sobota, 30 lipca 2011

Black Hills

To miejsce było absolutnie magiczne.
Pierwszego dnia spowijała je gęsta mgła, drugiego świeciło oszołamiające słońce - za każdym razem, w każdej scenerii były jednakowo nastrojowe i tajemnicze. Panująca tam atmosfera sprawia, że nie dziwię się, że Indianie uważają je za święte miejsce. Są naprawdę niesamowite.

A to fragment wywiadu z Edgarem Bear Runner, jednym z działaczy indiańskich, którego rodzina od pokoleń zaangażowana była w walkę o wolność Indian (jego dziadek jako szesnastoletni chłopak brał udział w bitwie pod Little Big Horn, walcząc u boku Szalonego Konia), poszanowanie ich praw i poprawę warunków bytowych.

"The Black Hills, Czarne Wzgórza, przyznano Indianom Lakota traktatem z Fortu Laramie w 1868 roku. Jednak już w roku 1874 odkryto na ich terenie złoto i rozpoczęła się jakże powszechna gorączka w poszukiwaniu tego metalu. Jako że Indianie przeciwstawili się intruzom, do obrony górników rząd USA wysłał wojsko. Później wielokrotnie próbowano przekonać Lakotów do zrezygnowania z Czarnych Wzgórz, lecz bez rezultatu. W tej sytuacji w 1877 r. Kongres zatwierdził aneksję Czarnych Wzgórz. Od tamtej pory Indianie Lakota nieustannie walczą o zwrócenie im świetych dla nich terenów i mimo tego, że prawa do nich zostaly im oficjalnie przyznane, nie zrobiono nic, by im Czarne Wzgórza zwrócić. Zamiast tego rzad próbował, i nadal próbuje, zrekompensować Lakotom utratę świętych ziem pieniędzmi. Ale Lakoci nie chcą pieniędzy, chcą odzyskać Czarne Wzgórza.

(...) Od niepamiętnych czasów Czarne Wzgórza były dla nas świętymi Czarnymi Wzgórzami, tam moi ludzie zawsze udawali się modlić... tak zresztą jest i obecnie. Nasza religia jest oparta na modlitwie, zazwyczaj udajemy się na wysokie wzgórze i pościmy przez cztery dni. Nie wiem dokładnie od kiedy, ale jak mi mówiono, moi ludzie zawsze się tam modlili. Tam panuje specyficzna atmosfera, bardzo duchowa, którą można wyczuć przejeżdżając tylko przez tereny Czarnych Wzgórz. To bardzo piękne miejsce..."

Cały wywiad można przeczytać tutaj.










piątek, 29 lipca 2011

Nałóg mnie wessał

Jakoś mnie blogowo zatchnęło w tym tygodniu.
Nie miałam zupełnie nastroju na pisanie, musiałam schować się pod kordełkę i zastanowić nad swoim życiem.
Pomyślałam, pozastanawiałam się i ciut pomogło.



No dobra.
Nie było mnie głównie dlatego, że wsiąkłam w serial "Bracia i siostry", niecnie polecony mi przez Panią Koala. Jak doszło do znalezienia drugiej - nieżyjącej - kochanki nieżyjącego ojca piątki (a może szótki a nawet siódemki) dzieci, po prostu nie mogłam się oderwać. Ciągle czekam na trzecią i kolejne dziatki, czy Ally McBeal się rozwiedzie z senatorem a Justin zejdzie z Rebeccą. Chociaż ta Rebecca to jakaś fałszywa mi się wydaje, ale pewnie ma to po mamusi - tej żyjącej kochance nieżyjącego ojca wymienionej wyżej gromadki dzieci, która podstępnie przejęła rodzinną firmę Walkerów. No i Tom trafił do pierdla, Julia go wykopsała z domu i pojawił się Ryan - sami widzicie, że muszę, no po prostu muszę zobaczyć, co będzie dalej.

Nic więcej mnie nie interesuje w tym tygodniu.
Musiałam, po prostu musiałam na siłę odciągnąć myśli od tego całego bałaganu.
Właściwie dobrze, że ten tydzień się już skończył. Moja głowa mi mówi, że więcej stresów i napięć by już nie wytrzymała i potrzebuje relaksu oraz relaksacji tudzież regeneracji.
Wszystkim życzę upojnego weekendu:-)

Żólciutki przystojniak podejrzany w ogrodzie botanicznym.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Lepszy moment

Nie macie czasami wrażenia, że wasze życie zmierza w zupełnie innym kierunku, niż byście chcieli i niewiele możecie z tym zrobić?
Ja ostatnio tak mam.

Jak miałam dwadzieścia-parę lat, zupełnie nie wiedziałam, kim chcę zostać, jak dorosnę. Dowiedziałam się dopiero koło trzydziestki, jak zmieniłam kraj zamieszkania i znalazłam nowy zawód. Wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam, że jestem na swoim miejscu.
Że to jest właśnie to, co chcę robić. Że daje mi satysfakcję.
Że to ja kontroluję swoje życie, a nie przypadek. Że w końcu nie poddaję się tylko fali wydarzeń ale sama świadomie kreuję swoje życie.

Może to wam się wydać głupie, że tak późno do tego doszłam, że blondynka i w ogóle. Ale ja przez długi czas nie wiedziałam, co chcę w życiu robić i kim być. Więc po prostu poddawałam się biegowi wydarzeń. Szłam z falą a nie pod prąd.
Wygodne, prawda?
I nudne jak cholera.
Zawsze zazdrościłam koleżankom i kolegom, którzy już w podstawówce wiedzieli, że będe chemikami, biologami, biegłymi księgowymi albo komornikami.
Ja tak nie miałam. Więc jak się dowiedziałam, byłam naprawdę szczęśliwa.
Kontrolowałam swoje życie. Ba, kreowałam swoje życie, że się tak górnolotnie wyrażę. I było mi z tym cholernie dobrze.

Ale do jakiegoś czasu znowu mam poczucie, że to jakieś siły wyższe przejęły nade mną kontrolę. A to urzędnicy, a to przepisy a to jakaś idiotka w białych rajstopkach, której się wydaje, że pozjadała wszystkie rozumy.
Wkurza mnie to.
Wkurza mnie bezradność.
Wkurza mnie, że zamiast robić to, co chcę najbardziej, muszę siedzieć na dupsku i czekać.
Za stara chyba już jestem, żeby powiedzieć sobie: "ok, to jest to, co muszę odczekać, żeby w końcu było lepiej". Ostatnio coraz gorzej mi wychodzi zaciskanie zębów, robienie dobrej miny do złej gry i odkładanie całego życia, wszystkich planów i marzeń na później. B o  t o  n i e  j e s t   d o b r y   m o m e n t.


Na niektóre rzeczy niedługo będzie po prostu za późno.
A wtedy wpadnę w depresję. Albo w szał.

To, co chcę nieudolnie wyrazić w tym poście, właściwie można streścić do jednego zdania: "Nie odkładajcie swojego życia na półkę, w oczekiwaniu na lepszy moment. Nigdy nie będzie lepszy."

Żabsko większe od mojej dłoni, uwiecznione w ogrodzie botanicznym. Jednym kłapnięciem szczęki mogłaby mi odgryźć stopę, taka była wielka.