sobota, 16 czerwca 2012

Życie na krawędzi

Taaaa. Dawno mnie tutaj nie było. W ogóle dawno mnie w necie nie było. Nawet na ulubione blogi nie zaglądałam przez ostatnie parę tygodni. To wszystko wina Kołchozu - od tego ślęczenia całe dnie przed komputerem nie chciało mi się po pracy siedzieć przed kolejnym ekranem, nawet w celach rekreacyjnych. Bardzo Ważna Wizytacja zbliża się z prędkością torpedy do statku podwodnego i jeśli coś się w Kołchozie omsknie, tak jak torpeda rozpirzy Kołchoz w drobny mak. Toteż wszyscy dostali pierdolca i zasuwamy jak z motorkami w d...e, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik.

Oczywiście nikt z Kłochozowych władz nie dopuści do tego, żeby coś się stało, ale sami wiecie - gotowym czeba być. Toteż się szykujemy, myjemy dachy, malujemy na zielono trawniki i polerujemy wszystkie dokumenta, aż będą się świecić jak psu wiadomo co. Oby już cały ta rozpierducha minęła, bo mam dosyć tego zapieprzu. Życie wszak jest od tego, żeby się nim cieszyć, a nie pracować. Znaczy praca jest ważna i ja generalnie bardzo lubię swoją robotę ale uważam, że najważniejsza część naszego życia toczy się p o z a  naszymi kołchozami wszelkiej maści. Praca moim skromnym kurzęcym zdaniem nie powinna stanowić istoty i treści życia. Ową treścią powinna być nasza rodzina, przyjaciele, rozwój własny, zainteresowania, pasje, hobby. Toteż czekam wizytacji jak stonka wykopek, żeby jak tylko minie wrócić do zajęć daleko milszych, które dostarczą pożywki mojemu umysłowi i pozwolą na regularne odwiedzanie blogaska. Bo jak na razie nie dzieje się absolutnie nic wartego uwagi - wstaję, idę do roboty, wracam z roboty, kładę się do łóżka. Amen. Żadnych interesujących spotkać, Żadnych ciekawych spostrzeżeń. Umysł po Kołchozie mam wyjałowiony jak wiertło u Ulubionej Dentystki.

Nasze życie ostatnio jest tak jałowe, że nawet zakupy w spożywczaku stają się nie lada wydarzeniem, obfitującym w zaskakujące zwroty akcji i - nie bójmy się tego słowa - wielkie wyzwania - na przykład wypatrzenie kurczaka na super przecenie, czterech jogurtów z datą ważności do dzisiaj w cenie trzech albo kupno dwóch gatunków sera na raz, zamiast jednego, jak zawsze.

Sami przyznajcie - wiedziemy bardzo interesujący żywot, nieprawdaż?:-)

Miałam zły dzień i oświetlenie było kiepskie, ale tak, to ja - ryzykownie żyjąca na krawędzi:-)

Z wydarzeń ostatnich tygodni w pamięć zapadło mi właściwie tylko jedno - kemping w długi weekend z okazji Memorial Day. Fajnie było, poza tym, że lało i była potworna burza i namiot zaczął nam przeciekać. A jak pojechaliśmy nabyć brezent do jego przykrycia, od razu złośliwie wyszło słońce i już świeciło do końca biwaku, czyli następne trzy dni. Ale nic, brezent się przyda, bo wybieramy się na kolejne kempowanie w połowie lipca i z naszym szczęściem będzie gradobicie. 

Z kempingu przywiozłam jedno spostrzeżenie - i teraz uwaga, wszystkie osoby poprawne politycznie proszone są o opuszczenie blogaska, bo będzie rasistowsko - nawet nawaleni jak messerszmity Polacy, śpiewający "Kochanie, gdybyś ty wiedziała jak mi się chce" na cały regulator, nawet napruci piwskiem Amerykanie, których śmiech mógłby wywoływać lawiny, nie są tacy głości, jak banda przybyszów zza południowej granicy. Niestety, mieliśmy ich za sąsiadów z dwóch stron i szczerze mówiąc, wolałabym już rzygających Amerykanów albo tych od chcicy. Gdybym miała karabin, to bym ich rozstrzelała i nawet ręka by mi nie drgnęła. Dzieciaki darły mordy, dorośli próbowali je przekrzyczeć a w tle rozlegało się urocze jazgotanie wszystkich przywiezionych przez nich psów. Po trzech dniach zmieniłam poglądy na a) imigrantów z południa b) posiadanie dzieci c) posiadanie psów i z kempingu wróciłam jako nienawidząca dzieci i zwierzyny domowej rasistka:-) No sory, ale to było przeżycie ektremalne. Następnych razem poszukam w necie jakiegoś mniej znanego miejsca, uczęszczanego przede wszystkim przez tubylców. 
Poza tym było super:-))

Ale o co chodzi?

To nie żadna Arizona ani Nowy Meksyk, tylko biwam godzinę drogi od Szikagowa. Skąd więc kaktusy??

Piknie, nieprawdaż?


Jutro wybieramy się za miasto na jakąś skandynawską imprezę z Kuzynką Króla. Ma być pokaz łodzi Wikingów, tańce i śpiewy, skandynawskie przysmaki a ja już trenuję mój ulubiony dowcip o Wikingach, który brzmi tak:
- W zawodzie Wikinga najbardziej lubię gwałcenie.
Koniec dowcipu.
Śmieszny, prawda?:-)
I tym miłym akcentem żegnam się z Państwem. Jeśli jutrzejsza wyprawa zaowocuje jakimiś fajnymi fotkami, to je tu wrzucę. Dobranoc:-)

8 komentarzy:

  1. podoba mi się to co napisałaś o treści życia. dobre słowa, tuż po przebudzeniu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedyś byłam pracoholiczką, więc wiem jak to jest poświęcić dla niej wszystko. Dosłownie wszystko. Na szczęście mi przeszło. Teraz już wiem, co jest ważne.

      Usuń
  2. Dobrze, że w końcu tu zajrzałaś, brakowało Ciebie, Twoich zdjęć i pisania. No popatrz, a ja myślałam, że to tylko w PRLu słowa "wizytacja"
    "Komisja" "inspekcja" wywoływały przekrwienie zwojów mózgowych i akcje "ratuj się, kto może, bez względu na koszty". Mam nadzieję, że Dzień Wikingów zaowocuje fajnymi zdjęciami. Jak myślisz, będą gwałcili? I czy wszystkie, jak leci, czy tylko na specjalne życzenie, za sowitą opłatą???
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Anabell:-) Wracam, mam nadzieję, że na dobre, bo jak tylko minie wizytacja, w robocie się uspokoi, będę miała więcej czasu dla siebie. A w dodatku nowo poznana Kuzynka Króla jest bardzo rozrywkową osobą, która zna na pamięć listę wszystkich ciekawych wydarzeń w okolicy na najbliższe trzy miesiące i zamierzam jej we wszystkich towarzyszyć:-) mam więc nadzieję, że będę miała czym się dzielić na blogasku:-)

      Usuń
  3. Sasiedzi zza poludniowej granicy maja wlasnie taki sposob na zycie:) Wiem cos o tym, bo przez 4 miesiace mieszkalam (z koniecznosci) w ich dzielnicy. Tez czasem mialam ochote wywiesic sie z okna 7 pietra z kalachem i wystrzelac wszystko co bylo na chodniku ponizej:))) A takie ochoty nachodzily mnie zwykle miedzy 3 i 4 rano kiedy to nie potrafilam za cholere pojac dlaczego w tych libacjach biora udzial 2-letnie dzieci.
    No tak maja, wiec rozumiem Twoje odruchy:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Star, ja powinnam - po siedmiu latach w Egipcie - być przyzwyczajona do hałaśliwych sąsiadów. Tam było to rozwinięte do ekstremum - wrzaski do białego rana i rycząca muzyka o czwartej nad ranem była normą. Cisza w nocy była nienormalna. Więc wydawało mi się, że jestem uodporniona a w dodatku zawsze staram się sobie tłumaczyć, że każdy naród ma swoją kulturę i wszystkie należy szanować. Ale tym razem po prostu byłam potwornie zmęczona i bardzo ale to bardzo potrzebowała ciszy, żeby odpocząć.

      Usuń
  4. Hałaśliwi sąsiedzi to nie to, co misie czy tam tygryski lubią najbardziej - i pisze to osoba, która mieszkała w akademiku będącym jednocześnie wielkim klubem i centrum kultury. Czyli wibrujące ściany i rzygające wycieczki minimum w każdy weekend ;))) Tak że kapka rasizmu nie zaszkodzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hałaśliwi sąsiedzi, szczególnie na wakacjach, to jest to, czego misie i tygryski serdecznie nienawidzą:-) Nic na to nie poradzę ale straciłam do przedstawicieli jednej z nacji ciut sympatii i od tej pory będę szukała mniej znanych miejsc, żeby unikąć gwałcenia moich uszu muzyką Justina Bibera o północy oraz jazgoczących psów o szóstej rano.

      Usuń