piątek, 31 grudnia 2010

Szczęśliwego Nowego Roku!

A jak u Was jest z realizacją postanowień noworocznych?:-)))


P.S. Przyznam Wam się do czegoś - nigdy nie rozumiałam, dlaczego tak hucznie obchodzi się nadejście nowego roku.  Co tu celebrować? Że jesteśmy o rok starsi? Przecież to nas o krok przybliża do pojawienia się pierwszych zmarszczek (albo większej ilości zmarszczek), obwisłych biustów, pierwszych siwych włosów i w ogóle. Owszem, jak się ma smarkate naście lat, to perspektywa bycia starszym o rok może wydawać się kusząca. Wtedy ciągle się wierzy, że bycie dorosłym jest fajne a każdy następny rok przybliża do wieku, w którym można uprawiać seks czy legalnie kupować alkohol:-) No więc to może kusić. Ale jak się już jest dorosłym??
No więc nigdy tego nie rozumiałam. Ale i tak sama zawsze uczestniczyłam w tym całym szaleństwie:-))) Więc szczęśliwego Nowego Roku, kochani:-))))

środa, 29 grudnia 2010

.

Nie powinno mnie dziś tu być. Powinnam być za oceanem, z moją rodziną, żegnając kogoś bardzo mi bliskiego i drogiego. Odszedł w Wigilię, nagle, niespodziewanie i chociaż miałam tutaj o tym nie pisać, ale czuję tak przejmujący żal, że odszedł tak nagle, że dziś nie mogę Go pożegnać, że muszę to wykrzyczeć. Zanim mnie ten żal udusi. 


Tym razem zabrakło Twojego głosu, Wujku. To niesprawiedliwe.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Od bioder w górę

Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że Amerykanki mają strasznie wysokie stany (wiecie, ta część od bioder w górę). 
Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że Amerykanki albo mają bardzo wysokie stany albo amerykańscy producenci spodni nie mają bladego pojęcia, jak zbudowane są kobiety. 
Skąd taka opinia? Ano stąd, że odkąd próbuję kupić spodnie, nieistotne, czy to sportowe, oficjalne czy po prostu od pidżamy, okazuje się, że portki kończą mi się dokładnie pod biustem a nie w okolicach talii, jak to zwykle powinno być.
No dobra, nie jestem zbyt wysoka. Powiedziałabym, że raczej się mieszczę w tych dolnych rejonach.
Ok, j e s t e m niska. Właściwie to jestem wzrostu siedzącego psa. 
Ale do tej pory w żadnym kraju nie miałam problemu z kupieniem spodni. Nigdy nie spotkałam się z takimi, które kończyłyby mi się w okolicach pach. Owszem, zawsze mają za długie nogawki. Nawet te z linii dla osób niskich mają za długie nogawki. Ale żeby przykrywały biust??
Oczywiście to nie jest tak, że nie ma spodni normalnie skrojonych. Zdarzają się ale jest ich zdecydowanie mniej. Zdecydowanie częściej jednak wyglądam w nich jak chudsza wersja Obeliksa (to ten w pasiastych portkach z bardzo krótką klatką piersiową). Wyglądam po prostu śmiesznie. 
W poszukiwaniu odpowiedzi, co jest nie tak z amerykańskimi spodniami, zaczęłam przyglądać się kobietom.  Do tej pory niewielką uwagę zwracałam na ludzi, jak zwykle zbyt zamyślona, żeby dostrzegać otoczenie. Więc, zamiast jak zwykle bujać myślami gdzieś w chmurach, rozejrzałam się dookoła. Patrzyłam na kobiety w supermarketach. Przyglądałam się kobietom w centrach handlowych. Podpatrywałam w przymierzalniach.
O rany. Amerykanki są naprawdę ogromne. 
One po prostu muszą mieć gdzie chować te ogromne brzuchy. 

P.S.1. Nikt mi nie wmówi, że cała ta genetycznie  modyfikowana żywność, nafaszerowana hormonami  i Bóg jeden wie czym, nie ma na nasze organizmy żadnego wpływu.

P.S.2. Uprzedzając wszystkie komentarze w stylu "w Polsce też są grube kobiety" albo "nie tylko Amerykanki są grube" oraz "spójrz lepiej w lustro po świątecznym obżarstwie" (ach ten tort makowy według przepisu mojej Mamy... poezja:-) ), informuję, że ja to wiem. To tylko moje s u b i e k t y w n e  spostrzeżenia, dotyczące tylko jakiejś grupy Amerykanek. Nie generalizuję, nie potępiam, nie oceniam. Zauważam po prostu.  Howgh, powiedziałam:-)

czwartek, 23 grudnia 2010

Wesołych Świąt

Przepraszam, że nie odpisuję ostatnio na komentarze, ale sami wiecie jak to jest, pomiędzy świąteczną pieczenią a ucieraniem piernika:-) Zapewniam, że wszystkie czytam, ale jestem tak zaaferowana tą pierwszą samodzielnie przygotowywaną Wigilią, że nie wychodzę z kuchni. Ależ to frajda, wiecie? Wprawdzie ciężko ćwiczyć zen, jak wam się przypala pierwszy raz pieczony tort makowy, bo na usta pchają się wyrazy mocno niecenzuralne, ale jest dobrze:-) I wiecie co - uwielbiam święta:-)

A teraz najważniejsze - mili moi czytelnicy 
i zaglądacze, wszystkim Wam, kochani, 
życzę spokojnych, szczęśliwych Świąt. 
Obyście spędzili je w gronie najbliższych Waszym sercom osób, w atmosferze pełnej miłości i radości. Życzę Wam spełnienia marzeń w Nowym Roku, bądźcie zdrowi i otoczeni miłością. 
Wesołych Świąt, najmilsi.


wtorek, 21 grudnia 2010

Nie ma to jak świąteczne prezenty

Wchodzę ja sobie dzisiaj na niusy wujka Gugla pomiędzy wyrabianiem ciasta na pierniczki a mieszaniem kapusty z grzybami, nucąc kolędy pod nosem i upajając się pięknym korzennym zapachem przypraw, w nastroju ogólnie błogim a świątecznym, i co ja widzę? Ano widzę, że nasza ulubiona organizacja, skupiająca wielu miłych panów w galabejach,  tych z długimi brodami, zwana Al-Kaidą, szykuje zamachy w Hameryce. Ale tym razem nie bombowe tylko chemiczne. Planuje mianowicie w któryś, bliżej w artykule nie sprecyzowany weekend, zatrucie jedzenia w hotelach i restauracjach cyjankiem i rycyną. Jak twierdzą władze, zagrożenie jest bardzo realne a rzeczona organizacja nawołuje w internecie swoich wielbicieli w Ameryce do czynnego angażowania się w akcję.
Nie ma to jak miły prezent na święta, no nie?

Ale żeby nie było tak poważnie, coś do śmiechu - komik Jeff Dunham w tematycznym skeczu "Ahmed, martwy terrorysta" (z polskimi napisami). Gorąco polecam, uwielbiam Ahmeda.


Oraz Ahmed w wersji świątecznej, śpiewający  kolędy:-)

sobota, 18 grudnia 2010

Zen

Czy wy też tak bardzo przykładacie się do tego całego świątecznego zakupowo-kuchennego szaleństwa? Ludzie wpadli w jakiś obłęd. Moja mama, która właśnie odkryła uroki  darmowych rozmów na skype, dzwoni codziennie i godzinami opowiada, co ugotuje albo upiecze. Moja przyjaciółka, z którą swego czasu mieszkałyśmy, żywiąc się pizzą,  macdonadami i ciastem bananowym, zagryzanym arbuzem, poszukuje najlepszego przepisu na makowiec, bo jej luby to lubi tylko taki mamusiny i musi dokładnie tak smakować. Inna koleżanka odzywa się po miesiącach niepisania z prośbą o sekretny przepis na piernik mojej mamy, który z a w s z e  się udaje, nawet jeśli ma się kulinarnie dwie lewe ręce. Przedwczoraj w godzinach popołudniowych wyszłam do pobliskiego supermarketu, na luzaka, bo to pora powrotów z pracy i zwykle sklep świeci pustkami - a tam katastrofa. W przejściach między półkami ludzie z obłędem w oczach i kilometrowymi listami zakupów w rękach tłoczą się, potykają o siebie, taranują wózkami i w ogóle panuje jakieś szaleństwo. No jak nie w Ameryce normalnie, tym kraju wiecznie uśmiechniętych ludzi na prozacu. No ale może to byli jacyś imigranci-świeżynki, którzy nie odkryli jeszcze uroków prozaca i keep smiling. Nie wiem, wolałam szybko uciekać, złapałam więc mój dietetyczny jogurt (który wcale nie pomaga na trawienie, jak orzekł sąd w procesie Danona i nakazał mu zapłacić tryliard dolarów za wprowadzanie konsumentów w błąd; wszyscy konsumenci Activii - to jedna wielka ściema) i równie dietetyczne mleko i pokłusowałam do kasy. Na szczęście mało ludzi korzysta z tych samoobsługowych, więc udało mi się opuścić przybytek bez ofiar. Za mną kotłował się oszalały tłum, w powietrzu fruwały listy zakupów a klienci wyrywali sobie czekoladowe Mikołaje. Obłęd.
Zakupy świąteczne postanowiliśmy z Królem Kurnika załatwić podstępem. Zadzwoniliśmy więc wczoraj do takiego jednego supermarketu, gdzie mają dużo produktów z Polski, upewnić się, że są otwarci do 22:00 i o 20:45 wsiedliśmy w samochód. Do sklepu weszliśmy o 21:00. A tam cisza. Z głośników nie sączą się kolędy, nikt nie walczy o najładniejszy kawałek cielaka czy najpiękniejszy filet śledzia. Pojedynczy klienci przemykają gdzieś w tle, sprzedawcy jacyś tacy zrelaksowani i da się przejechać wózkiem bez ofiar w ludziach i dobytku. Opędziliśmy świąteczne zakupy, łącznie z płaceniem w kasie, w ciut więcej, jak pół godziny. No zen normalnie.
Zen zamierzam też ćwiczyć przy świątecznych porządkach i gotowaniu. W domu sprząta się regularnie, więc tylko odkurzyć, pościerać kurze i przeprać firanki. Ze zwyczajem gotowaniem makabrycznych ilości jedzenia, jak to się uprawiało za czasów mojego dzieciństwa, zerwaliśmy już dawno. Ma być tyle, żeby przejeść, w razie czego zamrozić, co się da, ale bez przesady. Wyrzucać jedzenia po prostu nie znoszę. Objadać się do granic wytrzymałości żołądka nie znoszę. A w ogóle to kombinuję, jak by tu namówić domowników na całodzienny wypad do jakiegoś parku pierwszego dnia świąt, bo ze świątecznych przyjemności mojego dzieciństwa, poza tortem makowym mojej mamy, to uwielbiam jeszcze długie spacery po lesie, robienie orłów na śniegu i kulig, wiecie - taki z sankami, wariacką jazdą i wywracaniem się w zaspy na zakrętach:-) Ale za to ostatnie to pewnie dzielni amerykańscy policjanci wsadziliby nas do pierdla, więc pozostańmy przy maku i orłach:-)))


Miłego przedświątecznego weekendu, kochani:-)))

niedziela, 12 grudnia 2010

Aby do wiosny

Nic mi się nie chce.
Nic mi się nie chce w takie pochmurne, ciemne dni, kiedy śnieg sypie za oknem, słońce nie wiadomo czy w ogóle wstało, tak jest szaro i ponuro a perspektywa wiosny wydaje się być absolutną mrzonką. Ach, zakopać się w łóżku i przespać aż do kwietnia... kuszące.
Niestety, nie chce mi się również pisać. Umysłowa pustynia. Bangladesz:-)) Miałam jakąś ciekawą historię do opisania w związku z muzeum ale zniknęła gdzieś w niepamięci i za nic nie chce się przypomnieć, skubana. W związku z tym na razie tylko trochę zdjęć a historia musi poczekać, aż się przypomni. Oby tylko nie czekała do wiosny:-))

Moje ulubione zdjęcie, pochodzące z czasów, kiedy USA intensywnie przeprowadzało próby jądrowe. Zdjęcie pochodzi z gazety i było podpisane jako "atomowy kostium kąpielowy". Ujmujące.
(przepraszam za jakość zdjęcia, ale nijak nie szło ustawić się z aparatem, żeby nie odbijały się lampy)


Skonstruuj sobie własny telewizor - zestaw podręczny:-)

Jako maniacy latania oczywiście musieliśmy obfotografować samoloty, zawieszone w lobby. 
Był nawet jeden z mniejszych Boeingów.
  



Wystawa choinek z różnych stron świata. Na polską nie trafiliśmy ale była spora reprezentacja z naszej części Europy. Czekałam na koniec zwiedzania, żeby je spokojnie obfotografować, bo tłum je oblegał przez cały czas, ale niestety - odstrąbili zamknięcie i natychmiast pogasili na choinkach lampki, skubani. Więc do zdjęć załapało się tylko kilka.



czwartek, 9 grudnia 2010

Bangladesz i ślizgawka

Jak wam w szkole szło z fizyki? Mnie fatalnie. Brrr, koszmar moich szczenięco-nastoletnich lat i wieczna dwója na semestr. No ale może na moją indolencję wpływ miała nasza nauczycielka, która miała zwyczaj popijania wódeczki z filiżanki, udając, że to herbata i której język zaczynał się plątać dokładnie w połowie lekcji. Ciągle nam powtarzała, że zamiast zwojów mamy w mózgu ślizgawkę oraz kwitowała naszą niewiedzę, mówiąc, że pochodzimy z Bangladeszu:-) Nigdy się nie dowiedzieliśmy, dlaczego wybrała akurat ten  uroczy kraj, ale słowa nadużywała nader często, bo też i nasza niewiedza była imponująca - 98% klasy dumnie prezentowało pały semestr w semestr:-) Do tej pory nie wiem, jak udawało nam się przechodzić z klasy do klasy.
Ach, młodość durna a chmurna:-) przypomniała mi się przy okazji ostatniej wizyty w  Museum of Science and Industry. W ostatnią niedzielę nawiedziliśmy tę szacowną placówkę (podłoga jednak nie była taka zimna:-) ), kupując bilety na wszystkie dodatkowe wystawy, pokazy oraz projekcje filmowe. Byłam tam pierwszy raz i chociaż nie jestem specjalną fascynatką takich muzeów, nie byłam zawiedziona. Wprawdzie placówka wydaje mi się raczej przeznaczona dla dzieciaków i młodzieży - interaktywne wystawy, możliwość przeprowadzania własnych eksperymentów i zasady działania fizyki wyjaśnione w bardzo przystępny sposób (ach gdybym zamiast owej nauczycielki miała kilka lat temu pod bokiem takie muzeum, być może rozumiałabym  teraz  teorię względności:-) ), jednak i my znaleźliśmy kilka ciekawych wystaw - samoloty (bzik na punkcie latania jest u nas rodzinny), stare lokomotywy, jeszcze starsze wozy strażackie, najróżniejsze maszyny w stylu steampunk (na punkcie którego mamy bzika nie mniejszego, jak na punkcie latania:-) ), niemiecki U-boot, sala z echo, wystawa poświęcona eksploracji kosmosu oraz moja ulubiona wystawa, prezentująca najróżniejsze zjawiska atmosferyczne. Obserwowaliśmy więc trąbę powietrzną, zjawisko nieważkości, pioruny, wywoływaliśmy tsunami i inne żywioły. Było fantastycznie:-)

Z rzeczy dodatkowych nie polecamy a) Muppetów - osobom nie zaopatrzonym w żaden przychówek:-) b) filmu "Legend of flight", który zrobił na nas wrażenie reklamówki Boeinga (choć zdjęcia z lotu nad górami - krótkie bo krótkie - były absolutnie rewelacyjne). Ale Omnimax miał jeszcze projekcję filmu o teleskopie Hubbla i to polecam wszystkim fascynatom a) lotów kosmicznych b) przystojnych astronautów (no co, popatrzeć sobie nie można?:-)). Zdjęcia są niesamowite i od razu miałam ochotę iść jeszcze raz na ten sam seans:-) Jeśli chodzi o oglądanie U-boota to uczucia mam mieszane - fajnie było wejść do środka ale otwarta jest tylko część i w dodatku nie można sobie spokojnie pospacerować a zwiedzanie odbywa się w tempie ekspresowym, bo wchodzi grupa za grupą. Hmm, wolałabym bez przewodnika ale mieć czas na spokojne obejrzenie i zrobienie zdjęć - a to niestety też było zakazane, nie wiedzieć czemu. Może żeby sobie w domu własnego u-boota nie zbudować?:-)

Muzeum polecam wszystkim - małym i dużym, przy czym to wyprawa na cały dzień, bo jest naprawdę duże.

 Pioruny

 Wahadło Foucaulta


Trąba powietrzna

Były też stare pojazdy - wozy strażackie, lokomotywy i samochody

niedziela, 5 grudnia 2010

Garfield na zimną niedzielę


Kto miałby ochotę wychodzić z łóżka w taki zimny niedzielny poranek, no nie?:-) Miłego leniuchowania:-)

sobota, 4 grudnia 2010

Szybki numerek

Nowy Jork - przed wypchanym dinozaurem, stojącym w ekskluzywnym sklepie, nagle pojawia się 300 osób, które zaczynają wydawać okrzyki przerażenia. Auckland - zebrany tłum muczy jak krowy w jednym z Burger Kingów. Londyn - w sklepie meblowym wszyscy klienci wyjmują telefony komórkowe i zaczynają głośno zachwalać przez nie wystawiony w sklepie towar. Melbourne - przed stacją kolejową ponad 100 osób w żółtych rękawiczkach przez minutę pokazuje niebo.

O co chodzi? To nic innego, jak flash mob - rodzaj happeningu, zapoczątkowany przez Billa Wasika, redaktora Harper’s Magazine w 2003 roku, który zaprosił przypadkowych internautów do wspólnej zabawy. Poprosił ich, aby w określonym dniu, o określonej godzinie, pojawili się w manhattańskim oddziale sieciowego sklepu Macy’s i poprosili sprzedawców o „dywanik miłości” dla ich komuny. Jakaż była konsternacja sprzedawców i ochrony, kiedy ponad sto osób nagle zaczęło prosić o dywaniki a potem równie nagle znikło.  
Idea flash mob to zaproszenie jak największej ilości przypadkowych osób do zrobienia czegoś wyjątkowego, niezwykłego a potem spokojne rozejście się. Kluczową rolę odgrywa element zaskoczenia wśród osób, które nie są wtajemniczone w zabawę, dlatego happeningi odbywają się w miejscach publicznych - na dworcach kolejowych bądź metra, w centrach handlowych, na ruchliwych placach i ulicach.

Zachęcony sukcesem, Bill zorganizował kolejną akcję. Tym razem w hotelu Hayatt, gdzie ponad 200 osób, zgromadzonych w lobby i na półpiętrze klaskało razem przez 15 sekund a potem nagle się rozeszło. Wieść o flash mob zaczęła krążyć po Internecie, internauci zaczęli organizować kolejne akcje, tworzyć strony internetowe i zapraszać coraz więcej i więcej osób do wspólnej zabawy. Kolejny happening to już SoHo, gdzie w jednym z butików z butami uczestnicy mieli udawać, że znajdują się w autobusie. A potem moda na flash mob rozeszła się na cały świat.

O co chodziło Billowi Wasikowi, kiedy zapraszał pierwszych internautów do zabawy? Sam Bill powiedział, że miał to być eksperyment socjalny, mający na celu wyśmianie ludzi, którzy za wszelką cenę chcą być „trendy” w każdej dziedzinie i chęci bycia częścią „the next big thing” oraz podkreślenie atmosfery kulturowego konformizmu. Według socjologów potrzeba brania udziału we flash mob wynika prawdopodobnie z tęsknoty za nawiązywaniem spontanicznych więzi. A sami uczestnicy mówią, że nie mają żadnego celu, poza dobrą zabawą.


A to już kilka moich ulubionych flash mob




I na koniec mój ulubiony, świąteczny (tu została złamana zasada zebrania przypadkowych, wcześniej nie znających się osób, bo trudno mi uwierzyć, że przypadkowi ludzie bez wcześniejszego trenowania byliby w stanie tak pięknie zaśpiewać, ale nie zmienia to faktu, że bardzo mi się podoba).