nie odzywał, bo co powie - i tak będzie źle. Wiecie jak to jest - jak pochwali, to znaczy że a) nie przyjrzał się dobrze (nie przyjrzał, znaczy że nie kocha, no nie? buuuu już mnie nie kocha, nawet na mnie nie patrzy buuu)  b) chce mnie tylko pocieszyć ergo nie mówi prawdy ergo w jakiej jeszcze kwestii rozmija się z prawdą???!!!  Jak skrytykuje, wcale nie jest lepiej, bo ja sama wiem, że wyglądam szkaradnie, dlaczego więc mnie dobija (chyba mnie już nie kocha buuuu).
Więc domownicy mnie oraz temat nowej fryzury omijają szerokim łukiem, nieśmiało tylko usiłując spacyfikować warczącego potwora lodami i białym winem. Działa, nie działa, zawsze można spróbować, bo ile można jeść obiad z mrożonek (cóż, kucharka spędza całe dnie przed lustrem, oglądając fatalną fryzurę i robiąc przy okazji w myślach całą listę pozostałych mankamentów urody) i zapewne plują sobie w brodę, że nie usunęli wszystkich luster z domu, zanim nie poszłam do fryzjera. 
Potem przez kolejny tydzień nie mogę patrzeć na siebie w lustrze, w następnym zerkam tylko jak muszę, potem w trzecim się przyzwyczajam, w czwartym nawet się sobie podobam. W piątym uważam już, że wyglądam świetnie i to było najlepsze strzyżenie mojego życia a w szóstym... no cóż, w szóstym znowu muszę wybrać się do fryzjera i cała zabawa zaczyna się od nowa.
I dlatego mam pytanie do wszystkich fryzjerek świata - dlaczego nigdy nie strzyżecie identycznie, jak ostatnim razem i od nowa muszę przechodzić przez tę mękę???


P.S. Zdjęcia znalezione w sieci, kompozycja własna:-)

czwartek, 11 listopada 2010

Nowozelandczycy i ja

Uwielbiam Nowozelandczyków i Australijczyków za ich poczucie humoru i dystans do siebie samych. Poniżej reklama linii lotniczych Air New Zealand - przyjrzyjcie się dokładnie "ubraniom", które ma na sobie personel:-)


A to już kulisy robienia tej reklamy:-)



No jak ich nie kochać?:-)

środa, 10 listopada 2010

wtorek, 9 listopada 2010

Pięćdziesiąt procent kurczaka w kurczaku

W 1940 roku dwaj przedsiębiorczy bracia Mac i Dick McDonald postanawiają otworzyć restaurację. Na siedzibę wybierają San Bernardino w słonecznej Kalifornii. Lokal oferuje bogate menu i zamówienia przez telefon. Jednak kilka lat później bracia postanawiają zmienić charakter swojej restauracji. Zamykają ją na trzy miesiące i dokonują przeróbek. Zmiany są duże - po pierwsze rezygnacja z tradycyjnego serwisu na rzecz samoobłsugi, po drugie znaczne ograniczenie menu, w którym zostaje tylko dziewięć pozycji - hamburgery i cheeseburgery, chipsy ziemniaczane (które rok później zastąpią słynne mcdonaldowskie frytki), mleko (pierwowzór słynnych mlecznych koktajli), zimne napoje, kawa i ciasto. Nowe ceny zachęcają - tylko 15 centów za hamburgera! 
Jednak prawdziwym kamieniem milowym w rozwoju McDonalda jest rok 1954, w którym skrzyżowały się drogi jego właścicieli i Raya Krocka. Krock był obwoźnym sprzedawcą sprzętu gospodarstwa domowego i właśnie w takim celu umówił się z braćmi na spotkanie. Jednak panowie szybko znajdują wspólny język a w trakcie rozmowy okazuje się, że Dick i Mac szukają franczyzobiorcy, który otworzyłby sieć ich lokali w całym kraju. Krock wietrzy dobry interes i podpisuje umowę. Kilka miesięcy później otwarty zostaje pierwszy lokal typu fast-food pod szyldem McDonald's poza Kalifornią - w Des Plaines na przedmieściach Chicago. Tutaj po raz pierwszy pojawia się słynne żółte M i charakterystyczna kolorystyka. Pierwszym dobrym posunięciem Krocka jest zatrudnienie Freda Turnera. Turner, początkowo szeregowy sprzedawca, szybko daje się poznać jako genialny manager. W krótkim czasie staje się szefem operacji McDonald's. To właśnie on opracował standardy serwisu, jakości i czystości, które obowiązują we wszystkich restauracjach sieci, na całym świecie. Od tego momentu zaczyna się prawdziwy boom. W 1958 roku zostaje sprzedany milionowy hamburger a do 1965 otwartych zostaje 700 lokali. Dwa lata później otwarto pierwszą restaurację poza granicami USA i tak zaczęła się ekspansja światowa. Dla przypomnienia, w Polsce pierwszy lokal otwarto 1992 roku w Warszawie. W dniu otwarcia pobito dzienny rekord sprzedaży:-) 

Tak się zaczęło - restauracja w Des Plaines...


Lokal już nie działa, jest tylko latem otwarty dla zwiedzających, jako swego rodzaju zabytek:-) 
Niestety, nam jakoś nie udało się tam dojść:-)


Takie były początki jednej z najbardziej rozpoznawalnych światowych marek. A dzisiaj w newsach przeczytałam, że przeanalizowano skład mcdonaldowskich McNuggets i okazało się, że mięso zawiera tylko... 50 proc. mięsa. A reszta? No cóż, reszta to wypełniacze i dodatki. Składają się na nie takie niewinne składniki, jak woda, słodziki, skrobia i sól ale również takie smakołyki jak:
  • zabezpieczający przed zawilgoceniem produktu polidimetylosiloksan (polimer krzemu używany między innymi do produkcji kremów, dezodorantów, mydeł czy smarów)
  • TBHQ (tert-butylohydrochinon), czyli zabezpieczający przed jełczeniem związek na bazie butanu (używanego np. do napełniania zapalniczek) używany szeroko w produkcji środków lakierniczych. Naukowcy zalecają daleko idącą ostrożność w wykorzystywaniu tego środka, gdyż może on sprzyjać rozwojowi nowotworów żołądka, czego dowiodły badania laboratoryjne
  • pełniący funkcję zmiękczającą fosforan aluminiowo-sodowy (zbyt duża zawartość aluminium w organizmie powoduje odwapnienie kości i zaburzenia oddychania).
Jak piszą w Gazecie Wyborczej, "chociaż wszystkie wymienione wyżej produkty są oficjalnie dopuszczone do użytku spożywczego w małych ilościach i nie zachorujemy zaraz po zjedzeniu kilku nuggetsów, ich częste spożywanie może mieć negatywne skutki zdrowotne. Zwłaszcza że większość niskotoksycznych dodatków do żywności ma tendencję do akumulowania się w organizmie i osiągania niebezpiecznych stężeń."

Smacznego!

poniedziałek, 8 listopada 2010

czwartek, 4 listopada 2010

Rodzina Addamsów

Wstawanie o piątej rano ma niewątpliwie wiele zalet. Tylko jeszcze nie wiem, jakie. 

Może takie, że człowiek potem jest nieprzytomny przez cały dzień i nawet wkurzający sąsiedzi go nie wkurzają? Mamy tu dużo wkurzających sąsiadów. Nad nami mieszka kobieta, która zwykła  robić pranie w środku nocy, nastawiając podwójnie mocne i potrójnie długie wirowanie. Musicie wiedzieć, że w naszym budynku nie wolno mieć pralek (ups, chyba ją zakablowałam?:-) ). Mamy tu taką radę budynku, składającą się z Bardzo Wynudzonych Staruszków, którzy nie mają w życiu nic innego do roboty, jak uprzykrzanie życia sąsiadom. Staruszki ustanowiły Regulamin. Regulamin zabrania wielu rzeczy. Nie wolno nic trzymać na balkonie. Nie wolno suszyć prania na balkonie. Nie wolno posiadać pralki w mieszkaniu. Nie wolno trzymać dużych zwierząt. Zwierzętom nie wolno wydawać odgłosów po 22:00. Nie wolno wynajmować swojego własnego mieszkania. Nie wolno też wielu innych rzeczy. 

Niestety, takie rady - budynków, osiedlowe, są przekleństwem i zmorą imigrantów z krajów normalnych, tzn takich, w których nikt ci nie mówi, jakie kwiatki możesz sadzić w ogródku, na jaki kolor masz pomalować płot i jaki kształt nadać tujom, rosnącym przed domem. Dla Amerykanów, karnego i potulnego społeczeństwa (oni mają w sobie więcej z niemieckich przodków, niż przypuszczają), nie stanowi to większego problemu. Masz w ogródku sadzić tylko pomarańczowe kwiatki? Posadzą. Masz wyciąć swoje drzewka na kształt zajęcy? Wytną. Masz pomalować płot w krateczkę? Zapytają, jakie szerokie mają być paski i o wielkość kwadracików. Dla całej normalnej reszty jest to zmorą i przekleństwem. 

No więc nasza rada zabroniła pralek. Wszyscy się zastosowali. Pani z góry nie. A ponieważ boi się, że ktoś ją zakabluje, nie pierze w dzień. Pierze w środku nocy. A my mamy pecha mieć łazienkę pod jej łazienką, owa łazienka bezpośrednio przylega do naszej sypialni, więc słyszymy każde uderzenie wirującej maszyny.
Ale to jeszcze nic. 
Pani bowiem ma taki miły zwyczaj - lubi prezentować latem swe krągłości każdemu, kto akurat ma pecha znajdować się na parkingu przed domem. Wychodzi na balkon w samej bieliźnie - gigantycznych majtasach, gigantycznym staniku, stanowiąc łakomy kąsek dla wszystkich okolicznych zboczeńców. Jednak nie jej bielizna i upodobanie do ekshibicjonizmu jest największym problemem, bo jak wiecie, lato się skończyło i w końcu można pokonywać dystans samochód - drzwi bez zamykania oczu. Największym problemem jest szuranie.
Tak tak, szuranie. Nie wiem, co ona szura. Nie wiem, czym szura. Wiem tylko, że robi to zawsze o dziwnych porach - w środku nocy, we wczesne sobotnie poranki, kiedy człowiek akurat przewraca się w najlepsze, rozkoszując brakiem obowiązków i możliwością pospania do południa. I zawsze jest to szuranie, przypominające dźwiękiem przesuwanie wypełnionej po brzegi gdańskiej, trzydrzwiowej szafy. Coś potwornie ciężkiego, wydającego bardzo głośne odgłosy szurania. Odgłosy zdolne obudzić z najgłębszego snu. Bardzo wkurzające odgłosy. 
Mamy z Panem i Władcą (tak kazał się publicznie tytułować Towarzysz Życia - chce zrobić wrażenie na kolegach, że niby taką władzą się w domu cieszy; niech mu będzie, co mi szkodzi - i tak wiemy, kto tu urządzi, no nie?:-) ) taką teorię, w właściwie dwie. Ponieważ pani jest a) słusznych a nawet b a r d z o słusznych rozmiarów i b) nader kochliwa albo po prostu lubi randkować, bo co tydzień wraca w piątkowe noce a raczej sobotnie wczesne poranki z innym panem, to być może jest też seryjną morderczynią. Bo nikt nigdy nie widział tych panów opuszczających dom. Pani rozmiarów słusznych, panowie również, więc takie potężne ciała musiałyby szurać. Zarówno w całości jak i rozczłonkowane, szurałyby niewątpliwie. 
Druga teoria głosi, że Wiadoma Mysz po zmasowanym ataku Oddziału Mopowego zwiała na górę. I teraz pani odsuwa meble i ją gania. 
To chyba bym wolała, żeby mysz u nas została. Przynajmniej mielibyśmy porządek w szafach:-)

Drugi z wkurzających sąsiadów to Kakofon. Kakofon mieszka wprawdzie po drugiej stronie budynku, ale wchodzi drzwiami, które znajdują się pod naszymi oknami. Kakofon, jak sama nazwa wskazuje, jest istotą nader głośną. Jak wydaje dźwięk, drżą szyby w oknach, dzwonią kieliszki i podskakują sztućce. No i Kakofon jest osobą nader towarzyską, lubiącą sobie ucinać pogawędki z sąsiadami przed domem.  Potwornie głośne pogawędki, doskonale słyszalne nawet dla osób, mieszkających po drugiej stronie budynku, o czym dowiedziałam się kiedyś przez przypadek, podsłuchując rozmowę dwóch pań w pralni. Kakofon stoi pół godziny i tak gada, że zagłusza nasz telewizor, nastawiony na maksymalną głośność. Kakofona słychać na parkingu odległego supermarketu, o czym sama niedawno się przekonałam. Współczuję ludziom mieszającym obok i nad nim.
Jak nic kiedyś przez przypadek wyleje mi się wrzątek przez okno, prosto na jego łeb.

No a teraz przechodzimy do najlepszego, czyli Naszych Ulubionych Sąsiadów, pieszczotliwie zwanych Cymbałami. Na rodzinę Cymbałów składa się mama, pracująca po nocach, córka, która na swoją wypasioną furę zarobiła grą w pornolach i synek - dwudziestoparolatek, który nigdy w życiu żadną pracą się nie skalał, żyjący z zasiłku i Bóg wie, czego jeszcze. Podejrzewamy, że ma żółte papiery i za to dostaje dodatkowe pieniądze z naszych podatków. Są też dwa cymbały dochodzące a mianowicie chłopak córki i dziewczyna synalka.
Cymbały mieszkają bezpośrednio pod nam. Na parterze znaczy, z bezpośrednim wyjściem na trawnik, co jest naszą największą zmorą. Bo Cymbały zwykły urządzać sobie na trawniku, pod naszymi oknami, głośne imprezy do białego rana. Kilka razy w tygodniu. Imprezy połączone z chlaniem, popalaniem i grillowaniem. Uwielbiam dym z grilla, szczególnie jak pachną nim wszystkie nasze ubrania. Pościel. Tapicerka kanap. Albowiem Cymbal nie ogranicza się do grillowania li i jedynie jedzenia. Cymbał poza trzema grillami ma jeszcze koksownik, w którym pali śmieci. Wiecie, to co akurat ma w koszu - odpadki organiczne, nieorganiczne i cholera wie co jeszcze. Uroczo pachnie. Pewnie ci, którzy mieszkają w pobliżu domków jednorodzinnych, których właściciele mają zwyczaj palić zimą w piecach śmiechami, wiedzą o czym mówię. Smród nie do wytrzymania. No więc Cymbał, jako osoba niepracująca, wyciąga swój koksownik kilka razy dziennie i merda w nim pogrzebaczem, paląc co akurat mu wpadnie w rękę. Plastikowe pojemniki? A proszę. Kawałki tapicerki? Czemu by nie? Skórę ze starej kanapy? A juści. Po co wyrzucać. Śmietnik jest przecież zdecydowanie za daleko, całe 20 metrów dalej. 
Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Cymbał popala też osobiście środki nie do końca legalne. A żeby nie czuć było smrodu, rozpyla w domu różne dziwne zapaszki, które wędrują do góry. I nawet nie da się na niego zakablować policji, bo zanim wejdą, zdążyłby cały zapasik spuścić w toalecie. 
Ale to jeszcze nie jest najgorsze.

Cymbał lubi rzucać petardy w środku nocy na parking pod domem. Rzuca i ucieka, żeby nie było wiadomo, że to on. 
Ale i to nie jest jeszcze najgorsze. 

Bo najgorsze jest, że Cymbał ma bardzo głęboką, osobistą relację ze swoim samochodem. Wiecie, jak to kochanek z kochanką, muszą się czasami w nocy dotknąć, przytulić, Cymbał też odczuwa potrzebę takiej bliskości. A żeby nie wychodzić na parking, bierze pilot do samochodu i naciska guzik. Ten od alarmu.
Alarm wyje - w zależności od tego, jak bardzo Cymbał tęsknił - od kilku sekund do kilkunastu minut. O najróżniejszych porach - wieczorami, w środku nocy, nad ranem. 
I nie, nie da się z Cymbałem oraz jego miłością do auta i dragów nic zrobić. Jego rodzina nie reaguje, co więcej, sama go wspiera w tych działaniach, paląc jednego szluga za drugim jak dzień długi, prosto pod naszymi oknami, uczestnicząc w głośnych imprezach. Policja nic nie zrobi. Sąsiedzi nic nie zrobią. Jakiś czas temu ktoś się wkurzył i zaczął po każdym włączonym alarmie, rzuconej petardzie czy wyjątkowo głośnej popijawie  przebijać mu opony. Wybijać szyby. Myślicie, że to coś dało? Nic nie dało. Cymbal z niezmąconym spokojem wymieniał uszkodzone części i dalej wył. Obawiam się, że to było zbyt subtelne, jak na niego. 
Znacie jakiegoś mordercę do wynajęcia?

I tak sobie żyjemy tutaj, w tym pięknym Szikagowie, jak jedna wielka, szczęśliwa rodzina - Pani Szurająca, Kakofon, Rodzina Cymbałów i my. 

wtorek, 2 listopada 2010

poniedziałek, 1 listopada 2010

Halloween

Wiem, że to głupie, ale zawsze chciałam zobaczyć prawdziwe Halloween. Ponieważ od dziecka byłam wielbicielką makabry (no, w końcu wychowałam się na horrorach o Freddim Krugerze), święto to przemawiało do mojej wyobraźni jak mało które. I choć nie jestem zwolenniczką przeszczepiania obcych świąt do Polski i na przykład Walentynki z ich cukierkowatością robią na mnie jak najgorsze wrażenie (przepraszam wielbicieli walentynek, ale jakoś nie mogę się do nich przekonać), o tyle zwyczaj wystawiania przed dom trumien, umieszczania wisielców na okolicznych drzewach czy oblepiania domów gigantycznymi pajęczynami uważam za fajny. Jakie pole do wyobraźni! Jaka możliwość wykazania się kreatywnością! I jaka frajda dla dzieciaków, które mogą pobawić się razem z rodzicami, dekorując dom no i raz do roku bezkarnie domagać się od wszystkich słodyczy.

Więc, choć wiem jak to brzmi z ust osoby posuniętej w latach ale i ja cieszyłam się na wczorajsze święto:-) no wiem, wiem, ale co ja poradzę, że ciągle we mnie siedzi dzieciak, który uwielbia takie zabawy? Już od kilku dni marudziłam Towarzyszowi Życia, żebyśmy po zmroku pojeździli po okolicy, obejrzeć dekoracje. Wybraliśmy się w piątek, ale nie zobaczyliśmy ich wiele, tylko kilka domów było naprawdę ładnie udekorowanych. Żadnych trumien. Cholercia.
Drugie podejście zrobiliśmy wczoraj, kiedy nasi znajomi zaprosili nas na wspólne zbieranie cukierków:-)  nam oczywiście nikt by nie dał:-) ale i tak frajdą było popatrzeć na synka znajomych i ich dwie małe bratanice, które wyciągały łapki po łakocie:-) A już po zmroku, w drodze powrotnej, objechaliśmy okolicę i  bingo! Były trumny, hrabia Dracula, czaszki i pająki:-) Wisielce, kościotrupy i duchy tańczył na wietrze a na małych cmentarzach leżały otwarte trumny. Jednak Towarzysz Życia mówi, że w tym roku dekoracje są wyjątkowo skromne. Kryzys, panie, kryzys...

Halloween (a właściwie All Hallows' Eve, bo taką nazwę pierwotnie nosiło) nie jest oryginalnie amerykańskim świętem, jak się zwykło uważać. I choć w dzisiejszych czasach najbardziej popularne jest właśnie tutaj, to jego historia sięga daleko wstecz, obchodzone było już bowiem dwa tysiące lat temu na terenie dzisiejszej Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii. Zamieszkujące te tereny celtyckie plemiona 31 października obchodziły święto Samhain (choć historycy dopatrują się również związków z rzymskim świętem Pomony, bogini owoców i nasion lub świętem zmarłych, zwanym Parentalia; podobne święto było obchodzone również przez starożytne plemię Bretonów i znane jako Calan Gaeaf). Był to szczególny dzień, bowiem o zachodzie słońca kończyło się według staroceltyckiego kalendarza lato, którego koniec zbiegał się z końcem roku. Natomiast następnego dnia o świcie zaczynała się zima i jednocześnie kolejny rok. Był to dzień gromadzenia zapasów, zabijania żywego inwentarza i przygotowywania pokarmów na nadchodzące ciężkie, zimowe miesiące.
Ale dzień ten był szczególny z jeszcze jednego powodu. Celtowie wierzyli, że pomiędzy zachodem a wschodem słońca, w czasie "niczyim", nie należącym ani do starego ani do nowego roku, zacierała się granica pomiędzy światem żywych i umarłych. Ziemię więc nawiedzały wszelkiej maści duchy - zarówno dobre, jak i złe. Dobre duchy witano i zapraszano do domów, jednak złe należało odstraszyć. Historycy uważają, że temu właśnie miały służyć dziwaczne przebrania i groźne maski, które przywdziewano wraz z zachodem słońca. Tego dnia również wygaszano wszelkie paleniska w ludzkich siedzibach, aby złe duchy, zwabione ich światłem, nie mogły nawiedzać domostw. Palono za to ogromne ogniska, do których wrzucano kości zabitych tego dnia zwierząt oraz składano ofiary bogowi Samhain, władcy świata umarłych. Celtyccy kapłani chodzili w tym czasie od domu do domu domagając się jedzenia. Odmowa była równoznaczna z przeklęciem mieszkańców i narażeniem domu na nękanie ze strony złych duchów.

Ten ciekawy zwyczaj został przywieziony do Ameryki przez irlandzkich imigrantów na początku XIX wieku i obchodzony jest do dnia dzisiejszego (choć jako pogański potępiany przez kościół katolicki). Nieodłącznym symbolem Halloween jest tzw. Jack-o'-lantern, lampa zrobiona z wydrążonej dyni z lampką, wstawianą w środek, która miała symbolizować błędne ogniki, uważane za dusze zmarłych.
Zwyczaj robienia lamp narodził się w Irlandii i ma związek ze starą legendą o Jacku – pijaku i włóczędze, który namówił diabła, żeby wszedł na drzewo, następnie wyciął w pniu krzyż, co uniemożliwiło szatanowi powrót na ziemię. Kiedy Jack umarł, nie mógł pójść do nieba wskutek swoich grzechów, ale nie chciano go także przyjąć do piekła, gdyż przechytrzył diabła. Diabeł podarował mu za to znicz umieszczony w wydrążonej rzepie, aby mógł oświetlać sobie drogę w wiecznej wędrówce w ciemnościach. We współczesnej Ameryce rzepę zastąpiła większa od niej dynia.
 A to już dekoracje na Halloween za dnia...







I po zmroku...