Nie wiem, jak u Was, ale u nas dzisiaj (a właściwie wczoraj , bo post zaczęłam pisać przy gotowaniu żurku we wtorek koło południa i pisałam z przerwami aż do teraz, a jest już po północy:-) ) zawierucha. Wieje tak, że głowy urywa. Urywa też gałęzie z drzew, przewraca ogromne billboardy i hula plastikowymi pojemnikami na śmieci po ulicach.
A wczoraj było tak pięknie...
Wybrałyśmy się ze znajomą na Lincoln Square, jedno z najbardziej urokliwych miejsc, jakie do tej pory widziałam w Wietrznym Mieście. Położone na północy Chicago, zamieszkane jest głównie przez niemieckich imigrantów, choć okolicę w w ostatnich latach powoli zasiedlają liczni yuppies. Jak wyjaśniła mi znajoma - jeśli widzisz młodą kobietę z eleganckim wózkiem z niemowlakiem oraz trzema psami - na pewno widzisz yuppies:-) I rzeczywiście - mnóstwo ich tu, popijających kawę w licznych kafejkach czy bawiących się z dziećmi na skwerku przy fontannie.
Atmosfera Lincoln Square przypomina atmosferę małych amerykańskich miasteczek, z niewysoką, stylową zabudową centrum i piętrowymi, szeregowymi domami w bocznych uliczkach, ocienionymi rozłożystymi platanami. Nie ma tutaj sieciowych sklepów czy restauracji, dominują niewielkie, rodzinne biznesy, jak chociażby sklep Christine, niemieckiej imigrantki, która sprzedaje u siebie wszystko, co można dostać na pchlim targu - począwszy od ubrań z drugiej ręki, z których żadne nie kosztuje więcej, jak 30 dolarów, poprzez buty, torebki, książki, biżuterię od lokalnych artystów, aż po lekko wyszczerbioną i niegdyś elegancją zastawę stołową, pamiętającą lepsze czasy. Jest też apteka, prowadzona przez dwóch sympatycznych panów tej samej, co Christine narodowości, oferujących spory asortyment wyrobów zielarskich oraz kosmetyków ze Starego Kontynentu, a przede wszystkim dysponujących imponującą wiedzą farmaceutyczną, zupełnie niezwykłą, jeśli porównać ją do absolutnej ignorancji sprzedających w amerykańskich sieciowych aptekach techników. Zaraz obok mieści się sklepik z serii "mydło i powidło" z lekką indyjską nutą, gdzie obok pocztówek z amerykańskimi widoczkami nabyć można indyjskie kadzidełka, chusty i naszyjniki a na przeciwko w niewielkiej kafeterii serwują najlepsze migdałowe mini - muffins z kubkiem gorącej czekolady. Wprawdzie kilka ulic dalej mieści się Starbucks, ale nie cieszy się taką popularnością, jak stylowe restauracyjki i kawiarenki Lincoln Square, ze stolikami wystawionymi na trotuar i obsługą, znającą wszystkich z imienia i pamiętającą ulubione przysmaki.
Zresztą wszyscy stali bywalcy skwerkowych ławeczek, kafejek oraz lokalnych biznesów małych i dużych dobrze się znają, pozdrawiając i zagadując. Czuję się tutaj jak w moim rodzinnym mieście, gdzie wystarczy przekroczyć próg domu, a spotka się kogoś znajomego. Tutaj atmosfera jest bardzo podobna, małomiasteczkowa, ale tym właśnie szczycą się tutejsi mieszkańcy - kameralnością tego urokliwego miejsca. To prawdziwa oaza w molochu, jakim jest Chicago razem ze swoimi przedmieściami.
Nawet Starbucks, znajdujący się kilka przecznic dalej, zachowuje klimat miejsca.
Na całej ulicy unosi się zapach świeżo mielonej kawy oraz dźwięki muzyki z pobliskiej Old Town School of Folk Music.
Fragmenty stylowej latarni
Oczywiście nie można zapomnieć o ciekawej architekturze, wśród której wyróżnia się urokliwa, pięknie rzeźbiona fasada Krause Music Store, jednego z ostatnich dzieł znanego amerykańskiego architekta Louisa Henry'ego Sullivana.
Źródło zdjęcia: sieć.
Architektura wiktoriańska, nowoczesna i... niemiecka:-) jak widać na fasadzie domu na wprost:-)
Fasada budynku starej elektrowni
Nie mniej urokliwe, niż główna ulica tej niewielkiej dzielnicy, są boczne uliczki.
P.S. A żurek wyszedł pyszny. Polecam gorąco przepis agi, który znajdziecie
tutaj. Smakuje zupełnie inaczej, niż gotowany na sklepowym zakwasie. Mniam mniam:-)