sobota, 31 grudnia 2011

Szczęśliwego Nowego Roku

O czym myślicie w ostatnich chwilach starego roku?
Macie jakieś ważne podsumowania? Plany na następny? Postanowienia na zrealizowania?

Ja myślę o wszystkim, co się wydarzyło w naszym życiu w ciągu ostatnich miesięcy. Nie ukrywam, to był ciężki dla nas rok. Dwie niekorzystne dla nas decyzje tutejszych urzędników, tygodnie potwornego stresu i napięcia - co dalej? odwołania, kolejne miesiące oczekiwania na decyzję... Po drodze dużo zwykłych, codziennych stresów - jakieś zawirowania w pracy, lekarze i ważne badania w tle, a na sam koniec tragedia, która nas dotknęła... nie było łatwo.


Zawsze sobie powtarzam, że za wszystkim, co się dzieje w naszym życiu, jest jakiś głębszy sens, którego w tej chwili nie widzimy ale pojawi się, kiedy nadejdzie na to stosowna chwila. I w każdym nieszczęściu staram się widzieć światełko w tunelu, światełko nadziei, że to m a  s e n s. Nie wiem jeszcze, jaki, ale zobaczę, na pewno go zobaczę i wszystko zrozumiem. Muszę tylko dać sobie trochę czasu.
Trudno mi było w tym roku nie zastanawiać się, dlaczego; dlaczego  to wszystko musiało nas spotkać. Dlaczego właśnie nas?

Jednak dzisiaj, pierwszy raz od dawna - może pod wpływem nastroju ostatnich godzin starego roku, przestaję się zastanawiać nad sensem. I dzisiaj, pierwszy raz od dawna, jestem w stanie powiedzieć - pomimo wszystko, mimo wszystkich niepowodzeń, pomimo śmierci, która cichym cieniem położyła się na naszym życiu i już zawsze z nami zostanie, to był dobry rok. Mam miłość, o jakiej nigdy nie śmiałam marzyć, cudownego, najlepszego na świecie partnera, mam w nim najlepszego na świecie przyjaciela i innych, bliskich mi ludzi wokół. I chociaż zdarzały się chwile, kiedy czułam, że więcej już nie podźwignę, że więcej nie dam już rady - teraz mogę z dumą powiedzieć: dałam radę. Poradziłam sobie. Przetrwałam. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie wszyscy dookoła. Starzy przyjaciele i ci nowo poznani. Realni i ci, których twarzy nie znam, wirtualno-blogowo-mailowi. Dziękuję wam wszystkim pięknie i życzę szczęśliwego Nowego Roku. I nieważne, jak banalnie to brzmi:-)

Wzorem Garfielda bądźmy przebiegli - czego i wam i sobie życzę:-)

wtorek, 27 grudnia 2011

Born to be wild


Choć żyję na tym świecie ponad trzydzieści wiosen, to jednak ludzie nie przestają mnie zaskakiwać i zdumiewać.

Ostatnie zdumienie przyszło w wigilijny poranek wraz z lokalnymi wiadomościami, w których napisano, że poprzedniej nocy na ulicach miast Stanów Zjednoczonych odbyły się bitwy pomiędzy obywatelami (między sobą) oraz obywatelami a ochroną supermarketów tudzież policją.

Historia zaczyna się od firmy Nike, która zapowiedziała na sobotni poranek wielką premierę najnowszych butów Michaela Jordana (informacja dla młodszego pokolenia, bo próchna jak ja to pamiętają - to był taki znany koszykarz). I ludzi ogarnęło szaleństwo. Od wieczora pod sklepami ustawiały się w kolejkach setki (no wiem jak to brzmi, ale to najszczersza prawda) ludzi. W Seattle do 4.00 rano, czyli do otwarcia sklepu (no sorry ale wyobrażacie sobie, żeby iść na zakupy o 4:00 rana? naprawdę?) było już ponad tysiąc osób (dla ułatwienia podaję słownie, jak się komuś nie mieści w głowie: ponad t y s i ą c).

- Około 3:00 w nocy wśród czekającego tłumu - mówi jeden z policjantów z Seattle - zaczęły się przepychanki i bójki. Około 4:00 trudno było opanować ludzi, więc policjaci użyli gazu pieprzowego, żeby uspokoić bijatyki.

W tłumie czekających dwudziestoletni chłopak został dźgnięty nożem, kiedy pomiędzy współkolejkowiczami wybuchła awantura. Zamiast po wymarzone buty trafił do szpitala.
W Georgii policjanci musieli wybić okno w samochodzie, w którym matka zostawiła dwoje niemowląt. Okazało się, że sama ustawiła się w kolejce.
W Indianapolis ludzie tratowali się nawzajem, nie bacząc na to, że w tłumie są dzieci.
 
Warto wspomnieć o wyważonych drzwiach do sklepów, zniszczonych witrynach i wystawach, ludziach bijących się w drodze do kasy. Dwie kobiety, co zarejestrowała lokalna telewizja, rozdawały kuksańce i kopniaki. Policja aresztowała kilkadziesiąt osób. Ochrona w sklepach nie była sobie w stanie poradzić z rozszalałą tłuszczą.

I to wszystko dla butów (notabene wartych niebagatelną kwotę 180 dolców).

Ja rozumiem, że każdy z nas ma potrzebę zrobienia w życiu choć małego szaleństwa. Chyba wszyscy z nas (a przynajmniej większość) z taką pewną nieśmiałością ciągle gdzieś na dnie serduszka pielęgnuje w sobie wizję siebie w zupełnie innym miejscu i czasie, z rozwianym włosem i szaleństwem w oczach, mknącym na motocyklu w siną dal, opływającym świat dookoła kajakiem, latającym balonem nad wulkanami i wspinającymi się na Everest.
No bo przecież jesteśmy born to be wild, a nie po to, żeby z teczuszką i w gajerku codziennie o poranku zapieprzać do tej beznadziejnej roboty. Kto z nas marzył w szczenięcych latach o byciu prozaicznym księgowym, windykatorem czy urzędniczką ze skarbówki? Nikt? No właśnie.


Ale żeby w kolejce po buty? Naprawdę?

piątek, 23 grudnia 2011

Wesołych Świąt:-)

Kochani, chciałabym życzyć Wam spokojnych Świąt.
Żeby w następnym roku spełniły się nasze marzenia, przynajmniej niektóre. Abyśmy byli szcześliwi, przynajmniej czasami. Żeby nasi najbliżsi byli zawsze obok. Abyśmy nie musieli podejmować trudnych decyzji. Aby omijały nas życiowe zakręty i zawijasy ale nie ciekawe przygody. Obyśmy cieszyli się dobrym zdrowiem, bo chociaż o tym zapominamy, jest naprawdę ważne.
Żeby kolejny rok był  po prostu lepszy.
Ściskam Was - świątecznie i na zapas noworocznie:-)

czwartek, 22 grudnia 2011

Szredowanie


To zupełnie jak ja. Też nie czuję atmosfery świąt.
Czy myślicie, że poczuję, jak namówię Króla, żeby przywiązał się do choinki?:-))))
(Nakłonienie go to do tego samo w sobie będzie już świętem:-))) )

Mam nowe ulubione słowo w ponglish. Zeszredować, czyli po naszemu - zniszczyć w niszczarce.
Ładne, prawda?:-) Podzieliła się nim z nami pani w szpitalnej rejestracji, mówiąc przy okazji o Królu "tfoja mąsz". Jednak najpiękniejszym przykładem ponglish, a raczej mieszania języków, była pani z małym berbeciem na paradzie trzeciomajowej. Idąc w pochodzie, powiedziała do malucha piękną śląską gwarą: "Podziwiaj kaj daddi idzie":-))
Oczywiście, moim numerem jeden jest nadal góralsko-szikagowskie podwójne potwierdzenie - "Siur ze hej". Nic tego nie pobije.

P.S. Sąsiedzi muszą nas już nienawidzieć - trzy dni gotowałam bigos, potem postną kapustę a wczoraj do bukietu zapachów dołączył jeszcze aromat gotującego się na pasztet mięsa.
Nie wiem, czy nas za to nie eksmitują:-)

wtorek, 20 grudnia 2011

Przytuliłeś już swoją choinkę?


A Wy?:-))
I jeszcze w kwestii leczenia, bo mi się to jakiś czas temu rzuciło w oczy - chyba wszystkie szpitale w mojej okolicy mają coś świątobliwego w nazwie, najczęściej Matkę Boską albo jakiegoś świętego.

Ale rachunki wystawiają zupełnie nie świątobliwe:-)

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Ze świątecznym pozdrowieniem

 
A wy od kogo dostaliście świąteczne życzenia? 
Ja też mam ochotę na przedświąteczną komunikację z moim ubezpieczycielem. Najchętniej wysłałabym mu kartkę z serdecznymi pozdrowieniami i bombą w załączniku.

Ściągają niebotycznie wysoką składkę miesięczną, każą dopłacać do każdej wizyty lekarskiej po pięćdziesiąt dolców a jak przyjdzie co do czego, jakiegoś szpitala i poważniejszych zabiegów, jak ostatnio, to okazuje się, że sami prawie za nic nie płacą. Na wszystko mają klauzule i paragrafy, pisane małym druczkiem do góry nogami i na koniec okazuje się, że składka miesięczna jest tylko po to, żeby mieli z czego utrzymać swoje wypasione biura i fury ale bynajmniej nie na moje leczenie.
I może nie czeka tu się, jak w Polsce, miesiącami na badania, ale teraz już rozumiem, co wszyscy Amerykanie do tej pory mi powtarzali - w tym kraju nawet mając ubezpieczenie, można zbankrutować, jeśli zachoruje się na coś poważniejszego. 

Król opowiadał mi kiedyś historię swojego znajomego, w którą wtedy nie chciało mi się wierzyć, przyznaję się szczerze. Dziś mnie już nie dziwi. 
Ów znajomy miał jakiś problem z kolanem. Poszedł do lekarza, który powiedział, że można próbować rehabilitować ale właściwie potrzebna jest operacja. Ubezpieczalnia zaleciła rehabilitację, za którą płacili przez kilka miesięcy. A kiedy po kilku miesiącach polisa znajomego wygasła i przyszło do jej odnawiania, owa hojna ubezpieczalnia powiedziała, że owszem, ubezpieczy go na kolejny rok, ale z wyjątkiem chorego kolana.  
Nie wiem, ile kosztuje tutaj taka operacja, gdyby płacić prywatnie, ale spodziewam się, że niezły majątek, skoro za jeden dzień w szpitalu wystawiono mi rachunek na ponad dziesięć tysięcy dolców. Osobno liczy sobie każdy lekarz, pielęgniarka, każda maszyna robiona ping, dolicza się też wszystkie koce, które dostajecie do okrycia, każdy kubek wypitej wody i nawet parę skarpet, które dostają pacjenci coby im stopy nie marzły.
 
Nie narzekajcie na polską służbę zdrowia, mówię wam. Może i czeka się wieki ale przynajmniej nikt was nie puści z torbami, bo mieliście pecha zachorować.

A teraz trochę rozrywki, żeby nie było tak poważnie. Czy zdarzyło wam się zatrzasnąć kiedyś kluczyki na zewnątrz samochodu? Ha, tej pani się udało!

niedziela, 18 grudnia 2011

Wspomnienia z dzieciństwa

A wy jakie macie wspomnienia ze świąt?:-)


Ja pamiętam, jak jeden z wujków w Wigilię wyprał sobie jedyne odświętne spodnie (tak, tak, drogie dziateczki, były w Polsce czasy, kiedy nabycie odświetnego ubrania nie było takie proste). Powiesił w ogródku, coby obciekły z wody a potem miał zamiar zabrać do domu, powiesić przy kominku, żeby spokojnie schły do Wigilii.
Niestety szanowny wujo zapomniał zupełnie o spodniach i kiedy przyszedł czas zasiadania do stołu, okazało się, że spodnie zamieniły się w sopel lodu. Do stołu zasiadł więc w codziennych ale już do kościoła na pasterkę chciał iść ubrany odświętnie, więc ściągnął ze sznurka te zamarznięte. Do dziś pamiętam, jak skrzypiał przy każdym kroku:-)))

sobota, 17 grudnia 2011

Chartem do Kansas

Nasi sąsiedzi nas jutro znienawidzą.
Zamierzam gotować bigos:-)

Zakupy świąteczne jak zwykle opędziliśmy wczoraj późnym wieczorem. Cicho, pusto i żadnych cholernych kolęd. Skończyło się na zapełnieniu połowy wózka niezbędnymi artykułami (jestem wyznawczynią oszczędnej i dietetycznej wersji świąt, nienawidzę wyrzucać jedzenia, szczególnie takiego, które sama gotowałam w pocie czoła), w tym dużą ilością eggnogg:-) Na stole będzie wprawdzie dwanaście potraw ale w ilościach minimalnych. I żadnych prezentów.
Jeden stres mniej, bo ja nigdy nie wiem, co kupić Królowi.
Uważam rejestrację list prezentowych w sklepach za genialny wynalazek. To ja decyduję, co chcę dostać. To darczyńca decyduje, co z listy odpowiada jego możliwościom finansowych. W ten sposób ja nie dostaję piętnastego żelazka a on nie stresuje się, czy waza z rżniętego szkła będzie mi się podobać. Szkoda tylko, że takie listy robi się z okazji ślubów a nie świąt - miałabym problem z głowy:-))
Chociaż nieskormnie się pochwalę, że raz - jeden jedyny - udało mi się wymyślić coś fajnego. Zamówiłam pokój w jednym z parków stanowych. Król dostał tylko zaproszenie na weekend z listą potrzebnych rzeczy (bo w grę wchodził i trekking i elegancka kolacja) i wsio. Nie wiedział nawet, gdzie jedziemy; reszty dowiedział się na miejscu. Niestety, taka niespodzianka ma to do siebie, że udaje się tylko raz:-)))
A Wy macie jakieś ciekawe pomysły na niebanalne prezenty?

Też bym chętnie złapała jakiegoś charta do Kansas:-))

czwartek, 15 grudnia 2011

Wielki Powrót Króliczka

To nie miało być miejsce na żalenie się.
To miało być miejsce - odskocznia od życia, a przynajmniej tej jego poważnej części. 
Ale dziś wieczór zupełnie się posypałam.

Przez dwa dni czułam się lepiej; pomogła rozmowa z kimś bliskim, kto przechodził przez to samo, przez co ja teraz i wydawało mi się przez chwilę, że sobie poradzę. Pomyślałam, że skoro ktoś po trudniejszych doświadczeniach się nie poddaje i ciągle optymistycznie patrzy w przyszłość, to ja też to jakoś ogarnę. Też potrafię być silna.
Działało - przez dwa dni.

A potem przestało i dziś wieczór zupełnie się posypałam.
Nie daję rady. Po prostu sobie nie radzę. 
A w dodatku - zupełnie niezamierzenie - zrobiłam Królowi ogromną przykrość.
Wiecie, jak to jest, kiedy palnie się coś zupełnie bez zastanowienia? Bez złych intencji, ot tak - absolutnie bezmyślnie?
No więc ja coś takiego zrobiłam.
I czuję się jak ostatnia szmata, krótko rzecz ujmując.

A w dodatku tutaj dochodzi północ, w Polsce nie ma jeszcze siódmej rano, więc nawet nie mam komu się wygadać. Kurwunia, co nie? Zostaje tylko blog i cierpliwi blogowicze.
Żałosne, prawda? Ale pigułki nie pomagają, podobnie jak alkohol, nawet porządnie zmieszany.
Kurwakurwakurwakurwa.
Wiem, że nikt nie obiecywał, że życie zawsze będzie łatwe i przyjemne.
Wiem, że nikt nie mówił, że zawsze będzie z górki.
Ale żeby w tak krótkim czasie tyle się na nas zwaliło?
Naprawdę?

Gdzieś kiedyś usłyszałam, że dostajemy taki krzyż do niesienia w życiu, z jakim jesteśmy sobie w stanie poradzić.
No więc jak chciałam poinformować Wyższą Instancję, że to dla mnie - malutkiej mróweczki - już zdecydowanie za dużo. My już tu nie mówimy o krzyżu a o jakimś jebanym mount everest do przeniesienia. To kurwunia cholernie nie fair.
Nie sądzicie?

wtorek, 13 grudnia 2011

Golenie owiec

Ja dzisiaj w kwestii formalnej.

Po przekroczeniu magicznej liczby 20.000 czytelników co kilka dni dostaję pochlebnego maila od kolejnej firmy, zajmującej się mamieniem owieczek, czyli marketingiem.
Co kilka dni jakaś miła osoba, której gdzieś we wszechświecie spodobał się mój blog (taaaaa i na pewno nie ma to nic wspólnego ze statystyką), która "przedarła się przez ogrom blogów i fotoblogów i właśnie ten stał się (dla tej miłej osoby) inspiracją" i która "po prostu uwielbia twojego (znaczy mojego) bloga" proponuje mi jakiś sympatyczny deal. A to zamieścić reklamę, a to wziąć udział w konkursie, a to a tamto - a oni w zamian sypną ślicznymi, szeleszczącymi euraskami. Wystarczy wejść na jej konto (znaczy tej wielkodusznej firmy, co to euraskami sypie) na fejsbuczku i sprawdzić zasady konkursu, wziąć w nim udział a potem wszyscy będziemy żyć długo i szczęśliwie (obsypani wiadomo czym).
Znaczy mam się ujawnić się z imienia, nazwiska, adresu i listy swoich znajomych, upodobań i zainteresowań, bośmy przecież na blogach w większości anonimowi. I jeszcze dorzucić listę swoich krewnych i znajomych jako bonus.

Fejsbuczek, podobnie jak naszaklasa to idealne źródło informacji - mamy tu śliczną z punktu widzenia marketingowca listę przydatnych informacji: nie tylko dane osobowe, miejsce zamieszkania, ale z kim sypiamy, kogo lubimy a kogo nie, ilu mamy znajomych i czym się zajmują, czym my się zajmujemy, co robi brat szwagra z Częstochowy, siostra bratowej kuzyna ze Szczytna i kuzynka kuzynki ciotecznej siostry przyrodniego brata z Londynu, jakie mamy zainteresowania, gdzie spędzamy wakacje etcetera etcetera. Nic, tylko dostać zaproszenie od użytkownika i pełen dostęp do jego konta a potem hulaj dusza, piekła nie ma.

Więc chciałam tutaj wszystkich marketingowców, którzy "uwielbiają mój blog" i "zafascynowały ich moje przeżycia" (kurna, ciekawe które?) poinformować, że nie posiadam konta na: fejsbuczku, tłiterze, naszejklasie, gronie i pochodnych oraz nie zamierzam zakładać. Jeśli ktoś chciałby mi coś zaproponować, zachęcam do wysłania maila ze wszystkimi informacjami. Jeśli nadal ktoś się upiera przy odwiedzinach na fejsbuczku, uprzejmie proszę o nie wysyłanie mi żadnych ofert i nie zaśmiecanie skrzynki mailowej, bom leniwa i nie chce mi się tego chłamu usuwać.

A tutaj te oto obrazki pokazują, jak się gra w tę grę, zwaną marketingiem. Potrzebne nam będą: niewinna owieczka i maszynka do golenia.

No więc zaczynamy zabawę: bierzemy słodką, niewinną owieczkę...


...następnie bierzemy maszynkę do golenia...


...i golimy...

...golimy...

...a tu mamy ślicznie łogoloną łowieckę


Proste, no nie?

niedziela, 11 grudnia 2011

Po mydła marsz

Ja nie mam świątecznego nastroju, ale to nie znaczy, że wam nie może się on udzielić. I dlatego polecam gorąco ten blog, którego autorka, niezwykle utalentowana osóbka, tworzy cudne, naturalne mydła.


Prawda, że wygląda smakowicie?:-)
Warto zajrzeć na jej stronę, tym bardziej, że do dzisiaj (niedziela 11 grudnia) trwa tam konkurs - można wygrać swiąteczne cudeńka. Spieszcie się więc po pierwsze świąteczne prezenty:-)

Oczywiście Gwiazdka to też czas dla niektórych na doroczną kąpiel, więc z tego powodu też warto zajrzeć na stronę i kupić albo wygrać mydło - w końcu jak doroczna, to warto, żeby odbyła  się w miłej atmosferze:-)))))
No wiem, jestem złośliwa, ale jak się stoi w dusznym, nagrzanym sklepie w kilometrowej kolejce zaraz za osobą, która mydła nie widziała chyba z rok, to trudno nie być. Nie moja wina.

sobota, 10 grudnia 2011

Święta?

Jestem w tym roku wyjątkowo mało świątecznie nastawiona. W tamtym już od początku grudnia pieczołowicie planowałam, co ugotować i upiec, robiłam listy i liściki, przeprowadzałam telefoniczne konsultacje z mamą w sprawie trudniejszych przepisów. Lepiłam pierogi, obierałam buraki i kręciłam mak. I wszystko to sprawiało mi niesamowitą frajdę.

W tym roku nic. Mam taką ochotę na święta, jak krowa na wizytę u rzeźnika. 

I niestety, nachalnie puszczane od początku listopada w każdym sklepie kolędy, sztucznie radosny nastrój w supermarketach i centrach hadlowych, choinki, lampki, ozdóbki, bombeczki i gwiazdeczki działają na mnie wręcz odrzucająco. No ileż można? Od dwóch tygodni w oknach domów stoją udekorowane choinki a w sklepach ludzie dostają pierdolca.

W czasach mojego dzieciństwa choinkę ubierało się w Wigilię. Potem siedziało się w oknie, czekając na pierwszą gwiazdkę, bo jak tylko się pokazała, należało zasiąść do stołu. Był post, pasterka i żadnego alkoholu. Święta kończyły się w Dzień Trzech Króli a potem było wielomiesięczne oczekiwanie na następne, wyjątkowe dwa tygodnie. T y l k o dwa tygodnie w roku. A teraz? Boże Narodzenie przez blisko pół roku, bo wszyscy muszą zarobić. Teraz wszystko przelicza się na kasę. Kasa, kasa i jeszcze raz kasa. Brrrrr.

Znalazłam tutaj taki sympatyczny wierszyk o świętach, przy którym się uśmiałam. Mam nadzieję, że wam również się spodoba:-)

A Christmas Story

Twas the night before Christmas--Old Santa was pissed.
He cussed out the elves and threw down his list.
Miserable little brats, ungrateful little jerks.
I have a good mind to scrap the whole works!

I've busted my ass for damn near a year,
Instead of "Thanks Santa"--what do I hear?
The old lady bitches cause I work late at night.
The elves want more money--The reindeer all fight.

Rudolph got drunk and goosed all the maids.
Donner is pregnant and Vixen has AIDS.
And just when I thought that things would get better
Those assholes from the IRS sent me a letter,
They say I owe taxes--if that ain't damn funny
Who the hell ever sent Santa Claus any money?

And the kids these days--they all are the pits
They want the impossible--Those mean little shits
I spent a whole year making wagons and sleds
Assembling dolls...Their arms, legs and heads
I made a ton of yo yo's--No request for them,
They want computers and robots...they think - I'm IBM!

Flying through the air...dodging the trees
Falling down chimneys and skinning my knees
I'm quitting this job there's just no enjoyment
I'll sit on my fat ass and draw unemployment.

There's no Christmas this year now you know the reason,
I found me a blonde. I'm going SOUTH for the season.

piątek, 9 grudnia 2011

Drobiazg

Życie postanowiło rozetrzeć mnie na miazgę.
Ale ja postanowiłam się nie poddać.
Chyba.


A wracając do tematu eksiów. 
Z tym eksiem spotykałam się ze trzy miesiące, aż któregoś piątku oświadczył:
- Jutro się nie zobaczymy. Dopiero w poniedziałek wpadnę.
- Coś się stało? - ja, zaniepokojona.
- Właściwie nic. Tylko się żenię.

Drobiazg. Można przeoczyć.

czwartek, 8 grudnia 2011

Z braku inwencji post bez tytułu

Nadal utożsamiamy się z króliczkiem.

Nie no, bez jaj, musicie kupić książeczkę o króliczku. Gdyby była w tutejszych księgarniach, ja na pewno bym ją kupiła!


No cóż, ani pigułki, ani wino nie pomagają.
Trzeba w takim razie poprawić sobie humor czymś innym
A jak wiadomo, nic nie poprawia humoru tak, jak obrabianie tyłka innym. Wróćmy więc do tematu eksiów (oczywiście fajnym i przyzwoitym eksiom tyłka nie obrabiamy).

Jeden z moich eks zawsze chorował w czwartek. Widywaliśmy się wyłącznie od poniedziałku do środy. W czwartek zawsze dzwonił z informacją, że ma ból brzucha/głowy/prostaty/przeziębienie/podejrzenie zapalenia wyrostka/guza mózgu. I chorował do niedzieli. W poniedziałek był zdrów jak rydz (ach te nowatorskie terapie leczenia raka odbytu), do czwartku wszystko hulało a w czwartek znowu okazywało się, że ma zapalenie jądra/ucha/próchnicę czwórki i tak w koło macieju.

Zorientowałam się dopiero przy szóstym razie.
Wolno wtedy myślałam i kojarzyłam fakty.
Zrzućmy to na karb młodości i braku doświadczenia z żonatymi facetami z dwójką pociech, oddelegowanymi do pracy do innego miasta.

wtorek, 6 grudnia 2011

Rekiny

- Mój mąż ma osobowość rekina - powiedziała wczoraj Taka Jedna - musi cały czas pozostawać w ruchu.

A ja myślałam, że to oznacza, że czuje od czasu do czasu czuje nieodpartą potrzebę poprzegryzania komuś tętniczek.

A jaką osobowość mają wasi mężowie/niemężowie/przyszli/niedoszli?

Jeden z moich niedoszłych był synuniem mamuni.
Wszystkie: popołudnia/weekendy/święta/urlopy spędzą z mamunią. Czasami nawet rano jeździł do mamuni na śniadanie.
Mamunia nazywała go "skarbeczkiem" i nawet brała na kolana, choć chłop ważył 120 kg i miał 1,80m wzrostu.
Po drugim "skarbeczku" i mizianiu się po dzióbkach spie$%^& gdzie pieprz rośnie.
A kysz!

Nastrój na dziś:
Książkę już kupili? A?

niedziela, 4 grudnia 2011

O czym się myśli w niedzielne poranki*

* obrzydliwie deszczowe, szare i zimne niedzielne poranki.

Autor: Andy Riley. Kupcie książeczkę koniecznie:-)

Margarytka słusznie zauważyła pod poprzednim postem, że w depresji raczej nie powinniśmy oglądać tej książeczki, ale mnie, na jakiś przewrotny sposób, poprawia ona humor. Obecnie zabawiam się wymyślaniem własnych sposobów odejście z tego padołu łez, jednak rezultatów nie pokażę, bowiem niestety nie rysuję tak dobrze, jak autor owej książeczki.
Przyznam się, że lubimy z Królem czarny humor. Kiedyś, w zamierzchłych czasach, mieszkaliśmy w pięknym mieście Krakowie, na malutkim, nowym, a więc silnie strzeżonym osiedlu, gdzie kamer było więcej, niż mieszkańców, ochroniarzy więcej jak psów a jak się nie miało pilota do bramy albo przepustki od pana z cieciówki, to się nie wchodziło do środka. Zabawialiśmy się wtedy z Panem i Władcą w grę umysłową pt. "Jak niespotrzeżenie wynieść z domu nieboszczyka". Natchnęła nas informacja prasowa o zaginięciu młodej kobiety, która zniknęła z własnego mieszkania ale żadna z działających (!) kamer na osiedlu nie zanotowała, aby owe osiedle opuściła.
No więc wymyślaliśmy, jak to zrobić, żeby ilość wejść zgadzała się z ilością wyjść (żeby zmylić policję - nieboszczyk przyszedł, wyszedł, a więc ukatrupiony został gdzieś indziej) ale żeby kogoś zakatrupić, dyskretnie pozbyć się zwłok i żeby nikt się nie połapał. Zbrodnia doskonała, znaczy.
Nie znaleźliśmy rozwiązania. Może dlatego, że szukaliśmy go głównie po piwie, Mocne Miodowe za 1 zeta i 80 gr. Pyyyyyycha.
Ale zabawa była przednia:-)
Proszę się więc nie dziwić, że w depresji oglądam książkę pt "Jak popełnić samobósjtwo". Robi mi to dużo lepiej, niż jakiekolwiek wywnętrzanie u psychoterapeuty.

piątek, 2 grudnia 2011

Króliczek, reklamy i polityka

Nie wiem, jak wy się macie w tym pięknym dniu (albo wieczorze), ale ja mam ochotę zrobić to, co ten oto tutaj króliczek:


 
Życie jest do chuja wafla i niech nikt mnie nie przekonuje, że jest inaczej.

P.S. Obrazki pochodzą z tej świetnej książeczki, która opowiada o małym króliczku, któremu po prostu nie chciało się dłużej żyć i postanowił popełnić samobójstwo.
Jakbym czytała o sobie.



A ponieważ mam od dwóch tygodni nieustającą depresję, postanowiłam się rozerwać i poczytać trochę optymistycznych wiadomości ze świata. Niestety, gdzie się człowiek nie obróci, tak wszyscy pieprzą o tym cholernym kryzysie. Nawet na rozrywkowych skądinąd stronach joemonster też mówią o kryzysie. Już bym się wkurzyła i wpadła w jeszcze większą rozpacz, nieprawdaż, gdyby nie wystąpienie jednego z brytyjskich polityków, który tak oto zgrabnie i przystępnie wyjaśnia przyczyny kryzysu:


Genialnie proste, no nie?

A tutaj druga wypowiedź tego samego polityka - równie celna - na temat bezrobocia w UE. Nie udało mi się znaleźć wersji z polskimi napisami, więc pod spodem zamieszczam tłumaczenie (nie moje, jestem zbyt leniwa i w zbyt wielkiej depresji, żeby bawić się w tłumaczenia, które bezczelnie przekopiowałam z tej strony).


"Naprawdę szkoda, że komisarz już poszedł, bo sporo by się ode mnie nauczył. W przeciwieństwie do większości tutaj, ja w istocie mam doświadczenie komercyjne, ja naprawdę prowadzę firmy i wiem co mówię. Będę teraz mowił o miejscach zatrudnienia. Mamy 40%, w częściach Unii Europejskiej, 40% bezrobocie wśród młodzieży. A ludzie tutaj sugerują, że to jakiś dopust boży. To nie jest żadne działanie Boga, to czysta, niczym nie zmącona niekompetencja.
Spójrzcie co wy robicie, spójrzcie na przeszkody, jakie stawiacie firmom, zwłaszcza małej i średniej wielkości firmom, przed zatrudnianiem ludzi. Macie płace minimalne, macie emerytury i renty, macie uprawnienia do urlopu, macie podatek od pracy, zwany ubezpieczeniem społecznym w moim kraju, który jest ogromny, wiec pracownik naprawdę nie dostaje nawet połowy pieniędzy, jakie płaci pracodawca. Próba pozbycia się leniwych i niekompetentnych pracowników jest praktycznie niemożliwa, więc zwalnianie ludzi jest bardzo trudne. A jeśli nie możesz zwolnić, to nie możesz zatrudnić, więc traci się elastyczność. Mamy urlop macierzyński, urlop ojcowski, urlop od stresu i całą resztę nonsensów, wynalezionych przez ludzi tutaj, bez absolutnie żadnego doświadczenia komercyjnego. To nie przypadek, że mamy 40% bezrobotnych wśród naszych młodych ludzi, to wasza wina!
A pozwólcie, że przypomnę wam o swobodzie zawierania umów. W wolnym społeczeństwie winniśmy mieć swobodę kontraktu, aby pracodawca i pracownik mogli się spotkać, podpisać umowę i zająć się swoim życiem bez ingerencji z tego miejsca!"

Pan nazywa się Godfrey Bloom i jest moim najnowszym idolem, bo bez ogródek mówi, dlaczego jest jak jest, zamiast wciskać nam ciemnotę, jak to uprawia większość polityków. Oglądałam wszystkie jego wystąpienia, dostępne w sieci i zgadzam się z każdym jednym. Większość polityków na tym świecie powinna natychmiast pójść do pierdla za przestępstwa gospodarcze. Walczymy z mafiami takimi i owymi a tu działa zorganizowana przestępczość, zupełnie na widoku, nie kryjąc się ze swoją działalnością i przy poklasku publiki.
Nie wiem, jak wy, ale ja ogromnie nie lubię, jak ktoś próbuje mnie zrobić w balona.

A teraz z zupełnie innej beczki. Dwie z fajniejszych reklam, jakie widziałam.
Nie wiem, jak wy, ale ja uwielbiam reklamy. Oczywiście nie te durne, gdzie ubrana jak na niedzielną sumę przesłodzona i śliczniutka rodzinka zaśmiewa się z żarcików przy ulubionej kawie/herbacie/ciasteczkach, gdzie ubrane jak na wesele uśmiechnięte panie domu w perfekcyjnym makijażu i drogiej biżuterii z zapałem i pieśnią na ustach myją okna (taaaa, jasne), bo od tych chce mi się zwracać ostatni zjedzony posiłek, ale te z biglem, z pomysłem, z jajem. Wydaje mi się, że w tutejszej telewizji jest ich więcej, jak w polskiej (może dlatego, że ludzie są bardziej wyluzowani i mniej sztywni) a może to tylko takie moje fałszywe wrażenie. 
Nieważne.
Te dwie po prostu mi się podobają.