środa, 27 października 2010

Mieliśmy

Wszyscy się chwalą, jaką mają piękną jesień. To ja też się pochwalę, jaką MIELIŚMY. Już nie mamy, bo od poniedziałkowego wieczoru wieje tak, że lepiej nie ruszać się z domu bez kasku na głowie i grubej odzieży, chroniącej przed uderzeniem fruwającego śmietnika, tablicy reklamowej albo plastikowych mebli, porwanych przez wiatrzysko z okolicznych jardów i porczów. Dziś rano wyjrzałam przez okno i zobaczyłam lecący plastikowy stolik. Frunął na wysokości pierwszego piętra, przeleciał przez dach supermarketu i odleciał w siną dal. Może odlatuje na zimę do ciepłych krajów? Też bym sobie poleciała do jakiego ciepłego kraju, gdzie nie będzie śniegu, mrozu i ciemnych dni bez słońca. Nienawidzę zimy. Mój ulubiony sport zimowy to leżenie na plaży pod palmą, kąpiele w ciepłym morzu i wysyłanie denerwujących smsów  o pogodzie do znajomych z zasypanej śniegiem ojczyzny:-)
No. A wracając do meritum, to taką jesień MIELIŚMY jeszcze niedawno:-)






Jak pierwszy raz zobaczyłam tutejsze szaro-bure wiewiórki, to myślałam, że to szczury. 
Tylko te kudłate ogony mi jakoś nie pasowały.

Windy Tuesday

Nie wiem, jak u Was, ale u nas dzisiaj  (a właściwie wczoraj , bo post zaczęłam pisać przy gotowaniu żurku we wtorek koło południa i pisałam z przerwami aż do teraz, a jest już po północy:-) ) zawierucha. Wieje tak, że głowy urywa. Urywa też gałęzie z drzew, przewraca ogromne billboardy i hula plastikowymi pojemnikami na śmieci po ulicach. 
A wczoraj było tak pięknie...

Wybrałyśmy się ze znajomą na Lincoln Square, jedno z najbardziej urokliwych miejsc, jakie do tej pory widziałam w Wietrznym Mieście. Położone na północy Chicago, zamieszkane jest głównie przez niemieckich imigrantów, choć okolicę w w ostatnich latach powoli zasiedlają liczni yuppies. Jak wyjaśniła mi znajoma - jeśli widzisz młodą kobietę z eleganckim wózkiem z niemowlakiem oraz trzema psami - na pewno widzisz yuppies:-) I rzeczywiście - mnóstwo ich tu, popijających kawę w licznych kafejkach czy bawiących się z dziećmi na skwerku przy fontannie. 

Atmosfera Lincoln Square przypomina atmosferę małych amerykańskich miasteczek, z niewysoką, stylową zabudową centrum i piętrowymi, szeregowymi domami w bocznych uliczkach, ocienionymi rozłożystymi platanami. Nie ma tutaj sieciowych sklepów czy restauracji, dominują niewielkie, rodzinne biznesy, jak chociażby sklep Christine, niemieckiej imigrantki, która sprzedaje u siebie wszystko, co można dostać na pchlim targu - począwszy od ubrań z drugiej ręki, z których żadne nie kosztuje więcej, jak 30 dolarów, poprzez buty, torebki, książki, biżuterię od lokalnych artystów, aż po lekko wyszczerbioną i niegdyś elegancją zastawę stołową, pamiętającą lepsze czasy. Jest też apteka, prowadzona przez dwóch sympatycznych panów tej samej, co Christine narodowości, oferujących spory asortyment wyrobów zielarskich oraz kosmetyków ze Starego Kontynentu, a przede wszystkim dysponujących imponującą wiedzą farmaceutyczną, zupełnie niezwykłą, jeśli porównać ją do absolutnej ignorancji sprzedających w amerykańskich sieciowych aptekach techników. Zaraz obok mieści się sklepik z serii "mydło i powidło" z lekką indyjską nutą, gdzie obok pocztówek z amerykańskimi widoczkami nabyć można indyjskie kadzidełka, chusty i naszyjniki a na przeciwko w niewielkiej kafeterii serwują najlepsze migdałowe mini - muffins z kubkiem gorącej czekolady. Wprawdzie kilka ulic dalej mieści się Starbucks, ale nie cieszy się taką popularnością, jak stylowe restauracyjki i kawiarenki Lincoln Square, ze stolikami wystawionymi na trotuar i obsługą, znającą wszystkich z imienia i pamiętającą ulubione przysmaki. 
Zresztą wszyscy stali bywalcy skwerkowych ławeczek, kafejek oraz lokalnych biznesów małych i dużych dobrze się znają, pozdrawiając i zagadując. Czuję się tutaj jak w moim rodzinnym mieście, gdzie wystarczy przekroczyć próg domu, a spotka się kogoś znajomego. Tutaj atmosfera jest bardzo podobna, małomiasteczkowa, ale tym właśnie szczycą się tutejsi mieszkańcy - kameralnością tego urokliwego miejsca. To prawdziwa oaza w molochu, jakim jest Chicago razem ze swoimi przedmieściami.

 Nawet Starbucks, znajdujący się kilka przecznic dalej, zachowuje klimat miejsca.

Na całej ulicy unosi się zapach świeżo mielonej kawy oraz dźwięki muzyki z pobliskiej Old Town School of Folk Music.




 
 Fragmenty stylowej latarni

Oczywiście nie można zapomnieć o ciekawej architekturze, wśród której wyróżnia się urokliwa, pięknie rzeźbiona fasada  Krause Music Store, jednego z ostatnich dzieł znanego amerykańskiego architekta Louisa Henry'ego Sullivana. 

 Źródło zdjęcia: sieć.


 
 Architektura wiktoriańska, nowoczesna i... niemiecka:-) jak widać na fasadzie domu na wprost:-)


Fasada budynku starej elektrowni

Nie mniej urokliwe, niż główna ulica tej niewielkiej dzielnicy, są boczne uliczki.







P.S. A żurek wyszedł pyszny. Polecam gorąco przepis agi, który znajdziecie tutaj. Smakuje zupełnie inaczej, niż gotowany na sklepowym zakwasie. Mniam mniam:-)

niedziela, 24 października 2010

Stormy Sunday

Nie wiem jak u was, ale u nas dzisiaj pogoda była co najmniej dziwna. Rano obudziła nas rzęsista ulewa - pierwsza porządna od niepamiętnych czasów ale ciągle było bardzo ciepło - termometr wskazywał 21 stopni, co - musicie przyznać - jak na koniec października jest temperaturą całkiem przyzwoitą. Potem błyskawicznie wyszło słońce a wieczorem mieliśmy potężną burzę z piorunami. I cały czas temperatura jak w czerwcu. Dziwnie jakoś.
Zmartwił mnie ten deszcz rano, bo miałam ogromną ochotę wybrać się na łono przyrody, zażyć trochę ruchu po długim siedzeniu w domu, spowodowanym kłopotami z Wiadomym Palcem. Jednak po godzinie wiatr przegnał chmury i nieśmiało zabłysło słonce. Dobra nasza! Zgodnie z radą Wujka Gugla wybraliśmy się do najbliższego parku stanowego Cut Rock. Pojechaliśmy w ciemno, szczerze mówiąc, wyjątkowo nie zaopatrzeni w żadne mapki ani nie zaznajomieni z trasami spacerowymi, bo przyzwyczailiśmy się do tego, że wszystkie parki tutaj są świetnie oznaczone, z licznymi tablicami i centrami informacyjnymi. I to był błąd. Bo to był jeden z tych zupełnie pozbawionych oznaczeń. No jak nie w Hameryce, gdzie wszystko jest oznakowane jak dla półgłówka, żeby tylko ludzie broń Boże myśleć nie musieli. Niestety, w okolicach tego miejsca muszą mieszkać sami mądrzy ludzie, bo znaków ja na lekarstwo. Jeździliśmy więc w kółko pół godziny, szukając jakiegoś sensownego miejsca na spacer, gdzie nie byłoby słychać szumu pobliskiej autostrady. Bo takie parki, gdzie szumi i trąbi i wizg hamulców słychać, to my mamy w okolicy domu na pęczki. A tu miało być cicho, spokojnie, tylko niebo błękitne (ekhem ekhem, nie do końca) nad nami. W końcu trafiliśmy. Wprawdzie na tablicy informacyjnej napisane było jak wół, że szlaki są zamknięte ze względu na jakiś wyścig, ale bardzo po polsku olaliśmy kartkę. Tyle szukaliśmy tego miejsca i teraz mamy wracać? Postanowiliśmy w razie czego udawać, że żadnej kartki nie widzieliśmy. Wstyd, no nie? :-)
Na szczęście okazało się, że ten cały wyścig, notabene rowerzystów w takich obcisłych seksownych gatkach, wiecie jakich:-) szedł obok drogą, a my sobie skręciliśmy na taką wąską ścieżynkę wzdłuż jeziora.
Ależ tam było pięknie. Postanowiliśmy, że przyjedziemy z namiotem, jak już się ciepło zrobi, czyli za sto lat, gdzieś na wiosnę. Miejsce jest naprawdę urokliwe - zatoczki, cypelki, piękna zieleń i ustronne miejsca idealne akurat na jeden namiot - na tyle blisko innych obozowiczów, żeby żadna przykrość ze strony Złych Ludzi się nie stała (słyszeliście jakiś czas temu o tych zbiegach z więzienia, co to zabili jakąś parę obozującą w Yellowstone? trochę powstrzymało to moje zapędy, jeśli chodzi o obozowanie w oddalonych od ludzi miejscach), ale na tyle daleko, żeby nam o linki od namiotu się nie potykali. No i zaledwie godzinkę drogi od miasta, więc spokojnie można wybrać się na weekend. Niech już tylko wiosna przyjdzie:-) Król Kurnika wprawdzie mnie pociesza, że pamięta takie zimy, w czasie których w lutym nosił koszulki z krótkim rękawem, ale ja jestem pechowcem. Jak będzie zima, to na pewno stulecia:-))) Lepiej kupcie walonki i futra, jeśli mieszkacie w okolicy:-))))












A na specjalną prośbę Anulli z komentarzy pod jednym z poprzednich postów, przykład jednej z moich przygód. Moich i Pomysłowych Rodaków.
Opowiadam moim turystom na spotkaniu o jednej ze świątyń - że taka wspaniała, pięknie zachowana, pomimo, że liczy sobie ponad trzy tysiące lat. Na to wstaje jedna z turystek i mówi:
- Co ty mi tu panna pier...sz, jakie trzy tysiące lat, jak mamy 2006 rok!!!

Miłego poniedziałku wszystkim życzę:-)))

czwartek, 21 października 2010

Samodzielne myślenie? Nawet o tym nie myśl!

Jesteście nonkonformistami? Macie skłonność do samodzielnego myślenia a nie przyjmujecie bezkrytycznie informacyjnej papki, którą karmią nas media? Macie tendencję do kwestionowania autorytetów, dyskusji, ponadnormalną kreatywność, skłonności aspołeczne? A do tego przejawiacie skłonność do szybkiej irytacji, narcyzm, odrobinę cynizmu i nutkę arogancji? Ha! To jesteście chorzy, podobnie jak ja i miliony ludzi na całym świecie! Ale nie martwcie się, Wielki Brat czuwa, opiekuje się i pomaga!

"Czy nonkonformizm i skłonność do samodzielnego myślenia to choroba? Tak - wedle najnowszego dodatku do DSM-IV (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders, będącego klasyfikacją zaburzeń psychicznych według APA, czyli Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychiatrycznego). Zdefiniowane zostało nowe "schorzenie" - “oppositional defiant disorder” czyli w skrócie ODD, co w wolnym tłumaczeniu można określić "zaburzeniem wyzywającego sprzeciwu". (...)

DSM-IV jest publikacją używaną powszechnie we wspomaganiu diagnoz psychiatrycznych. Przez ostatnich 50 lat DSM wzbogacił się z 157 do 310 rodzajów schorzeń. Jego zwolennicy argumentują, że to pokłosie lepszego zrozumienia świata, społeczeństwa i psychiki ludzkiej, owocujące większą swobodą w leczeniu i stawianiu trafnych diagnoz. Przeciwnicy odpowiadają, że lekarze psychiatrzy mają chyba zbyt wiele wolnego czasu, wymyślając i nazywając kolejne normalne ludzkie odruchy - zaburzeniami.

Wiele z zaburzeń opisanych w DSM to rzekome zaburzenia wieku dziecięcego. (...) Obecnie w niektórych stanach w USA praktykuje się nie tylko przymusowe leczenie dzieci ze zdiagnozowanymi wedle DSM "zaburzeniami", ale nawet karze się rodziców, opiekunów czy inne osoby usiłujące przeciwdziałać takiemu przymusowemu leczeniu. Witajcie w nowym lepszym świecie.

Pomimo faktu, że autorzy DSM bronią go jako narzędzia tylko i wyłącznie służącego lepszej diagnozie oraz polepszeniu zdrowia amerykańskiego społeczeństwa, tego typu publikacje usankcjonowane przez ogólnokrajowe stowarzyszenia dają Systemowi (nie tylko w USA) zielone światło do wszelakich nadużyć a nawet prześladowania swoich przeciwników. Co oznacza to dla takich przeciwników Systemu - nacjonalistów, antyglobalistów, lewicowych i prawicowych antysystemowców, czy nawet co bardziej niewygodnych konserwatystów? Prawdopodobnie los podobny do losu "schizofreników" w Związku Radzieckim."

I co o tym myślicie? Kreatywność i kwestionowanie autorytetów jako schorzenie...  A mnie się ciągle "Nowy wspaniały świat" Huxleya przypomina i hasło, przewijające się przez całą książkę: "Lepsza mikstura, niż awantura". Nam też będą wmuszać najróżniejsze specyfiki w ramach terapii, żebyśmy byli cisi, bezwolni i potulni?

NIECH ŻYJE NONKONFORMIZM I SAMODZIELNE MYŚLENIE!!!

PS. Cytowany artykuł pochodzi z portalu autonom.pl

poniedziałek, 18 października 2010

Zabieram swoje zabawki i idę sobie!

Nie no, jak się tak nie bawię! Znowu nie mogę spać. Jak to jest, że dzień mogłabym przespać cały a wieczorem zamiast zapaść w objęcia niejakiego Morfeusza, przewracam się z boku na bok.
Może to przez to, że nic się nie dzieje. W kwestii papierkowej czekamy, aż stosowne urzęda wyplują potrzebne mi dokumenty. W kwestii palca czekamy, aż Pan Dohhtor powróci z urlopu i jednym szybkim ruchem wprawnej dłoni (tak sobie nieśmiało marzę, że właśnie tak to się odbędzie - szybko i bezboleśnie) pozbawi mnie paznokcia. We wszystkich innych kwestiach też czekamy, choć czekanie nigdy nie było moją mocną stroną. Więc może to to.
A może co innego.

Nic wartego odnotowania się nie dzieje, jak widać. Z rzeczy niezwykłych wydarzyło się tylko jedno. Jakaś pani obdarzyła mnie dzisiaj wyjątkowo nieprzyjaznym spojrzeniem. Rzeczy niezwykła, bo staram się być do wszystkich miła i uśmiechnięta, według zasady - traktuj innych w sposób, w jaki sam chcesz być traktowany. I zwykle ludzie odpowiadają miłym uśmiechem. A tu spojrzenie spode łba.
WTF?
A ponieważ rzeczone spojrzenie miało miejsce w polskim kościele, na polskiej mszy, przyszło mi do głowy, że może to jedna z moich byłych turystek; jedna z tych niezadowolonych. Już kiedyś miałam taką historię.

Stoimy sobie - a było to dobre kilka lat temu, kiedy byliśmy piękni i młodzi i bardzo dowcipni - z moim kolegą Krzychem na lotnisku w Monastyrze. Pracę mamy nader trudną, niewdzięczną i wymagającą niesamowitej inteligencji - mamy mianowicie trzymać tabliczki nad głowami i wołać gromkim a chóralnym głosem "WITAMY W TUNEZJI KLIENTÓW FIRMY XYZ". No to wołamy. W którymś momencie podchodzi do nas Skrzywiona Paniusia. Minka niezadowolona, od razu włącza się nam w głowach (mam dodawać, że skacowanych?:-) ) alarm - będzie się skarżyć. Reklamować. Marudzić. Narzekać.
Paniusia jednak nie odzywa się, tylko bacznie mi się przygląda. Przygląda i przygląda a potem wykrzykuje triumfalnie: "A to pani!!! Poznaję panią!!!"

Wtedy też przyszło mi do głowy - WTF?

Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że już się spotkałyśmy, a było to jakiś rok wcześniej, na jednej z wycieczek w Egipcie. Spotkanie dość niemiłe, po którym pani napisała skargę tej treści: "Proszę o zwrot kosztów wycieczki, bo nikt mnie nie uprzedził, że będzie tak gorąco!". No tak. W sierpniu na pustyni. Też bym się zdziwiła.

A z kolegą Krzysiem robiliśmy takie różne fajne numery. Ale o tym innym razem. Spróbuję zasnąć, bo już po drugiej a jutro czeka mnie długi dzień, w którym najbardziej znaczącym momentem będzie spotkanie z Moim Osobistym Sadystą, pt. "Misja Ząb". Brrrr.
Dobranoc Państwu.

środa, 13 października 2010

Amok

Supermarkety mnie ogłupiają. Też tak macie? Ta muzyczka, przy której chce się płakać albo przynajmniej tańczyć coś bardzo przytulanego, to dziwne światło, od którego bolą oczy a mięso i warzywa wyglądają na tak świeże, jakby przed sekundką ktoś je zdjął z taśmy produkcyjnej, ten zapach świeżo upieczonego pieczywa, który nęci od progu. No i oczywiście wszystkie te kolorowe pudełeczka i torebeczki, z których każde krzyczy na swój sposób "Mnie weź! mnie! mnie!".
Wchodzę i sama nie wiem, kiedy wyłącza mi się świadomość. Po pewnym czasie, pewnie w chwil ciszy pomiędzy kolejnymi piosenkami, budzę się z letargu gdzieś między półkami, nie pamiętając, co robiłam w trakcie ostatniego kwadransa, z wózkiem wypchanym wszystkimi towarami, które widziałam na reklamach w ubiegłym tygodniu. Gdyby nie przerwa w piosenkach, hipnoza pewnie trwałaby dalej a ja ocknęłabym się dopiero na parkingu po wyjściu ze sklepu, z pełnym wózkiem tego szajsu. A w dodatku zawsze włóczy się za mną jakiś ochroniarz, popatrując, co też ta baba z błędnym spojrzeniem będzie chciała świsnąć. Pewnie przyzwyczajony jest do statecznych gospodyń domowych, które zniewolone tą popapraną atmosferą, wkładają tampony do torebki, zamiast do koszyka. Wcale im się zresztą nie dziwię, sama nie wiem, co robię w chwilach, kiedy wyłącza mi się świadomość. Dziwne uczucie.
Dzisiaj też tak miałam. Weszłam, zapadłam w letarg i obudziłam się dopiero kiedy potrącił mnie jakiś facet. Stałam przed ladą chłodniczą z rybami i wpatrywałam się w filety z pstrąga. I chyba robiłam to dość długo, bo chłopak za ladą wyglądał na lekko zdenerwowanego. Kiedy zajrzałam do koszyka, między wszystkimi potrzebnymi mi produktami znalazłam maść na odparzenia, spray na robaki i kilka kolorowych pocztówek zapraszających na uroczystość z okazji dziesiątej, dwudziestej i dwudziestej piątej rocznicy ślubu. Jak widać w tym amoku zachowałam resztki rozsądku i zrobiłam zakupy na zapas. Chyba nie muszę mówić, że nie potrzebowałam żadnej z tych rzeczy? I że za plecami stał wielki Murzyn i choć bardzo udawał, że nie jest tym, kim jest, to jednak na kilometr czuć było, że to sklepowy tajniak? Nie, proszę pana, nic nie rąbnęłam. Przynajmniej tak mi się wydaje...
Zostawiłam koszyk z zakupami i uciekłam, z obawy że jak skończą nadawać reklamy przez sklepowy radiowęzeł i włączą tę durną muzyczkę, znowu utknę. Wybacz kochanie, dziś obejdziemy się bez obiadu.

poniedziałek, 11 października 2010

Singlem być

Drugą pozytywną rzeczą, jaka wynikła z mojego weekendowego leżakowania, był sobotni sabat czarownic z kumpelami:-) Oczywiście netowy, bo każda z nas w innym kraju ale i tak trochę pogadałyśmy. Było i śmiszno i straszno i czasami niewesoło, bo jedna z nas opowiadała o swoich  nieudanym związku, prowadzącym donikąd. Od dwóch lat donikąd, czyli właściwie od początku. No chyba, że celem są fajne imprezy i dobry seks. 
Nasza znajoma zakochana, szaleje za nimi, a on też szaleje, tylko tyle, że przy każdej okazji powtarza, że nie chce się wiązać. Bo żona, dzieci i wszystko, co się za tym idzie, to nie dla niego. On nie chce obowiązków, tylko dobrej, niezobowiązującej zabawy. Tylko że jeśli zbliżający się do czterdziestki facet przynosi kwiatki, stara się, zabiega, troszczy, to daje kobiecie jednoznaczny sygnał - zależy mi. A jak zależy, to robi się krok dalej. A nie powtarza jak mantrę - nie chcę się wiązać, nie chcę się wiązać, nie chcę się wiązać.
Każdy znajoma opowiedziała nam swoją historię, zakrzyknęłyśmy wszystkie chórem - to rzuć go w diabły, po co ci taki mężczyzna, z którym zupełnie się rozmijasz w swoich pragnieniach i oczekiwaniach. Bach i po kłopocie.

Niby proste, prawda? Ale ile kobiet tego nie robi i tkwi w nie do końca udanych związkach, licząc na to, że on zmieni zdanie. Po co czekać, zapytacie, skoro na tej pięknej planecie kręci się tylu fajnych facetów? Ale uczucia to jedno a obawa przed samotnością i opinią publiczną to drugie. Nie każdy jest tak silny, żeby oprzeć się presji społeczeństwa i powiedzieć sobie - będę szczęśliwym singlem a nie nieszczęśliwą połówką w wymuszonym związku. Oficjalnie (znaczy w mediach i kolorowych gazetkach) promuje się singli. Single są na topie. Single są fajne. Bycia singlem jest ok. Jest cool. Ale to tylko tak ładnie wygląda w cukierkowatych wywiadach a nie w życiu. Bo w życiu mama popłakuje po kątach, że córka zostanie starą panną a babcia robi aluzje do wieku. Ciotki na spotkaniach rodzinnych pytają przy stole bez skrępowania, kiedy wyjdziesz w końcu za mąż, bo latka lecą, zegar tyka i kiedy ty właściwie chcesz rodzić dzieci, przecież to już ostatni dzwonek, wiecznie młoda nie będziesz i jeszcze trochę, a będzie za późno. A sąsiadka chwali się wnuczętami, patrząc triumfalnie, że ona ma kogo bujać w wózeczku, a ty takiej atrakcji swojej mamie do tej pory nie zafundowałaś. Dziwna jakaś jesteś. Może coś z tobą nie tak? 

Jak to jest, że bycie kawalerem nic facetom nie ujmuje? Nikt się nie zastanawia, co jest z nimi nie tak, że nigdy się z nikim nie związali. Nikt nie mówi, że są wybrakowani. Ot, żyją sami i tyle. Co w tym dziwnego? Ale zupełnie inaczej patrzy się na samotne kobiety. Nie wystarczy, że kobieta jest zadbana, mądra, energiczna,  świetnie wykształcona, ma dobrą pracę, realizuje się w życiu i jeszcze ratuje pustułki. Jeśli nie ma faceta, jest nikim. Jeśli do pewnego wieku nie wyjdziemy za mąż albo przynajmniej nie mamy stałego narzeczonego, społeczeństwo postrzega nas jako wybrakowane. Coś jest z  taką kobietą nie tak. Pewnie dłubie w nosie. Albo przypala rosół. Albo ma wredny charakter. Chrapie???!!! Coś musi być nie tak, skoro żaden facet jej nie chce. 
A nikt nie powie - pewnie nie spotkała wartego jej faceta. Nikomu do głowy nie przyjdzie, że nie chciała wiązać się z mężczyzną, z którym nie byłaby do końca szczęśliwa, żeby tylko spełnić oczekiwania rodziny. Że ona po prostu woli pełnowartościowy związek z kimś, kto podziela jej zainteresowania i pasje. Kto lubi te same książki i ma to samo poczucie humoru, do tego jest o czym z nim pogadać, lubi hodować muszki owocówki, czy co tam komu w związku jest do pełni szczęścia potrzebne. Nikt nie pomyśli, że byle jakie bycie razem jest gorsze od samotności szczęśliwego singla.

niedziela, 10 października 2010

Fajny weekend i drugi spacer po Wietrznym Mieście

To miał być fajny weekend. Mieliśmy iść na mecz naszych z tubylcami, w niedzielę na sesję fotograficzną w takie jedno fajne miejsce, które tydzień temu pokazał nam znajomy, a które mnie - wielbicielkę industrialnego oblicza Chicago - całkowicie zauroczyło. Stare, opuszczone magazyny z czerwonej cegły, pordzewiałe płoty, wyschnięte, pożółkłe wysokie trawy, zapiaszczony asfalt a w tle centrum miasta z pięknie odbijającymi słońce wieżowcami. Fajowe miejsce.

Miało być tak fajnie. A wyszło jak wyszło.
Znowu mam problem z tym palcem.

Tak, tak, wiem, wszyscy mi radzili, żeby zdjąć ten paznokieć i po krzyku. Tylko łatwo jest radzić ale wyobraźcie sobie, że to  w a m  zdejmują paznokieć. Ha, sami byście nie chcieli, co?:-) Ja nie byłam w stanie sobie wyobrazić, choć na przykład bez problemu wyobrażam sobie własny pogrzeb albo że moja zwariowana ciotka wydaje tomik poezji przy kompletnym braku talentu pisarskiego.
Bogata wyobraźnia to przekleństwo. Gdybym jej nie miała, moje życie byłoby znacznie prostsze. Miałabym dawno kłopot z głowy. Mogłabym już dołączyć do Moich Ulubionych Staruszek i Klubu Pakera. I nie chodziłabym jak idiotka w połowie października w klapkach, kiedy inni zakładają kozaki. Choć tym kozakom to się jednak dziwię, bo jak na październik jest bardzo ciepło, wczoraj i dziś coś ze trzydzieści stopni, i to nie w sumie:-) I słońce jak głupie. Przepiękną mamy jesień. Ale nie zmienia to faktu, że za dwa tygodnie zapowiadają śnieg a ja nie jestem w stanie założyć na tę nieszczęsną stopę nic, co zaczyna się na b. I wiem, sama sobie jestem winna, ale. Ale wyobraźnia działa i cokolwiek, co jest związane ze zdejmowaniem, krwią i bólem, jak na razie do mnie nie przemawia. Nie bo nie. Do dupy to wszystko.

Ale miałam przynajmniej czas na obrobienie zdjęć - wiecie, nie można stać, chodzić, trzeba leżeć ze stópką do góry, więc można z czystym sumieniem wymigać się od robienia obiadu:-) a w zamian oddawać ulubionym czynnościom, takim jak oglądanie kolejnego odcinka Life Unexpected i Californication oraz obrabianie tryliarda zdjęć, które mamy w swoich zbiorach, łaskawie pozwalając poprawiać sobie podusię, przynosić herbatkę i pyszne malutkie kanapeczki:-)))) Pizza na obiad  - od czasu do czasu - nie jest szkodliwa:-) Przyznam się, że uwielbiam raz na jakiś czas sobie pochorować, oczywiście jeśli to nie jest związane w żaden sposób z krwią i bólem i innymi nieprzyjemnymi rzeczami:-))))
A oto już efekty mojego wczorajszego migania się od kurzęcych zajęć:-) 



 


Zdolniacha z tego mojego Ulubionego Towarzysza Życia,  prawda?:-) Musicie przyznać, że fotki robi fajne. A w sekrecie powiem, że nie tylko fotki:-) Do usłyszenia:-))))

czwartek, 7 października 2010

Wietrzne Miasto

Dzisiaj zapraszam na wirtualny spacer po Chicago. To, co mnie urzeka w tym mieście, to połączenie starego i nowego - stare kamienice z początku ubiegłego stulecia, oplecione plątaniną schodów przeciwpożarowych, ze zbiornikami na dachach stoją tu przytulone do nowoczesnych, szklanych wieżowców, błyszczących w słońcu. Szara cegła obok szkła. Kanały z żelaznymi zwodzonymi mostami, po których pływają statki wycieczkowe i kolorowe łupinki kajaków. No i piękne detale architektoniczne - rzeźby, zegary, zdobienia budynków. Mam nadzieję, że Wam też się spodoba. Zdjęcia autorstwa Najmilszego Towarzysza Życia:-)