Wiesz – mówi jedna pani do drugiej pani w kolejce do kasy supermarketu – on złapał już pięć tiketów w tym miesiącu. Nie dość, że musi iść do kortu, to jeszcze skanselowali mu insiurę, musi teraz szybko szukać innej firmy, bo chcą z żoną na holidej jechać, tylko musi auto wykupić, bo mu po ostatnim tikecie stołowali. Ma pecha do kapów, ale to przez to, że ma jakieś stare dijuaj na rekordzie. A ja znalazłam nowego dzioba, tylko to daleko, hajłejem trzeba jechać, czasem i godzinę nawet, jak jest trefik, a teraz wiesz, ciągle konstrakszyn, to lajny (sic!) pozamykane. Na domku u takich jednych będę robić, to na kantrysajdzie. Dużo roboty, bo to i sprzątanie, i karpety trzeba wyklinować a do tego dużo pracy w bejsemncie, bo ich zalało w czasie ostatniej powodzi, więc będę miała co robić. Ale nie ma co narzekać, mała idzie do hajskul, pieniądze się przydadzą. A moja starsza na wiosnę będzie miała nowego bejbika…
Zrozumieliście coś?:-) Bo ja, a był to mój drugi tydzień pobytu w tym pięknym kraju, nic a nic:-) Wróciłam do domu lekko zdezorientowana. Towarzysz Życia mnie obśmiał, wyjaśniając naturę i strukturę tego dziwacznego tworu, zwanego pongilsh i stwierdził, że jeszcze trochę, a sama zamiast mówić „ubezpieczenie”, walnę tą insiurą, nie mówiąc o innych bejsmentach czy kapach. Jakoś się trzymam, czasami tylko jakiś „hajłej” mi się wymsknie, ale walczę dzielnie na froncie ochrony czystości języka ojczystego. I jakoś tak mi się przykro robi, jak słyszę pongliszujących rodaków. Kochani, mamy piękny język, język wieszczów, chyba warto zadbać o to, żeby go nie kaleczyć, szczególnie, że często temu dziwnego ponglishowemu tworowi przysłuchują się dzieci. Część z nich jest już urodzona tutaj, więc jakiego języka się w domu nauczą, takim będą się potem posługiwać i nie nadrobi tego żadna polska szkoła, do której poślemy dziecko raz w tygodniu. Część urodzona jeszcze w Polsce i w przypadku niektórych pamiętająca – na razie – ojczystą mowę, ale, zgodnie z tutejszą modą, kalecząca ją niemiłosiernie albo wręcz mówiąca między sobą po angielsku. Nie wiem, skąd się to bierze u takich dzieciaków? Potrzeby zasymilowania z nowym środowiskiem? Odrzucania (jak to u nastolatków bywa, które w którymś momencie odrzucają wszystkie wartości – ach jak dobrze to pamiętam z własnych szczeniacko-nastoletnich lat) swojego pochodzenia? Nie wiem. Ale dla mnie to smutny widok – polskie nastolatki rozmawiające między sobą tylko po angielsku i udające kogoś, kim nie są. Na pewno chcemy, żeby zapomniały ojczystej mowy i po kilku latach nie były w stanie dogadać się z rodziną, która została w Polsce a która często angielskim się nie posługuje?
Kiedyś znajoma przez chwilę prawniczka (o polskich prawnikach i tych udających prawników, pracujących tutaj i żerujących na rodakach, napiszę kiedyś osobnego posta, bo to gatunek wymagający dłuższej opowieści z, niestety, niezbyt miłą puentą), mężatka z Włochem z pochodzenia, mówiła z dumą o swojej córce, że ona zna tylko angielski. Zapytałam, gdzie mieszkają jej dziadkowie, kuzyni, ciotki i pociotki. Ona mi na to, że na Starym Kontynencie. I że owszem, mała ma problem, żeby się z nimi porozumieć w czasie dorocznych wizyt, ale za to jest stuprocentową Amerykanką?
Nie wiedziałam, że to jest powód do takiej dumy - nieumiejętność dogadania się z własną rodziną.
Zawsze myślałam, że dziecko wychowane w rodzinie, w której pielęgnuje się różne tradycje, mówi kilkoma językami, będzie miało szersze horyzonty. Będzie bardziej otwarte na świat. Będzie miało większą wiedzę. A kto ma zadbać o to, żeby dzieci imigrantów pamiętały, skąd pochodzą, jakiej kultury i tradycji, kim są ich przodkowie, jak nie rodzice. Wszystko zaczyna się w domu, od nauki poprawnego języka. I pilnowania, żeby takim posługiwały się na co dzień.
Wiedźma, jak nazwaliśmy najgroźniejszą polonistkę w naszej podstawówce, która jak nikt waliła linijką po łapach za błędy językowe, w grobie się by się przewróciła za takie kaleczenie języka. Wtedy, kiedy byliśmy smarkaterią, wydawało nam się to zdrowym odpałem, ganianie nas po korytarzach za błędy gramatyczne czy niepoprawną wymowę, nie daj Boże jakieś lokalne naleciałości czy nieprawidłowy akcent. Teraz sama mam ochotę wziąć długą a ciężką linijkę i za niepoprawną polszczyznę walić rodaków po łapach. Wybaczcie, kochani:-)
Zrozumieliście coś?:-) Bo ja, a był to mój drugi tydzień pobytu w tym pięknym kraju, nic a nic:-) Wróciłam do domu lekko zdezorientowana. Towarzysz Życia mnie obśmiał, wyjaśniając naturę i strukturę tego dziwacznego tworu, zwanego pongilsh i stwierdził, że jeszcze trochę, a sama zamiast mówić „ubezpieczenie”, walnę tą insiurą, nie mówiąc o innych bejsmentach czy kapach. Jakoś się trzymam, czasami tylko jakiś „hajłej” mi się wymsknie, ale walczę dzielnie na froncie ochrony czystości języka ojczystego. I jakoś tak mi się przykro robi, jak słyszę pongliszujących rodaków. Kochani, mamy piękny język, język wieszczów, chyba warto zadbać o to, żeby go nie kaleczyć, szczególnie, że często temu dziwnego ponglishowemu tworowi przysłuchują się dzieci. Część z nich jest już urodzona tutaj, więc jakiego języka się w domu nauczą, takim będą się potem posługiwać i nie nadrobi tego żadna polska szkoła, do której poślemy dziecko raz w tygodniu. Część urodzona jeszcze w Polsce i w przypadku niektórych pamiętająca – na razie – ojczystą mowę, ale, zgodnie z tutejszą modą, kalecząca ją niemiłosiernie albo wręcz mówiąca między sobą po angielsku. Nie wiem, skąd się to bierze u takich dzieciaków? Potrzeby zasymilowania z nowym środowiskiem? Odrzucania (jak to u nastolatków bywa, które w którymś momencie odrzucają wszystkie wartości – ach jak dobrze to pamiętam z własnych szczeniacko-nastoletnich lat) swojego pochodzenia? Nie wiem. Ale dla mnie to smutny widok – polskie nastolatki rozmawiające między sobą tylko po angielsku i udające kogoś, kim nie są. Na pewno chcemy, żeby zapomniały ojczystej mowy i po kilku latach nie były w stanie dogadać się z rodziną, która została w Polsce a która często angielskim się nie posługuje?
Kiedyś znajoma przez chwilę prawniczka (o polskich prawnikach i tych udających prawników, pracujących tutaj i żerujących na rodakach, napiszę kiedyś osobnego posta, bo to gatunek wymagający dłuższej opowieści z, niestety, niezbyt miłą puentą), mężatka z Włochem z pochodzenia, mówiła z dumą o swojej córce, że ona zna tylko angielski. Zapytałam, gdzie mieszkają jej dziadkowie, kuzyni, ciotki i pociotki. Ona mi na to, że na Starym Kontynencie. I że owszem, mała ma problem, żeby się z nimi porozumieć w czasie dorocznych wizyt, ale za to jest stuprocentową Amerykanką?
Nie wiedziałam, że to jest powód do takiej dumy - nieumiejętność dogadania się z własną rodziną.
Zawsze myślałam, że dziecko wychowane w rodzinie, w której pielęgnuje się różne tradycje, mówi kilkoma językami, będzie miało szersze horyzonty. Będzie bardziej otwarte na świat. Będzie miało większą wiedzę. A kto ma zadbać o to, żeby dzieci imigrantów pamiętały, skąd pochodzą, jakiej kultury i tradycji, kim są ich przodkowie, jak nie rodzice. Wszystko zaczyna się w domu, od nauki poprawnego języka. I pilnowania, żeby takim posługiwały się na co dzień.
Wiedźma, jak nazwaliśmy najgroźniejszą polonistkę w naszej podstawówce, która jak nikt waliła linijką po łapach za błędy językowe, w grobie się by się przewróciła za takie kaleczenie języka. Wtedy, kiedy byliśmy smarkaterią, wydawało nam się to zdrowym odpałem, ganianie nas po korytarzach za błędy gramatyczne czy niepoprawną wymowę, nie daj Boże jakieś lokalne naleciałości czy nieprawidłowy akcent. Teraz sama mam ochotę wziąć długą a ciężką linijkę i za niepoprawną polszczyznę walić rodaków po łapach. Wybaczcie, kochani:-)
*...jak mówią polscy górale z Chicago:-)
Dzieciom polskich emigrantow,troche sie nie dziwie,zwlaszcza tutaj juz urodzonym,wiesz srodowisko mowi po angielsku,przedszkola, szkoly,rowiesnicy,nie kazdy mieszka w duzym skupisku polonijnym,i ten nieszczesny angielski jest dla nich o wiele latwiejszy niz nasz ojczysty.
OdpowiedzUsuńMojej kolezanki synowie kalecza polski jak diabli,miala z nimi straszny problem bo za cholere nie chcieli sie polskiego uczyc.Ona z mezem w domu rozmawiali oczywiscie po polsku i sila zeczy dzieciaki jak cos od rodzicow chcialy to musialy po polsku mowic bo w przeciwnym razie rodzice na nich wogole nie reagowali.
Dziwie sie tylko tym ,ktorzy za wszelka cene chca o swoim pochodzeniu zapomniec i maja w glebokim powazaniu to czy dziecko bedzie sie porozumiewalo z bliskimi z Polski.Jestem tutaj dopiero siedem lat,juz przestalam sie denerwowac tym co widze i slysze dookola,poprostu doszlam do wniosku ze szkoda moich nerwow i zdrowia,bo tak jak Ty bylam zbulwersowana takim stanem rzeczy.
A najbardziej smiesza mnie przyjezdni z miesiecznym stazem,czesto sa bardziej amerykanscy niz sami amerykanie.
A jesli chodzi o wykozystywanie drugiego czlowieka,to wstyd sie przyznac,jestesmy na pierwszym miejscu.Dlatego staram sie trzymac od tego wszystkiego z daleka,w polskiej dzielnicy jestem raz na rok,jak juz musze do polskiego sklepu.
Przyjaciol mam w Polsce,tutaj to tylko znajomi.
Oczywiscie nie mozna wszystkich mierzyc jedna miara,sa rodzynki,ale jak na tak duzy placek to jest ich sladowa ilosc.
Temat rzeka.....
Ależ oczywiście, bij po łapach, masz moje przyzwolenie ;D
OdpowiedzUsuńA tak na serio: szkoda, wielka szkoda, że ludzie zapominają o pielęgnowaniu więzów z ojczyzną, nawet choćby w zakresie języka....
Pozdrawiam :D
Ania
Maga, mnie bardziej chodzi o takie dzieciaki, które płynnie znają polski, którym porozumiewają się z rodzicami i innymi dorosłymi, ale które między sobą mówią tylko po angielsku. Może to stygmat Polaka, jaki tu pokutuje, tak uwiera i przeszkadza? Wiesz sama, jaką mamy tu opinię. Ale i tak smutno mi tego słuchać, bo pochodzenia nie można się wstydzić. Mamy wspaniałą historię i kulturę, powinniśmy być dumni.
OdpowiedzUsuńZ drugiej strony wiem, jak amerykańskie szkoły traktują problem dwujęzyczności dzieci. Pięcioletnia córeczka znajomych Polaków powiedziała mamie, że pani w przedszkolu kazała jej przekazać rodzicom, że mają z nią też tylko po angielsku rozmawiać, bo tu się po polsku nie mówi! Pani bym kota pogoniła zdrowo za pranie mózgu pięciolatce, ale to właśnie rola rodziców, zadbać o właściwe wychowanie. A rodzice się nie troszczą, więc jak mają potem dzieci dbać o zachowanie swoich korzeni?
A co do tych Polaków, co to dopiero przyjechali a już są bardziej amerykańscy, jak rodowici Amerykanie, to zawsze mnie to śmieszyło. Pamiętam, jak przed laty Kasia Figura pierwszy raz poleciała na miesiąc do Stanów a po powrocie w wywiadzie telewizyjnym co chwila zapominała polskich słów. Komedia:-)
Anulla, zazdroszczę Amerykanom tego, jak dumni są ze swojego kraju, tradycji i języka. A my tak chętnie się własnej tradycji i pochodzenia wypieramy, wielbiąc wszystko, co zagraniczne, szczególnie amerykańskie. Najlepiej, jakbyśmy wszyscy obchodzili zamiast polskich świąt, Halloween, Święto Dziękczynienia i Czwartego Lipca i wtedy poczujemy się lepsi. Dla mnie prawdziwy patriotyzm to nie machanie flagą na pochodzie trzeciomajowym ale właśnie dbanie o poprawny język, bo to część naszej tożsamości narodowej.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:-)
W tym roku po raz pierwszy byłam w Stanach, co prawda tylko dwa tygodnie, ale nawet tyle wystarczyło mi, żeby zobaczyć, jak rzeczywiście Amerykanie są przywiązani do - jak piszesz - kraju, języka, tradycji... To jest bycie obywatelem w pełnym tego słowa znaczeniu. Daleko nam do tego....
OdpowiedzUsuńJest czego zazdroscic.Bylam kiedys swiadkiem jak starsza pani podeszla do mlodego zolnierza i podzekowala mu za to ze jest,bo dzieki takim ludziom jak on ,ona czuje sie w tym kraju bezpiecznie,zolnierz wstal zasalutowal i podziekowal.Cala sytuacja miala miejsce w przychodni lekarskiej.Bylam zachwycona tym co zobaczylam.
OdpowiedzUsuńMaga, Anulla, ale z czego to się bierze - wychowania w domu i szkole, powtarzania w nieskończoność w telewizji i radiu. A można by tak u nas coś podobnego zrobić?
OdpowiedzUsuńPrzeżyłam taki szok językowy na parkingu pod którymś z marketów w Warszawie. Przez dłuższą chwilę stałam jak wryta, nie mogąc się zorientować co to za język, którym rozmawiała para upychająca do bagażnika zakupy.Oczy mi wychodziły z orbit, a uszy wydłużały się w sposób niepokojący. Bo nie tylko język był niecodzienny,Makijaz i włosy owej pani również.Było południe, a ona miała na twarzy wieczorową tapetę i srebrne włosy przedziwnie ułożone. On natomiast miał buty "na po nartach", spodnie garniturowe i kurtkę narciarską.
OdpowiedzUsuńA mój maleńki wnuczek od urodzenia jest hodowany dwujęzykowo i zdarza mu się,że mówi nimi na zmianę.Wybiera z każdego języka łatwiejszy dla niego do wymówienia wyraz.
Miłego, ;)
Anabell, bliźniaki mojej koleżanki, czterolatki, porozumiewają się w trzech językach - po polsku rozmawiają z mamą, po arabsku z tatą a w towarzystwie obojga rodziców na raz - po angielsku, biorąc przykład ze starszych. Są naprawdę świetne:-)
OdpowiedzUsuńOżesz, no mnie najbardziej zbulwersowała ta pani z przedszkola. Przegięła kobita, i to mocno.
OdpowiedzUsuńLotnico, ten wpis stał się moim prywatnym hirołem tygodnia. Podniosłaś mnie na spiricie. Wal po tych łapach. Ja wybaczam!
OdpowiedzUsuńpzdr.
@ MAGA - Scena ze staruszką i żołnierzem niesamowita. Tym bardziej, że autentyczna. Dzięki.
OdpowiedzUsuńŻuczku, panią z przedszkola za uszy bym powiesiła. Nie wiem, czy słyszałaś o wyroku niemieckiego sądu sprzed kilku miesięcy, który zakazał Polakowi, rozwiedzionemu z Niemką, rozmawiać ze swoimi córkami po polsku.
OdpowiedzUsuńRomeus, no to będę walić po hendach, skoro mam aprobatę:-)
He he, ojczyzna polszczyzna. Nie zaskoczylam tylko z tym "A ja znalazłam nowego dzioba". Reszte zrozumialam. Unikam jak moge takich nalecialosci, no ale wiadomo, ze czasem sie cos wypsnie.
OdpowiedzUsuń"Dziob" jest moim ulubionym słowem, zaraz po "stołować samochód" i "insiura":-))) Mnie też się czasami coś wymsknie, ale unikam, jak mogę, naleciałości, bo to pierwszy krok do totalnego ponglish:-) trzeba się pilnować:-)Pozdrawiam:-)
OdpowiedzUsuń