wtorek, 23 października 2012

Żona idealna

Król powiedział mi dzisiaj:
- Wiesz, jak zachowuje się żona idealna?
Ja (z zastanowieniem drapiąc się po głowie):
- Nie wiem.
Król (triumfalnie):
- Żona idealna, moja droga, nie mówi: "Kochanie, mam okres". Żona idealna mówi: "Kochanie, cały następny tydzień będę ci robiła lodzika".

Królu mój najdroższy. Ty wiesz, że staram się być żoną idealną.
Ale wiesz również, że daleko mi do doskonałości.

Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy ślubu:-)

A tutaj, drogie panie, film szkoleniowy. Dążmy do doskonałości!:-)


P.S. Król pod groźbą rozwodu nakazał mi napisać, że on tylko cytował. No więc piszę: "Tylko cytował".

A my tam już swoje wiemy, no nie?:-)

niedziela, 21 października 2012

Perfumy o zapachu skunksa

Wyczytałam dzisiaj, że jakaś lokalna firma tworzy niecodzienne perfumy dla miłośników Chicago. Mają się kojarzyć z zapachem miasta a reklamowane są jako "lokalne perfumy są dla tych, którzy będą chcieli otulić się zapachem swojego ukochanego miasta."

Perfumy pachnące miastem. Hm. Ciekawe przedsięwzięcie, tym bardziej, że Chicago- jeśli chodzi o zapachy - zawsze już będzie mi się kojarzyć z wszechobecnym smrodem skunksów:-))
Smród przejechanego skunksa jest przeraźliwy. Potrafi obudzić nieboszczyka a żywych przyprawia o wymioty i ból głowy. Jeśli trafi się wam nieszczęście przejechania skunksa, możecie ubiegać się o nagrodę na największego pechowca kraju - smród zostanie z wami już na zawsze. Czasami całymi tygodniami nic nie czuć, a czasami skunksich trupków na drogach jest tak dużo, że trzeba naprawdę bardzo uważać, żeby w nie nie wjechać.

Tutaj w ogóle populacja dzikich zwierząt - skunksów, szopów, saren etc. jest bardzo duża. Brak im naturalnych wrogów a kontrolnego odstrzału na terenach zabudowanych się raczej nie prowadzi. I w związku z tym widok dzikiego zwierzaka nie jest niczym szczególnym. Są takie parki, pomiędzy całkiem ruchliwymi drogami i przy dużych osiedlach, gdzie pasące się spokojnie sarny widuje się codziennie.
Co mi przypomina pewien biwak w środku lata, na który wybraliśmy się z Królem w któryś piątek. W piątki zwykle biwaki są puste, zapełniają się w sobotnie popołudnia i znowu pustoszeją w niedzielne poranki. Dlatego tak bardzo lubimy jeździć w piątki, bo mamy gwarancję, że będzie w miarę pusto i spokojnie - wszystkie pijaki oraz rodziny z głośnymi bachoram i jazgoczącym psami nadciągają dopiero po południu w sobotę.
W każdym razie w którąś piątkową noc siedzimy sobie przy ognisku, piekąc kiełbaski i popijając zimne piwo, rozkoszując się CISZĄ, albowiem na całym kempingu były poza nami może jeszcze z trzy inne namioty i to w dość dużej od nas odległości, kiedy reklamówka ze śmieciami, zawieszona kilka kroków od nas, zaczyna podejrzanie szeleścić. Zaświeciliśmy latarką - a tam potężny szop. Kiedy omietliśmy otaczające nas krzaczory latarkami, okazało się, że siedzi tam cała ogromna rodzina. Przez cały wieczór widzieliśmy dookoła świecące zielone oczy czekających na swój posiłek szopów. Śmieci natychmiast wyrzuciliśmy ale zwierzaki i tak kręciły się dookoła nas, zupełnie nie zrażone naszą obecnością:-)
Warto również wspomnieć, że widzieliśmy na owym biwaku również ogromnego kota (umaszczenia niewiadomego, bo było ciemno), który leżał w krzakach niedaleko. Po powrocie z biwaku zapytaliśmy wujka gugla, jakie tutaj żyją duże koty. Wujek powiedział, że poza nieszkodliwymi rysiami (bydlę było większe, niż ryś), ostatnio pokazały się kuguary.
Hm. Dobrze, że w przeciwieństwie do szopów, nie skusił go zapach pieczonych kiełbasek:-))))

Z wiadomości osobistych melduję, że nie mam pulsu. Tydzień temu byłam u lekarki i jej asystentka pół godziny próbowała znaleźć moje ciśnienie oraz puls. Nie znalazła. W związku z tym jestem jedyną na świecie osobą, żyjącą bez pulsu. Ha!

Druga wiadomość jest taka, że odezwała się Koleżanka od Pomocy. Wysłała meska pytając, czy możemy jej pomóc w najbliższy weekend. Odpowiedziałam - zgodnie z prawdą - że niestety ani w ten weekend, ani w tygodniu, ani nawet w następny. I wiecie co? Nawet nie zapytała, dlaczego. Nie przyszło jej do głowy zapytać, czy coś się nie stało i czy my tak dla odmiany nie potrzebujemy pomocy.

A kij jej w dupę.

A tu już ogród botaniczny sprzed dwóch tygodni. Mieliśmy się wybrać tydzień temu na wystawę orchidei a wczoraj na wystawę psów ale niestety, nie udało się. Może za tydzień w końcu poczuję się na tyle dobrze, żeby spędzić cały dzień poza domem.





środa, 10 października 2012

Wypadek

Dzisiaj rano widzieliśmy wypadek. W wypadku brali udział - sprawca oraz bliżej niezidentyfikowana ofiara. Nie udało się jej zidentyfikować, bo jak dojechaliśmy do miejsca przestępstwa, strażacy dopiero przymierzali się do wyciągnięcia jej z samochodu.
Jednak znacznie ciekawszy był sprawca. Okazał się nim starszy pan, który nie był w stanie o własnych siłach wysiąść z samochodu. Strażacy musieli pomóc mu opuścić wehikuł i podprowadzić do chodzika, który wyciągnęli z bagażnika jego auta. Sprawca ledwo sam się poruszał, trząsł jak osika i miał wyraźny przykurcz szyi, co powodowało, że głowa opadła mu (chyba już na stałe) na lewe ramię.

Niestety, starsi ludzi, ledwo się poruszający i niedowidzący, są plagą tutejszych dróg. Ile razy widzę samochód, poruszający się z prędkością dużego żółwia, jadący pośrodku dwóch pasów albo wykonujący jakieś dziwne manewry, mogę przyjmować zakłady odnośnie wieku kierowcy. I nie, nie mam nic przeciwko starszym ludziom za kierownicą. Uważam, że tutejsi są nieporównanie bardziej aktywni, niezależni i mobilni, niż w Polsce. Ale na Boga, są jakieś granice. Trzeba sobie zdawać sprawę, że w pewnym momencie motoryka, czas reakcji i wzrok niestety nie są jak u dwudziestolatka i oddać prawo jazdy, bo stwarza się zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i dla innych użytkowników jezdni. Jednak najczęściej kończy się tak, że oddawane jest dopiero po poważniejszym wypadku.

Kiedy jakiś czas temu załatwiałam jakieś dokumenty w biurze sekretarza stanu, czyli tam, gdzie między innymi wyrabia się prawo jazdy, patrzyłam ze zdumieniem na rządek starszych osób, które odnawiały prawo jazdy. Część z nich ledwo trzymała się na nogach ale przecież nikogo dyskryminować nie można, więc dopóki byli w stanie odczytać litery na wyświetlaczu oraz powiedzieć, z której świeci się światełko, dopóty dostawali dokument.

Żeby nie było, że kogoś dyskryminuję - mam koleżankę, w połowie lat trzydziestych jest dziewczę, która jeździ jak potłuczona. Zmienia pasy nie patrząc w lusterka i dziwiąc się, że na nią trąbią, przejeżdża na czerwonym i to wcale nie dlatego, że taka brawurowa i giroj, tylko dlatego, że zwyczajnie nie zwraca uwagi, jakie jest światło, jeździ pod prąd i albo szarżuje albo jest przesadnie ostrożna. Uważam, że jej też powinno zabrać się prawo jazdy.

A poniżej dalszy ciąg zdjęć z ogrodu botanicznego.  Sami powiedzcie - czy to wygląda na jesień?





wtorek, 9 października 2012

Pociąg do towarzystwa

Byłam wczoraj u lekarza i zaobserwowałam ciekawe zjawisko podczas mojego godzinnego siedzenia w poczekalni.
Za każdym razem, gdy do gabinetu proszona była kolejna osoba, wchodził z nią tłum innych ludzi. Najmniej trzy ale naliczyłam też grupę sześcioosobową. Jak wynikało z podsłuchanych rozmów, był to zawsze partner pacjentki, jej siostra tudzież przyjaciółka oraz chłopak tejże.
I wiecie, wszystko jeszcze bym zrozumiała, gdyby nie to, że był to gabinet... ginekologiczny.

Co oni tam wszyscy robili? Chodzili razem oglądać dowcipne usg?
Hm.
Może powinnam następnym razem kogoś zaprosić, jak myślicie? Może jakąś koleżankę z kołchozu? Albo kolegę z narzeczoną? Czułam się jakaś taka gorsza, sama tylko z Królem:-)))


A w ogrodzie botanicznym, który nawiedziliśmy w ubiegłym tygodniu, poszliśmy obejrzeć miniatury pociągów. Pan w kasie był bardzo zdziwiony, że kupujemy bilety tylko dla nas, najwyraźniej miejsce z założenia przeznaczone było dla dzieci, co uważam za dyskryminację - też uwielbiam pociągi.

W moich szczenięcych latach mieliśmy w domu makietę, własnoręcznie zbudowaną przez mojego ojca. Była i stacja kolejowa, i kilka domów, mosty, wiadukty i semafory, drzewa i krzewy, ludziki i oczywiście pociągi. Pamiętam, że zdobywało się je w składnicach harcerskich oraz przywożone były z zagramanicy przez znajomych rodziców. Nikt nie mógł przyklejać krzaczków ani ustawiać domów, tylko ojciec. Siedział nad nią godzinami, chociaż z założenia miała to być rozrywka dla moich braci i dla mnie:-))) Miłość do kolejki została mi do dziś:-)

Pociąg wprawdzie chwilowo nie jedzie, ale za to pan zmienia oponę na stacji benzynowej
Tutaj pociąg już przejechał ale za to w latarni morskiej zapaliło się światło. Tyz piknie

Jest! Jest! Pociąg!


Takiego wychodka na naszej makiecie nie było. Duża strata:-)












poniedziałek, 8 października 2012

Jak zgubiłam Zagubioną

Chyba straciłam koleżankę.
Pamiętacie Tę, Która Zawsze się Gubi?
Znamy się prawie dwa lata. Niby niedługo, ale wydawało mi się, że całkiem nieźle. Towarzyszyłyśmy sobie w różnych szczęśliwych i mniej szczęśliwych chwilach. Podtrzymywałyśmy na duchu. Śmiałyśmy się razem.
Wydawało się, że to początek ładnej przyjaźni.
A tu bum.
Zagubiona postanowiła iść na studia. Postanowiła udowodnić wszystkim, że da radę. Da radę pracować na jeden etat i pół i jeszcze ciągnąć na studiach trzy przedmioty.

Musicie wiedzieć, że tutaj studiowanie jest o wiele bardziej nastawione na potrzeby studenta, niż w Polsce, przynajmniej z tego co pamiętam z moich studenckich czasów, od których - nie ukrywam - trochę już minęło.
Przede wszystkim, co podoba mi się najbardziej - nie ma narzucania kompletu przedmiotów. Niektóre są obowiązkowe, a i owszem, ale resztę dobiera się według uznania. Za każdy dostaje się kredyty, których komplet potrzebny jest do ukończenia studiów. Trzeba w semestrze zdobyć minimum kredytów, można oczywiście od razu startować po maksimum - to zależy od studenta.
Na zaliczenie przedmiotu składają się obecności, praca na zajęciach oraz prace domowe. Niektórzy nauczyciele robią końcowe testy, ale nie zawsze. Ważne jest to, jak się pracuje przez cały czas. W ten sposób nie trzeba zarywać nocy przed egzaminem i próbować wbić sobie do głowy materiał przerabiany pół roku wcześniej. No i eliminuje się możliwość zaliczenia przedmiotu na piękne oczy - bo mamusia zna się z wykładowcą albo bo mam duże cyce i dekolt po kolana. Trzeba pracować systematycznie i kropka, nie ma obijania się przez cały semestr. Polski system, w którym wszystko zależy od jednego, końcowego egzaminu (i ewentualnej poprawki), uważam za Zło. W żaden sposób nie zachęca do regularnej pracy i zdobywania wiedzy - tylko do odbębnienia egzaminu.
Tutaj odwrotnie.

Niestety, taki system działa na niekorzyść Zagubionej, która nie może spokojnie czekać na zakończenie semestru, żeby wystukać wszystko do egzaminu, tylko musi co tydzień zrobić trzy projekty jako prace domowe - po jednym na każdy przedmiot. Do tego jeszcze z każdego przedmiotu przeczytać zadany materiał (a jest tego niemało), żeby potem móc uczestniczyć w zajęciach.
Sporo pracy jak na kogoś, kto pracuje sześć dni w tygodniu, do tego jednego dnia zamiast ośmiu robi 12-15 godzin.
Zagubiona więc znalazła system, który w jej mniemaniu miał pozwolić jej na pozytywne zaliczenie studiów.
System ów nazywał się Najlepsza Przyjaciółka i Król.
Znaczy my.

Od początku semestru, zanim się zorientowaliśmy, o co biega, zrobiliśmy: film video, prezentację, założyliśmy pięknego bloga oraz napisaliśmy pracę na sześć stron, trzy razy zresztą potem przerabianą, bo się okazało, że najpierw niezgodna była z jakimiś wytycznymi a potem że nie do końca na temat (oczywiście wytyczne i temat dostaliśmy PO napisaniu pracy).

Zapytacie, jak to się stało, że nagle zaczęliśmy odrabiać wszystkie prace domowe?

Ano własne dobre serca i naiwność nas zgubiła. Bo za każdym razem zagubiona dzwoniła z płaczem, że ona nie ma już siły i nie da rady, jeśli ktoś jej nie pomoże. Oraz że w domu nie ma internetu, biblioteka jest zamknięta i czy ona może wpaść do nas i sobie u nas popracować.
Oczywiście zgadzaliśmy się i kończyło się na tym, że to my robiliśmy za nią filmy/prezentacje/prace inne. Muszę wspominać, że wszystko zawsze było na ostatnią chwilę i trzeba była rzucać wszystko i rezygnować z własnych planów, żeby tylko pomóc Zagubionej?
Bo przecież się   p r z y j a ź n i m y.

Hm.
Otrzeźwienie przyszło w ubiegłą niedzielę, kiedy to Zagubiona wpadła z kolejną pracą do zrobienia - tym razem prezentacją w jakimś specjalnym, wymyślnym programie, a nie banalnym power poincie. Programie, którego oboje z Królem nie znaliśmy za grzyba. Okazało się, że wykładowca pokazywał dokładnie, jak się nim posługiwać, ale Zagubiona celowo nie uważała, bo obraziła się na niego za niską ocenę z poprzedniej pracy domowej.
Na złość babci odmrożę sobie uszy, co?

Zagubiona przyjechał więc, zasiadła na kanapie czekając, aż któreś z nas usiądzie do komputera i odwali jej robotę.
Do tego jeszcze powiedziała, żeby Król dopisał jej ze dwa paragrafy do tej przerabianej wcześniej pracy na sześć stron, bo okazało się, że jednak nie do końca jest na temat.
Nie poprosiła. Powiedziała.
Hm.

Niestety dla niej, mła trafił szlag.
Bo ja lubię pomagać, ale nie znoszę być robiona w konia.
A poczułam się wykorzystana i oszukana.
Więc powiedziałam Zagubionej, że skoro nie ma w domu internetu, może sobie u nas siedzieć tak długo, jak chce. Ale pracy za niej nie zrobimy, bo nie znamy programu i oboje jesteśmy zajęci.

Zagubiona, widząc już pewnie oczami duszy pięknie przygotowaną pracę, zdębiała.

Po czym rozpłakała się i wyszła trzaskając drzwiami, łkając, że ona nie ma czasu na siedzenie nad tym cholernym programem.
No cóż.
My też nie mieliśmy czasu. Na pewno nie na kolejne oszustwo.

Ciekawe, czy Zagubiona pojmie lekcję i jeszcze się do mnie odezwie.
Król jest pesymistą i twierdzi, że nie. Ja jednak, jako wieczna optymistka, mam nadzieję, że zmądrzeje. W końcu ma już dwa fakultety z Polski i niemal trzydzieści sześć lat. Czas dorosnąć, no nie?


P.S. Są jakieś minusy studiowania tutaj? Są. Konkretnie jeden, ale za to duży.
CENA!!!



niedziela, 7 października 2012

Jesień

Kilka dni temu wybraliśmy się do ogrodu botanicznego, poszukać jesieni.
Zastaliśmy pełnię lata.
Łany pączków róż tuż przed rozkwitnięciem.
Soczyście purpurowe lilie wodne.
Bratki, wdzięcznie chylące główki do słońca.
Tęczę.
Brzęczące pszczoły.
Jedyny jesienny akcent to jeden jedyny klon o czerwonych liściach.
No i jeszcze góra jesiennych dyń, którą cały dzień pracowicie usypywali pracownicy ogrodu, jakby chcąc przekonać wszystkich, że to jednak już październik.
Zdrajcy.
Bez nich moglibyśmy ciągle udawać, że jest środek lata. A nawet wiosna.