czwartek, 27 września 2012

Kłopoty z kandydatem i prostatą

Kilka dni temu (wiem, wiem, w mediach to już prehistoria, ale jak się zapierdziela w Kołchozie jak dziki osiołek to ma się pewne opóźnienia) media podały bardzo dziwną informację. Z tej oto informacji wynika, że kandydat na prezydenta, pan Mitt Romney, wyraził ogromne zaniepokojenie brakiem otwieranych okien w samolotach po tym, jak samolot z jego żoną na pokładzie musiał awaryjnie lądować.

"- Kiedy na pokładzie wybucha pożar, pasażerowie nie mają, gdzie pójść. To dlatego, że okna się nie otwierają. Nie wiem, dlaczego tak jest. To poważny problem. Stanowi spore zagrożenie (...).
Romney narzekał też, że przez to, że nie otwierają się okna, pasażerowie nie mają dostępu do świeżego tlenu. O awaryjnym lądowaniu samolotu z jego żoną na pokładzie powiedział: - Szczęśliwie tym razem w samolocie było wystarczająco dużo tlenu dla pilota i jego zastępcy, aby mogli bezpiecznie wylądować w Denver."

Błagam, błagam, powiedzcie, że to był tylko żart.

Ja wiem, że niektórzy politycy inteligencją nie grzeszą np. niejaki pan Pawlak, który jakiś czas temu na przedwyborczym spotkaniu pytał swoich wyborców, czy chcą żyć w drugiej Kalifornii.
Że niby w takim dobrobycie. Niestety pisacz jego przemówień nie odrobił lekcji - Kalifornia jest bankrutem.
No więc ja wiem, że z inteligencją u rasy panów jest różnie, również kiepsko.
Ale żeby aż tak???

A dzisiaj w telewizorze jakaś pani powiedziała, że zdrada fizyczna, to nie zdrada. I że mężczyźni nie zostali stworzeni do monogamii a wręcz powinni mieć kogoś na boku, inaczej im prostata przerośnie.

W związku z tym jestem dziś słomianą wdową. Wygoniłam bowiem Króla na kogoś na boku, coby mu nie przerosła. Szkoda by chłopa było, bo w sumie to fajny jest. I taki użyteczny.



sobota, 15 września 2012

Kto ma rację

Z rozmów z Królem.

Król (z męską pewnością siebie pana i władcy):
- Ja zawsze mam rację!
Ja (spokojnie):
- Z wyjątkiem tych sytuacji, kiedy ja mam rację.
Król (mruczy pod nosem):
- Wtedy też mam rację. Tylko że po cichu.



Tydzień temu udaliśmy się z Najlepszą z Kuzynek do Milwaukee na indiańskie pow-wow.  Właściwe pow-wow się w zasadzie nie odbyło, bo rozpadał się deszcz, miasta, które zamierzaliśmy przy okazji zobaczyć, nie zobaczyliśmy, bo przyjechaliśmy za późno ale za to udało nam się zobaczyć dwa rewelacyjne tańce - Apaczów i Azteków.














piątek, 14 września 2012

Mon petite trupe

Król wyczytał wczoraj gdzieś w necie, że George Sand zwykła nazywać Chopina pod koniec jego życia per "mój ukochany mały trupek":-))) A ponieważ jak wszyscy wiemy, Sand była Francuzką, postanowiliśmy z Królem dowiedzieć się, jak to będzie brzmiało w oryginale. Francuskiego nie znamy (mła kiedyś znała nieźle ale jak wiadomo organ nieużywany zanika, więc i ten język mi zanikł z biegiem lat), więc wspólnymi siłami wyszło nam w tłumaczeniu "La petite trupe". Jest to zresztą adekwatne do sytuacji, bo się wzięłam i zaziębiłam przez odkręconą na maksa kilmatyzację w Kłochozie. Kicham i smarkam a Król z czułością mówi, podając kolejne syropki "mon petite trupe, czy życzysz sobie coś jeszcze?"...
Drań, prawda?

A poza tym jestem zdrowa jak kuń. Wczoraj poszłam do ulubionego doktorka na rekonesans. Ulubiony doktorek zobaczył nasze nowe ubezpieczenie i dostał amoku. W tym amoku zrobił mi wszystkie możliwe badania krwi. Z badan wyszło, że jestem przeraźliwie zdrowa. Ciekawe, co wyjdzie z rachunków, które dostaniemy z ubezpieczalni. Doktorek na pewno naciągnie ją jak tylko będzie mógł ale jeśli znowu się okaże, że mamy płacić jakieś ciężkie pieniądze tym zdziercom, to słowo daję, pójdę do doktorka i go obsobacze od góry do dołu. 
Drań, no nie?

Pamiętacie, jak pisałam o przykościelnych tablicach? W pewnym amerykańskim miasteczku owe tablice posłużyły do sporu religijnego między dwoma kościołami - katolickim i prezbiteriańskim. Zdjęcia znalazłam w necie. Patrzcie i podziwiajcie:-)

Kościół katolicki: Wszystkie psy idą do nieba

Kościół prezbiteriańki: Tylko ludzie idą do nieba. Poczytajcie Biblię

Bóg kocha wszystkie swoje stworzenia, włącznie z psami

Prezbiteriański: Psy nie mają dusz. To nie podlega dyskusji.

Katolicki: Katolickie psy idą do nieba. Prezbiteriańskie psy mogą porozmawiać ze swoim pastorem.

Kościół protestancki: Przejście na katolicyzm nie daje magicznie psu duszy 
Kościół katolicki: Darmowe dusze dla psów, które przeszły na katolicyzm

Kościół protestancki: Psy to zwierzęta, w niebie nie ma też kamieni.

Kościół katolicki: Wszystkie kamienie idą do Nieba.
Nie wiem, czy ci z prezbiteriańskiego zorientowali się w końcu, że przeciwnicy się z nich bezwstydnie nabijają:) mnie ta potyczka ubawiła setnie:-) Mam nadzieję, że was też. Miłego weekendu!

Źródło zdjęć: joemonster.org

niedziela, 9 września 2012

Zdziadzienia i zawstydzenia

Tydzień temu razem z Królem zdziadzialiśmy.

Stało się to za sprawą jego o dwa lata starszej ciotecznej bratanicy, która była powiła chłopczyka. Z koligacyj rodzinnych wynika więc, że zostaliśmy ciotecznymi dziadkami.
Uważam to za osobisty afront, którego rzeczonej matce rzeczonego niemowlaka nigdy nie wybaczę. Jestem za młoda na bycie babcią, nawet jako dziesiąta woda po kisielu!
To nie fair!!!


Poza tym, również tydzień temu, zostaliśmy z Królem zawstydzeni.

Zawstydził nas sześćdziesięcioletni cioteczny szwagier Króla, który wyciągną nas na niewielką wspinaczkę, zachęcając gorąco:
- Ta góra wcale nie jest taka wysoka, jak się wydaje. I nawet w połowie nie jest tak stroma, jak widać. I wcale nie ma tylu głazów do pokonania, jak mówią niektórzy. To tylko złudzenie. Ta góra to Pan Pikuś gór i zdobędziemy ją w kilka minut.

Tośmy dali się namówić.

Najpierw szliśmy wzdłuż jeziora, co było całkiem przyjemne, bowiem wiała chłodna bryza, ścieżka - zgodnie z obietnicą szwagra - nie była stroma i wcale nie było na niej kamieni. Były za to piękne widoki i dużo czerwonych, ociekających potem ludzi, idących w przeciwną stronę, co wydawało nam się dziwne, bo przecież od jeziora ta bryza i w ogóle, żadnych stromizn ani nic.

Ale może po prostu ci ludzie mieli kiepską kondycję i nawet taki spacer wzdłuż jeziora był dla nich sporym wysiłkiem. Nie to co dla nas, zaprawionych wędrowców o kondycji U.S. marines. Tak sobie myśleliśmy.

A potem doszliśmy do podnóża góry. Zachwyciliśmy się widokiem. Zachwyciliśmy się lasem. Przyroda jest taka piękna. Cieszyliśmy się z tego, że daliśmy się namówić na wyprawę w takie piękne miejsce.

No a potem weszliśmy w las. Ścieżynka pięła się łagodnie do góry i chociaż zrobiło się ciut duszno, bo bryza znad jeziora już nie docierała, jednak rekompensowały nam to piękny las i słońce, które akurat wyszło zza obłoczków i łagodnie przygrzewało nam w karki.

Następne ścieżynka zaczęła piąc się ciut bardziej stromo i pojawiły się pierwsze kamienie, co nawet było zabawne, bo urozmaicało nam spacer - trzeba było przeskakiwać z jednego głazu na drugi, wspinać się po nich i uważać na osuwiska. Czysta przyjemność dla takich zaprawionych wedrowców, jak my.

Potem jednak słońce przesuneło się ciut wyżej, bo to już było prawie południe i zrobiło się bardzo gorąco, wręcz duszno i jakby bardziej wilgotno ale kto by zwracał na to uwagę. Byliśmy w końcu zaprawionymi w boju turystami no i koncentrowaliśmy się na wspinaniu po kamieniach w górę, co nie było takie proste, bo było ich więcej, bardziej się piętrzyły i doszły do tego zwalone drzewa, gałęzie, które złośliwe upadły na ścieżkę i zagradzały drogę.

Ale co to dla nas, prawda? Kamienie to sama atrakcja, wspinaczka to przyjemność a tych trochę utrudnień tylko czyniło wędrówkę bardziej atrakcyjną.

No a potem to już zrobiło się upiornie gorąco, ta cholerna ścieżka zrobiła się upiornie stroma, głazów było coraz więcej, jak również gałęzi, drzew i słońca, które paliło niemiłosiernie. I po co wyłaziło zza tych chmur, no po co?

Po godzinie upiornej męki w dusznym lesie pod rozpalonym słońcem, męki skakania po kamieniach, wspinania się po niemal pionowej ścianie, w końcu dotarliśmy na górę. Umordowani, ociekający potem, czerwoni z wysiłku i dyszący jak lokomotywy.

I wtedy zostaliśmy sromotnie zawstydzeni.

Na górze bowiem czekał już na nas cioteczny szwagier Króla, osobnik po jednym stanie przedzawałowym, suchutki, bez kropelki potu na czole, bez zadyszki, bez śladu zmęczenia, który powitał nas słowami:
- No co tak wolno?? Ile można na was czekać!

I tak to najpierw zdziadzialiśmy a potem zostaliśmy sromotnie zawstydzeni.

 
Te kolorowe maleńkie łupinki w dole to kajaki. Widok ze szczytu

Nad naszymi głowami krążyły drapieżniki, czekając zapewne na to, że któreś z nas padnie. Niedoczekanie!!!


Widok ze szczytu

DLa chętnych możliwość wspinaczki bezpośrednio po pionowych ścianach




Na drugą górę nawet nie próbowaliśmy wejść, aby uniknąć kolejnej sromotnej klęski. Wybraliśmy trasę widokową u podnóża góry. Było nie mniej malowniczo i do tego znacznie łagodniej.