czwartek, 30 czerwca 2011

Mt. Rushmore National Memorial

Był już Szalony Koń a teraz drugi pomnik w Górach Czarnych, czyli podobizny czterech prezydentów, mających szczególne znaczenie dla historii Stanów, wykute w granitowym zboczu Góry Rushmore. Są to George Washington, Thomas Jefferson, Thoedore Roosvelt i Abraham Lincoln. Prezydentów wybrano kierując się ich wkładem w utrzymanie Republiki oraz zasługami związanymi z poszerzeniem terytorium (narodziny kraju – Washington; ekspansjonizm terytorialny, zakup Luizjany – Jefferson; zachowanie jedności – Lincoln; dominacja, budowa kanału Panamskiego – Roosevelt). Początkowo na prawo od Washingtona miał znaleźć się Thomas Jefferson, ale po rozpoczęciu prac zadecydowano, że skała w tym miejscu nie jest dobrym materiałem pod rzeźbę; Jeffersona umieszczono więc po lewej, a pierwotne ślady pracy z prawej strony zatuszowano.

Prace przy budowie pomnika zajęły 14 lat, między rokiem 1927 a 1941 a jego twórcą został rzeźbiarz Gutzon Borglum (po śmierci rzeźbiarza prace kontynuował jego syn Lincoln). Widząc pierwszy raz miejsce, w którym planowano wykuć pomnik, Borglum miał powiedzieć: "Cała Ameryka zobaczy ten horyzont". Istotnie, pomnik ze względu na jego usytuowanie na jednej z gór otaczających głęboką dolinę, widoczny jest z daleka i jest jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Południowej Dakocie ale jego twórcom umknęła niestety jedna rzecz. Miejsce, w którym został wykonany, należało do świętych dla rdzennych mieszkańców pasma Gór Czarnych. Indianie zbeszczeszczenie ich świętego miejsca uznali za kolejną potwarz i upokorzenie, jedno z wielu, które musieli znosić ze strony białych przybyszów i trudno się z nimi nie zgodzić.

Każde popiersie ma wysokość 60 stóp (18,3 m). 

Za wyrzeźbionymi twarzami znajduje się kanion z komnatą wykutą w skale, zawierającą szesnaście emaliowanych porcelanowych płyt. Umieszczono na nich tekst Deklaracji Niepodległości, Konstytucji, biografie czterech prezydentów oraz Borgluma, a także historię Stanów Zjednoczonych. Komnatę stworzono w 1998 roku jako przedsionek do "Sali Pamiątkowych Wpisów", której budowa była w planach. Dookoła znajdują się chodniki dla spacerowiczów oraz Centrum Zwiedzających, muzeum Lincolna Borgluma i Szlak Prezydencki. My jednak nigdzie nie wchodziliśmy. Pojechaliśmy tam właściwie tylko dlatego, że to jedno z takich miejsc do obowiązkowego zobaczenia w Południowej Dakocie ale nasze odczucia co do zasadności budowy pomnika akurat w tym miejscu były jednakowe i nie mieliśmy ochoty zostawać tam dłużej, niż potrzebne było na jego obejrzenie i cyknięcie pamiątkowej fotki.
W Centrum przy pomniku Szalonego Konia kupiliśmy piękny album ze zdjęciami współczesnych Indian i krótkimi wywiadami. Jeden z nich powiedział, że masakra Indian jest tak wstydliwym tematem, że Amerykanie wolą udawać, że w ogóle się nie wydarzyła a sami Indianie nie istnieją. I takie też miałam wrażenia po odwiedzeniu Mt. Rushmore - jego pomysłodawcy i twórcy kolejny raz udali, że nie wiedzą, co robią rdzennej ludności, akurat w tym miejscu wykuwając podobizny swoich prezydentów.

sobota, 25 czerwca 2011

W drodze

Większość zdjęć robiłam z samochodu, właściwie  tylko w Badlands wysiadaliśmy na dłuższe sejse zdjeciowe. Tak to jest, jak chce się zobaczyć jak najwięcej a urlop taki krótki:-)

Zawsze mam ten dylemat - czy majac ograniczony czas, zobaczyć jedno tylko miejsce ale za to jak najdokładniej czy lepiej pobieżnie ale wszystko, co się da? W jednym i drugim przypadku serce boli, że czegoś jeszcze się nie zobaczyło, że coś jeszcze mogło zachwycić i urzec a z konieczności trzeba pominąć. Tym razem zabrakło czasu i na dokładne obejrzenie Black Hills i na zjeżdżenie całego Badlands i Grassland, odwiedzenie miejsca maskary nad potokiem Wounded Knee i zobaczenie choć kawałka słynnego rezerwatu Pine Ridge.
Jazda do Black Hills, do Południowej Dakoty od nas to 15 godzin jazdy w jedną stronę - i to oczywiście samej jazdy, nie licząc koniecznych postojów - na kawę, posiłek, toaletę i wypoczynek. A więc dwa dni zajmuje sama droga w obie strony. Zostały nam tylko trzy dni na zwiedzanie, a na same Góry Czarne potrzeba tyle czasu, na Badlands z przyległościami drugie tyle a my przecież jeszcze skoczyliśmy za miedzę, do Wyoming zobaczyć słynną Devils Tower i zaliczyliśmy miasteczko jakby wyjęte prosto z Dzikiego Zachodu - Town 1880.
Więc mając tak ograniczony czas były tylko dwa wyjścia - albo wszystko pobieżnie, albo jedno miejsce ale za to bardzo dokładnie. Jako ludzie pazerni na jak najwięcej wrażeń wybraliśmy pierwszą opcję:-) I wiecie co - nie żałuję. Widziałam i słynne góry i prerię, i górę znaną z kultowego filmu i kawałek krainy Lakota i ciut Dzikiego Zachodu. Miałam okazję usiąść w przydrożnej kanjpce, jaką widziałam w tylu amerykańskich filmach, w której kelnerka mówi "złotko" do swoich klientów i dolewa kawę bez pytania a naleśniki z jagodami smakują jak nigdzie więcej (choć ja zasmakowałam w hash browns, których wcześniej nie znałam - zupełnie oszałałam na ich punkcie:-) dla mnie wszystkie podróże łączą się z odkrywanymi smakami każdego kolejnego zwiedzanego kraju - to nieodłączna część jego poznawania, równie ważna jak pomniki i ludzie).

Więc może i po łebkach, może i z samochodu, ale te widoki, wrażenia i uczucia były tego warte. Biedny tylko Król Kurnika, który spędził za kierownicą całe pięć dni i do tej pory dochodzi do siebie:-)) Na szczęście Król się tak łatwo nie zniechęca i już myśli, gdzie pojedziemy następnym razem, kiedy tylko jaśnie pani pryncypałka udzieli mu urlopu.

A to już zdjęcia - ze specjalną dedykacją dla Anabell:-)







Steeepieeee szeroki

A to już preria.
Wychowałam się na takich książkach, jak "Złoto Gór Czarnych" Szklarskich, serii o Tecumsehu Longina Jana Okonia czy przygody dzielnych kowbojów w "Wirgińczyku" Wistera Owena czy ksiązkach Wiesława Wernica,  więc musiałam ją zobaczyć - takie małe marzenie z dzieciństwa:-)) Jest piękna. Jest niesamowita. Jest spokojna wszechogarniającym spokojem. I jest... pusta:-))) Czasami przez dłuższy czas byliśmy jedynym samochodem na autostradzie a jak okiem sięgnąć nie było widać ani jednego domu, ani jednej istoty ludzkiej - tylko trawa szumiąca i uginajaca się pod naporem wiatru jak zielona fala.
Muszę to powiedzieć - zakochałam się w prerii.
I jeszcze jedno - tej kraj jest niesamowicie różnorodny i równie niesamowicie piękny:-) Wiem, powtarzam się ale ciągle czuję podziw, zachwyt i jedyne, co udaje mi się wyartykuować, to "wow". Jestem pod wrażeniem, Ameryko:-)

Król montuje film a na razie trochę zdjęć.

















P.S. Wiem, wiem, ciut wolno idzie mi wrzucanie zdjęć, ale dopadła mnie grypa i ostatnie kilka dni spędziłam w łóżku, połamana, obołała i z wysoką gorączką, której nie miałam od wieków czyli od lat szczenięcych:-)) Poprawię się, słowo:-))

czwartek, 23 czerwca 2011

Koniec świata i szkielety

Świat zmierza ku zagładzie.
Świat zmierza ku zagładzie, bowiem w dzisiejszej poczcie otrzymałam propozycję powiększenia mojego penisa o 3,5 cala w tydzień a przez przedmieścia Szikagowa przeszły dwa tornada.
Świat zmierza ku zagładzie, bowiem w moim profilu pocztowym na yahoo wyraźnie wpisałam, że jestem KOBIETĄ, a więc przedłużanie penisa z zasady nie powinno mnie interesować, w przeciwieństwie do powiększania biustu na ten przykład. Ktoś jednak uznał, że nie wolno mnie dyskryminować ze względu na moją płeć i wysłał mi powyższą ofertę. I to właśnie skłania mnie do tej konkluzji - jeśli kobiety mają możliwość przedłużania swoich penisów, to niechybnie niedługo będzie koniec świata.

Do wysnucia tej konkluzji skłoniły mnie również wydarzenia sprzed dwóch dni. Świat m u s i  zmierzać ku zagładzie, jeśli przez przedmieścia tego miasta przechodzą tornada. Tornada do tej pory trzymały się od nas z daleka. Owszem, dochodziły niedaleko, ale rozbijały się o zimne prąd z północy (dziękujemy, Kanado). Tym razem się jednak nie rozbiły na miliard kawałeczków. Tym razem na miliard kawałeczków roztrzaskały drzewa. Dwa tornada przeszły dokładnie dwie ulice dalej, uderzjąc w nas rykoszetem. I choć były małe, zaledwie "jedynki" w torandowej skali, to nie powinno ich tu być.


Kiedyś chyba pisałam coś o tym, że chciałabym zobaczyć tornado.
Już nie chcę. Tak musi wyglądać koniec świata.
Choć były od nas o jakieś 300 metrów, huk był okropny. Dom, choć niemały, bo dwupiętrowy, zatrząsł się w posadach. Czułam, jak faluje pode mną podłoga i widziałam kiwające się ściany. Światło nagle zgasło, Król Kurnika w pośpiechu wciągał spodnie a ja zastanawiałam się tylko, jak zniesiemy do piwnicy te wszystkie poruszające się balkonikach staruszki, mieszkające w naszym budynku, skoro nie dzialają windy. Na szczęście po kilku minutach wiatr poszedł dalej, dom przestał zachowywać się jak pijany zając a my mogliśmy zająć się kolekcjonowaniem latarek i lampek turystycznych i lokowaniem ich w strategicznych miejscach, na wypadek gdyby tornada zechciały powrócić na nasze podwórko. Na szczęście nie wróciły. Po dwóch godzinach równie nagle jak się zaczęło, wszystko ustało. Niebo się rozchmurzyło, deszcz przestał padać. Odważyliśmy się z Królem pojechać do pobliskiego sklepu po zapas lodu do turystycznych lodówek, bo nikt nie wiedział, kiedy będziemy mieć prąd i trzeba było ratować zapasy z lodówek. Tamtej nocy jeszcze nie wiedzieliśmy, co się stało, bo nie działał internet i kablówka. Rozmiar zniszczeń dotarł do nas dopiero wczoraj, kiedy udalismy się na objazd okolicy - powyrywane drzewa, urwane gałęzie, płoty w drzazgach. A dopiero wczoraj wieczorem, kiedy naprawiono kable, w lokalnych wiadomościach usłyszeliśmy, że przez podwórka naszych sąsiadów przeszły tornada.
I to również jest niechybny znak nadciągającego końca świata.

A żeby nie było tak grobowo, trochę zdjęć z naszej podróży.




Takie cudeńko wypatrzyliśmy niedaleko Gór Czarnych. Ponieważ znaleziono tam sporo skamieniałości, w każdym niemal mieście są muzea, prezentujace znaleziska a to reklama jednego z nich. Widok był niezwykły - pośrodku pustkowia, tylko z trawą jak okiem sięgnąć,  nagle wyłaniające się z półmroku szkielety...

sobota, 18 czerwca 2011

Muzeum

A to już zdjęcia z muzeum, znajdującego się w Centrum przy pomniku Szalonego Konia. Muzeum jest niewielkie, zawiera eksponaty podarowane przez Indian i kolekcjonerów - ubiory, mokasyny, ozdoby, broń, tipi, skóry bizonów, zdjęcia, obrazy i rzeźby etc.
Zwiedzajacym udostępniona jest również pracownia Korczaka Ziółkowskiego, w której można obejrzeć słynne popiersie Padarewskiego oraz warsztat, gdzie Lakota wytwarzają ozdoby, jest sklep z pamiątkami i kafeteria.
Wjazd na teren pomnika nie jest drogi - 10$ od osoby i - gdyby ktoś chciał podjechać busem z przewodnikiem pod posąg - dodatkowo 4$. Podjechać warto, ogląda się wprawdzie pomnik z dołu, ale za to z zupełnie innej perspektywy, niż z tarasu widokowego przy Centrum. Wjazd na sama górę jest możliwy tylko raz dziennie i za solidną opłatą 125$ od łebka. Sporo ale pewnie widok z góry i możliwość podejścia do samej twarzy są tego warte:-)
Codziennie wieczorem (o ile pozwala na to pogoda) odbywają się pokazy laserowe, nam - ze względu na ograniczony czas - nie udało się zobaczyć, ale z tego, co widzieliśmy na filmie w Centrum - warto. Z noclegami w okolicy nie ma żadnego problemu - są i kempingi (namioty i przyczepy), motele i hotele, na każdą kieszeń i każde wymagania. Polecam EconoLodge - cena przystępna a warunki naprawdę dobre no i mają podgrzewany basen:-))))
Wiem, w głowie mi się poprzewracało:-)))













Opowieść o niezwykłym człowieku

"When the legends die, the dreams end; there is no more greatness." Tecumseh of the Shawnees

Wiem, wiem, taki opowieści zwykle nudzą:-) ale ta jest wyjątkowa, jak wyjątkowy był jej bohater. Nazywał się Korczak Ziółkowski, urodził się 6 września w 1908 roku w Bostonie w rodzinie polskich imigrantów, jednak – osierocony wcześnie przez rodziców i wychowywany przez kolejne rodziny zastępcze – przez długie lata nie zdawał sobie sprawy ze swojego polskiego pochodzenia. Dopiero jako dorosły człowiek dowiedział się o polskich korzeniach i - jak wspomina jego żona - był z nich bardzo dumny. Wtedy zmienił swoje imię na Korczak (imię pochodzi od herbu rodziny Ziółkowskich) a swoim dzieciom nadał swojsko brzmiące imiona - Jadwiga, Kazimierz, Monika, Marek, Jan, Anna.

W wieku 16 lat uciekł z kolejnej rodziny zastępczej (wspomniał je później bardzo niemiło – był poniżany, bity, zmuszany do ciężkiej pracy) i rozpoczął życie na własny rachunek. Imał się różnych zajęć - był roznosicielem gazet, krawcem, sprzedawcą by w końcu zaczepić się w bostońskiej stoczni jako pomocnik cieśli. Tam po raz pierwszy okazało się, że ma ogromny talent rzeźbiarski. Choć bez żadnego plastycznego wykształcenia, zaczął wykonywać piękne rzeźbione meble, zyskując coraz większe uznanie. Pracą genialnego samouka zainteresowało się dwóch mężczyzn - sędzia Frederick Cabot i znany rzeźbiarz Johaness Kirchmayer. Obaj pomagali mu finansowo a do tego Kirchmayer pozwolił mu asystować w trakcie prac w nowojorskiej katedrze Św. Patryka. Obaj wierzyli w jego talent, wspierali go i pomagali przez długie lata.
Kiedy w 1932 roku umiera jeden z jego protektorów, sędzia Cabot, dwudziestoczteroletni Korczak przeżywa prawdziwy wstrząs, który jednak staje się dla niego inspiracją. Wykonuje popiersie swojego opiekuna w marmurowym bloku, co – jak sam wspomina po latach – jest jego pierwszą poważną pracą rzeźbiarską. Wkrótce potem zaczyna wykonywać kolejne portrety a w 1939 roku w Nowym Jorku na wystawie światowej wystawia popiersie Ignacego Paderewskiego, za które otrzymuje główną nagrodę. “Dzieło jest wstrząsające i imponujące” - napisał o popiersiu Paderewskiego popularny wówczas krytyk, Marian Murray.

Młodego, zdolnego artystę zauważa sam Gutzon Borglum, znany rzeźbiarz, pracujący w tym czasie w Mt Rushmore przy ogromnym projekcie – rzeźbieniu podobizn czterech amerykańskich prezydentów. Proponuje Korczakowi, aby dołączył do jego zespołu. Korczak po raz pierwszy przyjeżdża do Black Hills, gdzie przyjdzie mu spędzić resztę życia… W czasie prac w Mt Rushmore otrzymuje list od człowieka, którego nigdy wcześniej nie spotkał - Henry'ego Stojącego Niedźwiedzia, z niecodzienną prośbą. Indianie proszą, go, aby pomógł im upamiętnić ich wielkiego wodza, Szalonego Konia. Wybrali właśnie jego na twórcę swojego posągu nie tylko ze względu na jego sławę ale także ze względu na datę urodzin. Korczak urodził się  dokładnie w 31 rocznicę śmierci ich wielkiego przywódcy i Lakota uznali t za symbol.
"Ja i inni wodzowie chcielibyśmy, aby biali ludzie wiedzieli, że czerwony człowiek też miał swoich wielkich bohaterów" - napisał w liście do Korczaka wódz Henry Stojący Niedźwiedź. Posąg miał powstać w świętnym dla Indian miejscu - Black Hills właśnie, na zboczu góry Thunderhead.

Korczak się zgadza. Jednak zanim przystąpi do realizacji projektu, zaciąga się do armii amerykańskiej i rusza na wojnę. Przeżył lądowanie na plaży Omaha w Normandii, został dwukrotnie ranny. Do projektu wrócił dopiero po 5 latach - w 1947 roku. 3 czerwca 1948 roku na górze Thunderhead Mountain nastąpił pierwszy wybuch dynamitu, który usunął dziesięć ton kamieni. Po jakimś czasie Ziółkowski wykupuje od rządu górę i 133 hektary okolicznych gruntów, osiedlając się tam na stałe.

“Każdy człowiek ma w życiu własną górę do przekucia. Ja kuję w swojej”
- mawiał.

Na początku pracował tylko przy użyciu archaicznego młota pneumatycznego, napędzanego równie przedpotopowym kompresorem, który wiecznie się psuł. Korczak wspomina po latach, że z ciężkim sprzętem na ramionach wspominał się po siedmiuset stopniach na wierzchołek góry, gdzie rozpoczynał prace, słysząc po drodze, jak kompresor powoli zamiera. Zostawiał więc sprzęt, wracał na dół, żeby go uruchomić. Któregoś razu musiał tę drogę odbyć dziewięć razy – w górę i w dół. Był niezwykle uparty i wytrwały. Jak sam mówił, czuł, jakby pierwsza, ciężka część życia, która go mocno zahartowała, miała go przygotować na lata ciężkiej pracy i wyrzeczeń, jakie czekały go przy budowie pomnika.

Wkrótce potem do rzeźbiarza dołączyła Ruth Ross, którą poznał na budowie w Mt. Rushmore a która - wraz z kilkoma ochotnikami - przybyła zbierać datki na budowę. Niedługo potem Korczak i Ruth pobrali się. Mieli dziesięcioro dzieci - jak mówił sam Korczak: "Wszyscy mnie pytają, dlaczego mamy tyle dzieci? a ja im zawsze odpowiadam - przecież ktoś musi nam pomagać w budowie". I rzeczywiście, siedmioro z nich (właściwie już sześcioro, bo najstarsza córka Anna zmarła trzy tygodnie temu) kontynuuje dzieło ojca, czynnie angażując się w prace.

Prace przy budowie pomnika posuwają się wolno, nie tylko ze względu na jego wielkość i usytuowanie, ale przede wszystkim ze względu na fundusze. Korczak nigdy nie wziął ani centa od rządu Stanów Zjednoczonych, choć ten dwukrotnie proponował mu dofinansowanie w wysokości dziesięciu milionów dolarów. Obawiał się, że jeśli rząd położy łapę na budowie posągu, mającego upamiętnić indiańskiego wodza, po jakimś czasie zarzuci prace. Ludobójstwo rdzennej ludności amerykańskiej do dnia dzisiejszego jest wstydliwym tematem, który pomija się milczeniem i nikomu nie zależy na tym, aby przypominać tę czarną kartę w historii tego potężnego mocarstwa. Budowa zawsze była niezależnym projektem – Korczak rozpoczął ją mając 174 dolary w kieszeni, z czasem zaczął zbierać datki od ludzi, wspomagali go Indianie - w rezerwatach organizowano zbiórki pieniędzy i narzędzi, które przekazywano później Korczakowi. Indiańscy robotnicy pracowali razem z nim na górze Thunderhead przez okrągły rok.
Entuzjazm Polaka wkrótce przyciągnął innych ochotników pragnących pomóc mu w budowie pomnika. U stóp góry wyrosło z czasem małe miasteczko. Urządzono tam centrum kultury indiańskiej, powstały sklepy z pamiątkami, sale konferencyjne, restauracja itp. W planach jest Uniwersytet Indiański i centrum medyczne dla rdzennych mieszkańców Ameryki.

 “Świat zadaje ci pytanie: czy wykonałeś w życiu swoje dzieło? Odpowiadasz, że nie. Wykonałbyś, gdyby ludzie byli życzliwsi, gdybyś miał pieniądze, gdybyś nie umarł - i tak bez końca. A przecież twoja odpowiedź musi brzmieć: Tak” - mawiał Korczak. On swoje dzieło wykonywał do końca. Zmarł na zawał serca w czasie pracy, w 1982 roku. Został pochowany u stóp pomnika - dzieła swojego życia.

"Kiedy umierają legendy, kończą się marzenia, a wtedy nie ma więcej wielkości"
– te słowa Tecumseha, jednego z największych przywódców Szaunisów, często cytował Korczak Ziółkowski. On sam żył wizją i wielkim marzeniem i sam stał się legendą - legenda Korczaka Ziółkowskiego, człowieka, który zgodził się poświęcić swoje życie upamiętnieniu indiańskiego bohatera, ciągle pozostaje w pamięci - jego rodziny, Indian z plemienia Lakota oraz milionów odwiedzających stworzone przez niego Centrum i ciągle nieukończony pomnik Szalonego Konia.
Dla mnie Korczak Ziółkowski jest symbolem wiernego realizowania swojego marzenia - nawet za cenę poświęcenia własnego życia. Symbolem ogromnej wytrwałości i samozaparcia, konsekwencji w realizowaniu raz podjętego postanowienia i wielkiej pasji. Dla mnie jest legendą.

Rzeźbiąc twarz indiańskiego wodza Korczak musiał zdać się na własną wyobraźnię. Szalony Koń, jeden ze zwycięzców spod Little Bighorn unikał kontaktów z białymi i nie wiadomo jak naprawdę wyglądał. Jedyne domniemane zdjęcie jego twarzy pochodzące z 1877 roku w rzeczywistości przedstawia innego wojownika Lakotów.

Kiedy zostanie ukończony, będzie największym pomnikiem świata o wysokości 172 i długości niemal 200 metrów. O jego ogromie niech świadczy fakt, że wszystkie głowy prezydentów z góry Rushmore są wielkości połowy głowy Szalonego Konia. Wykonanie samej twarzy zajęło 10 lat.

Posąg w skali 1/34.


Szalony Koń wynurzający się ze skały - tak posąg i okolica będą wyglądać po ukończeniu budowy.


A tutaj film o Korczaku, z nim samym jako narratorem. Posłuchajcie, jak opowiada o wspinaniu się na górę i starym kompresorze "Małym Budda", który robił "kaput kaput kaput":-)


P.S.Żeby nie było tak pięknie, to podobno w rodzinie Ziółkowskich dochodziło do niesnasek na punkcie budowy i poświeceniu jej życia. Jeden zięciów kiedyś podobno przeleciał się z młotkiem po galerii prac teścia i poniszczył jego posągi. A sam Korczak podobno zapowiedział rodzinie, że jeśli nie dokończy jego dzieła po jego śmierci, to wróci do nich jako duch i powyrywa im serca:-))) ale rodzina lojalnie milczy i kontynuuje dzieło ojca.

niedziela, 12 czerwca 2011

Jesteśmy

Już jesteśmy. Za nami 2.218 przejechanych mil (3 569.52499 km, jak skrzetnie wyliczył Król), góry, preria i dno PREhistorycznego oceanu. Było cudnie. Ten kraj jest niesamowicie piękny. Zdjęć mamy tryliad pięćset sto dziewięćset, więc jak je obrobię, zacznę powoli wrzucać. A na razie przedsmak tego, co widzieliśmy...

wtorek, 7 czerwca 2011

Komu w drogę...

Dwa tysiące mil. Trzy stany. Prerie i pasące się na nich tatanka. Miasteczko z "Tańczącego z wilkami" i Mount Rushmore, park narodowy Badlands i znana z "Bliskich spotkań trzeciego stopnia" słynna góra Devils Tower. To nasz plan na najbliższe pięć dni - tylko Król, ja, nasza biała lux-torpeda i amerykańskie bezkresne pustkowie dookoła. Ruszamy jutro bladym świtem, meldujemy się z powrotem w niedzielę- pełni wrażeń, z tryliardem zdjęć. Aparaty przygotowane, torby spakowane, torpeda wyglansowana i sprawdzona. Jesteśmy gotowi do drogi. Hurrrra, jedziemy!!!!! Ahoj przygodo!:-)

niedziela, 5 czerwca 2011

Amerykański sen czy amerykańska ułuda?

Wpadł mi dziś w oko ciekawy artykuł na gazecie.pl o amerykańskim śnie. Pozwalam sobie zacytować, bo od dawna sama się zbierałam, żeby o tym napisać. Niestety, współczesna Ameryka to nie ten sam kraj, co jeszcze kilkanaście lat temu.

" Kryzys wciąż prześladuje zwykłych Amerykanów, a nawet zmarłych Amerykanów - choć makroekonomiczne wskaźniki pokazują, że gospodarka USA powoli wychodzi na prostą. Coraz więcej Amerykanów nie ma pieniędzy na pogrzeb swoich krewnych i porzuca ich ciała w kostnicach.

Plaga porzuceń zaczęła się około dwóch lat temu. Coraz więcej ludzi nie miało pieniędzy na pogrzeb swoich krewnych (wydatek rzędu kilku tysięcy dolarów), dlatego kostnice zaczęły zapełniać się porzuconymi ciałami. Szczególnie w biedniejszych miejscach, takich jak Detroit, gdzie jedna trzecia mieszkańców żyje poniżej progu ubóstwa. Miasto - słynne centrum przemysłu samochodowego - było wśród najbardziej dotkniętych przez kryzys metropolii w USA. Jesienią 2009 roku w kostnicy Wayne County w Detroit leżało 67 porzuconych przez rodziny ciał (średnia porzuconych przed wybuchem kryzysu oscylowała wokół 10). Niektórzy porzuceni czekali na pogrzeb miesiącami, rekordzista - dwa lata. (...) Rodziny porzuconych zwykle narzekają, że żyją od pierwszego do pierwszego (na początku 2011 roku twierdziło tak 49 proc. Amerykanów, o 5 proc. więcej niż rok wcześniej). (...) wiele rodzin staje przed wyborem: wykarmić dzieci albo pochować dziadka. Pechowcy, dla których nie ma żadnej nadziei, kończą zwykle na komunalnym cmentarzu. Na ich niskobudżetowy pogrzeb - koszt rzędu 1000 dolarów - zrzucają się stan i miasto. W styczniu 2010 roku władze miasta podstawiły pod kostnicę kontener chłodnię, bo ciał już nie dało się pomieścić. - Nie wykluczam, że potrzebny będzie drugi kontener - prorokował doktor Schmidt.

Jednak ponura przepowiednia się nie sprawdziła. Ostatnio kostnica Wayne County znowu robi się luźniejsza, bo przemysł motoryzacyjny - dzięki wielomiliardowym dotacjom rządu i restrukturyzacji - odrodził się. Sprzedaż samochodów w ostatnich 12 miesiącach wzrosła bardzo wyraźnie - o 22 proc., w tym małych aut - o 33 proc. i aut typu SUV ("miejskich dżipów") - o 28 proc. Mimo iż Amerykanie narzekają na rekordowe ceny benzyny (powyżej dolara za litr), nie chcą rezygnować z SUV-ów. Użycie samochodów staje się też coraz bardziej rozrzutne - w 1980 roku 64 proc. aut przewoziło zwykle tylko jedną osobę (kierowcę), a teraz już 75 proc. Ludzie wolą ograniczyć wizyty w restauracji czy zrezygnować z nowego telewizora, niż odstawić samochód do garażu.

Poza cenami benzyny żywym Amerykanom najbardziej doskwierają oczywiście kredyty, w szczególności kredyty hipoteczne. W odróżnieniu od przemysłu motoryzacyjnego rynek nieruchomości, którego krach wywołał kryzys, ciągle nie odbił się od dna. W 2010 roku banki pobiły rekord, odbierając niespłacającym kredytów bankrutom ponad milion domów (dokładnie 1 mln 50 tys.; przez cały rok 2009 odebrały 915 tys.). Dla porównania - w 2005 roku banki przejęły nieco ponad 100 tys. domów. Liczba wszczętych procedur przejęcia nieruchomości wyniosła w 2010 roku 2,9 mln. Spokojnie przekroczyłaby 3 mln, gdyby nie to, że banki jesienią zostały przyłapane na nieuczciwych praktykach podczas procedur przejęcia (np. wnioski były podpisywane automatycznie, bez wymaganej weryfikacji), dlatego niektóre na pewien czas w ogóle wstrzymały składanie wniosków.

Wśród przejętych przez banki domów jest m.in. posiadłość rodziny ben Ladenów pod Orlando na Florydzie, z basenem i obejściem dla koni, kupiona przez brata Osamy Chalila w1980 roku za 1,6 mln dolarów. Chalil sprzedał ją w najlepszym możliwym momencie, w 2006 roku tuż przed pęknięciem bańki, za 4 mln dolarów. Nieszczęsny kupiec znalazł się "pod wodą", tzn. wartość kredytu do spłacenia znacznie przewyższyła wartość nieruchomości. Zbankrutował i za oszustwa dostał wyrok siedmiu lat więzienia - w pewnym sensie jest więc ostatnią amerykańską ofiarą rodziny ben Ladenów.

W całej Ameryce "pod wodą" są miliony ludzi, którzy kupili domy na kredyt. Jednak przyzwyczajeni do kredytów Amerykanie oczywiście nie zamierzają z nich rezygnować. Około 15 proc. z nich ma w portfelu ponad dziesięć kart kredytowych. Pod ciężarem długów uginają się nie tylko osoby prywatne, ale też instytucje państwowe. Niektóre stany borykające się z deficytem zaczynają wyprzedawać budynki stanowe. Burmistrz Newark w stanie New Jersey sprzedał pod koniec roku 16 budynków, w tym lokalną filharmonię i centralną siedzibę straży pożarnej. W Luizjanie rozważana jest sprzedaż państwowych więzień, a w Wisconsin - kilku elektrowni. W wielu przypadkach sprzedane budynki są potem wynajmowane od kupców przez lokalne władze i rzekomo opłaca się to bardziej niż zatrzymanie budynków i płacenie odsetek od stanowych długów (kupcy muszą płacić podatki od nieruchomości). - To tak jakby wyprzedawać rodzinną porcelanę, a potem pożyczać ją, żeby zjeść obiad - uważa Yves Smith, autor popularnego bloga "Nagi kapitalizm". Największą wyprzedaż budynków - za 2,3 mld dolarów - planował gubernator zadłużonej po uszy Kalifornii Arnold Schwarzenegger, ale jego następca, który objął urząd w styczniu, anulował te plany.

Jak donosi agencja AP, w Naperville wstanie Illinois rada miejska nie ma pieniędzy na naprawę nawierzchni ulic i zaproponowała, żeby pieniądze wyłożyła znana sieć barów szybkiej obsługi Kentucky Fried Chicken, w zamian za co przy naprawionych fragmentach ulic pojawiłyby się transparenty: "Ta dziura została naprawiona przez Kentucky Fried Chicken".

Bezrobocie minimalnie spadło - w najgorszym momencie, pod koniec 2009 roku, przekroczyło 10 proc., a teraz wynosi 9 proc. Ale średni czas, w którym bezrobotny zostaje bez pracy, wynosi aż pół roku, znacznie dłużej niż kilka czy kilkanaście lat temu. Nowe miejsca pracy zaś to zwykle miejsca pracy słabo płatnej. 76 proc. miejsc pracy powstałych od stycznia do lipca 2010 roku oferowano za poniżej 15 dolarów za godzinę (średnia krajowa wynosi 22 i pół dolara). Pracy dobrze płatnej nie przybywa.

To nowe, niekorzystne zjawisko na rynku pracy nakłada się na stały proces - gdzieś od 1980 roku bogaci są w Ameryce coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi. W 2007 roku 1 proc. najbogatszych Amerykanów posiadał 24 proc. majątku narodowego, tymczasem 40 lat temu mieli 9 proc. majątku. Ze wszystkich bogactw, które Amerykanie wypracowali od 1980 do 2005 roku, aż 80 proc. przejął 1 proc. bogaczy. W efekcie mają oni dziś więcej niż 90 proc. najbiedniejszych Amerykanów. Amerykański sen powoli staje się tylko legendą: pucybuci nie zostają już w Ameryce milionerami.

Badania nad społeczną mobilnością, czyli szansami przejścia z niższej grupy społecznej do wyższej, przeprowadzone przez Brookings Institution pokazały, że dziecko biedaków ma dziś mniejsze szanse odnieść sukces w USA niż w Niemczech, Szwecji, we Francji, w Hiszpanii czy Kanadzie. Barierą są m.in. koszty studiów - na dobrych uczelniach czesne wynosi 50 tys. dolarów rocznie. Kredyty absolwentów wyższych uczelni (około 900 mld dolarów) są dziś wyższe niż zakumulowany dług wszystkich Amerykanów na ich wszystkich kartach kredytowych (około 800 mld dolarów). Jednakże inwestycja w studia jest oczywiście opłacalna - bezrobocie wśród absolwenci college'ów wynosi zaledwie 5 proc. Wykształcenie jest też niemal gwarancją, że po śmierci nie wyląduje się w kolejce porzuconych w kostnicy doktora Schmidta. Ludzie zwyższym wykształceniem są w tamtejszych lodówkach znikomą mniejszością."

Ja tylko od siebie dodam, że 22,5$ za godzinę pracy, czyli średnia krajowa, o której tu mowa, to nieziszczalne marzenie wielu ludzi. Niestety, 10$ za godzinę to rzeczywistość (przynajmniej w Chicagoland, gdzie życie jest tańsze, niż np. w NYC ale i pensje są zdecydowanie niższe), a do tego często trzeba dopłacać krocie do ubezpieczenia. Wprawdzie prezydent Obama zmusił pracodawców do ubezpieczania wszystkich pracowników, ale firmy często obchodzą ten przepis, zatrudniając pracowników na część etatu, a do tego podstawowe ubezpieczenie bywa bardzo ograniczone i - chcąc mieć pełną opiekę medyczną - trzeba ubezpieczać się dodatkowo samemu (dopłacając na przykład za bardzo drogie usługi dentystyczne). Dlatego jeśli ktoś marzy o tym, że przyjedzie do Ameryki a pieniądze będą czekały na ulicy, żeby je podnieść, spieszę donieść - te czasy już się skończyły. Przynajmniej na razie.