poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Polemizowałabym

Kiedy słyszę, że coś jest "modne", zwykle omijam to z daleka. Jeśli w internecie piszą, że wszyscy zachwycają się jakimś filmem, na pewno go nie obejrzę. Jeśli wszyscy zachwycają się jakąś książką, która to właśnie zdobyła jakąś nagrodę, z założenia jej nie czytam (kiedyś czytywałam noblistów, jeśli mówimy o nagradzanych pisarzach, ale od kiedy Obama go dostał i okazał się, że żeby dostać Nobla nie potrzebne są wcale jakieś osiągnięcia a tylko populistyczna gadka i tytuł prezydenta, ich też zarzuciłam; wkurzyli mnie tym Noblem). Jeśli wszyscy jadą na zimowy weekend do Zakopanego, "bo tam się jeździ", ja na pewno pojadę w dokładnie odwrotnym kierunku.
Nie lubię tego, co "modne", "na czasie", "lanserskie" i "posh".
Tak już mam - nie lubię z zasady i już.
Wolę niszowe kino.
Wolę książkę nieznanego autora.
Wolę spędzać wolny czas w miejscu, które lubię nie dlatego, że jest modne, ale dlatego, że mi się podoba.
I dlatego od początku mojego pobytu tutaj omijałam Navy Pier. Choć złaziliśmy centrum wzdłuż i wszerz przy różnych okazjach, to najbardziej popularne miejsce masowej rozrywki w mieście do tej pory omijaliśmy szerokim łukiem.
Spędzenie wieczoru w tłumie rozwrzeszczanych ludzi jakoś mnie nie kusiło.

Ale w końcu w ostatni weekend, jako że bardzo chciałam zobaczyć sobotnie fajerwerki, wybraliśmy się na Navy Pier.

Czym jest to miejsce? Mówiąc w skrócie - jest to ogromny plac zabaw, wzniesiony na sztucznie utworzonym cyplu, wrzynajacym się w jezioro Michigan. Mają tu i wesołe miasteczko i kino, "muzeum" (jak to szumnie nazywają) dla dzieci, kafejki, bary, restauracje oraz sklepy, sklepy i jeszcze raz sklepy. Jak piszą na oficjalnej stronie "Navy Pier to miejsce, które od 1995 roku odwiedzają zarówno mieszkańcy Chicagoland, jak i turyści, aby podziwiać bla bla bla. Od rajdu po restauracjach, wystawach, poprzez rozrywkę, zakupy aż po rejs statkami..." bla bla.

Taaaaa.
Jasne, że mają to wszystko w jednym miejscu. Tylko co z tego? Skoro dziki tłum spoconych ludzi nie pozwala ci zrobić pół kroku, skoro twoje lody w każdej chwili mogą znaleźć się na twojej nowej koszulce, kiedy ktoś idące przed tobą niepatrznie zrobi mały ruch ręką, skoro w restauracjach nie ma gdzie usiąść, bo zmęczone panie kładą brudne nogi na wolnych krzesełkach, nie mogąc się rozstać ze swoimi podpórkami a jakieś dzieciaki co chwila włażą w obiektyw.

To znaczy nie zrozumcie mnie źle, widok stamtąd na miasto jest absolutnie zachwycajacy, szczególnie w nocy, ale samo miejsce jest... kiczowate. Po prostu kiczowate. Dużo mrugających światełek, wściekle kolory, głośna muzyka, wszechobecny smród palonego popcornu i tandetne budki z hot dogami, które wcale nie są smaczne (mówcie co chcecie, ale najlepsze hot dogi serowowano swego czasu w Warszawie; kiedy byłam przymierającą głodem studentką pierwszego roku (ach te balangi do białego rana za całe kieszonkowe), odkryłam sieć czerownych budek, w których podawali absolutnie niebiańskie hot dogi - takie z różnymi sosami, pomidorem, ogórkiem kiszonym i taką chrupiącą cebulką). Do tego spaliny wydobywajace się ze statków, cumujących przy przystani, porozlewane piwo i papierowe kubeczki, szeleszczące pod nogami.
I to ma być najbardziej popularne miejsce w mieście, najlepsze do spędzania wolnego czasu?
Hm.
Polemizowałabym.

Ale dziki tłum, który stał w gigantycznych kolejkach do lodziarni, piwiarni, czekajac na stolik w modnej restauracji, do kasy biletowej przed cyrkiem i - co mnie zdumiało najbardziej - do ogromnego diabelskiego młyna, który w ślimaczym tempie pokonywał okrążenie za okrążeniem, był najwyraźniej innego zdania.
Cóż, different strokes for different folks, jak mówią tubylcy - czyli każdy lubi co innego.
Ja tam za tandetą Navy Pier nie przepadam.


Ale warto było tam spędzić wieczór dla dwóch rzeczy - nieziemskiego widoku na miasto oraz fanastycznego pokazu fajerwerków. Jedno i drugie - szapoba:-)
I jeszcze dla jednej rzeczy właściwie - dwóch saksofonistów, którzy grali na ulicy, prowadzącej na przystań. Uwielbiam saksofon. Uwielbiam ulicznych grajków. Uwielbiam atmosferę, jaką na ruchliwej ulicy tworzy muzyka grana na żywo.
Panowie, dziękuję!

 
Widok na Navy Pier z jeziora  
 
 


 
 Widok na miasto z Navy Pier:-)





Jedyne w miare spokojne i puste miejsce znajdowało się... na tyłach:-)

Na tyłach



Na Navy Pier znajduje się też niewielkie muzeum witraży. I za to również szapoba. Są naprawdę piękne.
Choć mieszane uczucia miałam, widząc świętych w towarzystwie budek z piwem i tej całej tandety.



4 komentarze:

  1. Najgorsze w takich miejscach jest to, że często same miejsca są git, tylko ludzie je psują, więc jak chcesz zobaczyć miejsce, to siłą rzeczy musisz przepękać. Np jak pojechaliśmy do Wenecji, to zrobiliśmy szybką sesję zdjęciową tam, gdzie "trzeba", a potem sie włóczyliśmy z dala od tłumów :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Te "nocne" widoki niesamowite. A ja mam podobnie, raczej pod prąd i z dala od dzikiego tłumu. Ale warto być "wszędzie" - dla porównania :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pani Koala, też zwykle tak zwiedzam - odpękam "must see" a potem włóczę się z dala od tłumu ludzi, w spokoju oglądając to, co chcę zobaczyć.

    Beatta, bo miasto jest niesamowite. Piękna architektura, urokliwe kanały, ogromne jezioro. Mieliśmy niedawno okazję wybrać się na rejs z przewodnikiem - stateczkiem po rzece i jeziorze i zaskoczona byłam, ile jest tu zabytkowych budowli, prac znanych architektów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziekuje za pokaz ogni sztucznych, bardzo lubie ogladac ale od pary lat w tym czasie jestem w Polsce wiec to byla dla mnie "uczta" Przesylam pozdrowienia Grazyna1

    OdpowiedzUsuń