wtorek, 31 sierpnia 2010

O zabawie i nie tylko

Nie wiem, jak Wam, ale mnie wczorajsza zabawa w "lubienie" sprawiła dużo radości. 

Kiedy pierwszy raz zaczęłam czytać Wasze blogi i - co ważne - komentarze pod nimi, byłam mile zaskoczona - raj dla maniaka czytania, mnóstwo ciekawych informacji, podanych w tak miły, przyjemny dla oka sposób, a do tego czytelnicy, którzy potrafią w  k u l t u r a l n y i sympatyczny sposób wymieniać się uwagami, przemyśleniami, spostrzeżeniami. I podkreślam tu słowo kulturalny, bo patrząc na różne fora, komentarze pod najrozmaitszymi artykułami i niektóre blogowiska, aż słabo się robi od jadu, agresji, nienawiści, jaką wylewają z siebie komentatorzy.
Skąd się bierze tak ogromna frustracja, tak na marginesie? niech mi ktoś wyjaśni fenomen polskiego internetu (nie wiem, czy w innych krajach jest tak samo, czy to cecha charakterystyczna naszego tylko), pełnego wylewania pomyj przez najrozmaitszych frustratów, bo ja tego moim małym kurzęcym rozumem po prostu nie pojmuję.

Ale wracając do meritum - więc wsiąkłam na dobre w niektóre blogi, z niektórymi jestem w symbiozie tak głębokiej, że czuję się jak na głodzie, jeśli długi czas brak nowych wpisów:) i dlatego byłam ciekawa listy lubianych rzeczy ich autorów. Frajdę mi sprawiło najpierw przypominanie sobie wszystkich miłych rzeczy a potem odnajdywanie na Waszych listach kolejnych, czasami zapomnianych. I pozwoliło spojrzeć na problemy życia codziennego z zupełnie innej perspektywy - życie chyba nie jest takie złe, skoro mamy tyle rzeczy do lubienia, prawda? Więc po wczorajszej zabawie polubiłam i pana dohtorra i kierowców ciężarówek, którzy punkt szósta rano budzą nas waleniem pojemników, rozładowywanych przy pobliskim supermarkecie i nawet tych cymbałów z dołu, których ulubionym zajęciem jest włączanie i wyłączanie alarmu samochodowego o trzeciej nad ranem oraz urządzanie głośnych imprez pod naszym oknami, z wrzaskami, głośnym bekaniem i rzucaniem petardami jako głównymi atrakcjami:-)
A ponieważ mnie zabawa sprawiła tyle radości, sądziłam, że mogę sobie pozwolić na zaproszenie do udziału uczestników naszego blogowego światka, których opinii jestem ciekawa. Jeśli ktoś poczuł się przymuszony, to serdecznie przepraszam, wybaczcie kurze:) to z czystej sympatii, zapewniam:) Kokoko:))))

A to już zdjęcia z naszego niedzielnego spaceru, autorstwa wspólnego, ale muszę przyznać, że do pająka zbliżał się na odległość obiektywu nieustraszony Król Kurnika. Kurka zwiała, bo to urocze zwierzątko miało z osiem centymetrów długości razem z odnóżami, bardzo nieprzyjemnie owłosioną głowę i groźnie wyglądającą czachę jako dekorację odwłoka, nie było więc wiadomo, czy jadowite, czy nie. Brrrr...

Muszę zapytać Wujka Gugla, czy bydlątko jest jadowite i mam umrzeć na zawał, jak znajdę toto w domu, czy też nie i mogę spokojnie utłuc je kapciem. Choć jest takich rozmiarów, że spokojnie mogłoby mi ten kapeć wyrwać z ręki i mnie utłuc po głowie.











































Gdyby nie hałas z pobliskiego hajłeja, można by pomyśleć, że to Mazury, no nie? A to tylko niewielki park z jeziorkiem niedaleko Oakton College - kto nie był a mieszka w pobliżu, polecam, bo to urocze miejsce.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Zabawa

Kura domestica, koleżanka w kurnikowym fachu, zaprosiła mnie do zabawy - należy wymienić 10 rzeczy, które się lubi a potem poprosić o to samo 10 osób, które tu zaglądają. A więc zaczynamy:

1. Lubię podróże.

2. Lubię letnie poranki w domu mojej Mamy na Mazurkach - zapach kwiatów, pobliskiego lasu, śpiew ptaków i kawa pita przed domem.

3. Lubię samoloty, lotniska i latać też lubię.

4. Lubię ciekawe, trwające w nieskończoność rozmowy.

5. Lubię popołudniowe światło latem - ciepłe i rozproszone, o niespotykanym o innej porze roku nasyceniu.

6. Lubię moją pracę (choć chwilowo jej nie wykonuję, ale to jedna z moich ulubionych rzeczy).

7. Lubię grube książki, bo wiem, że nie będę zbyt szybko musiała żegnać się z bohaterami.

8. Lubię zdjęcia - robić i oglądać.

9. Lubię gwar, hałas i pośpiech dużego miasta i ciszę prowincji.

10. Lubię świeży, jeszcze gorący, pachnący chleb.

Przyznam się, że miałam problem z wybraniem tych ulubionych rzeczy, bo lista takich jest nieskończenie długa - bo lubię jeszcze i pustynię i gaje palmowe i omlety mojej mamy, lody waniliowe i nowozelandzkie białe wino z rejonu Central Otago, lubię marzyć i wylegiwać się w łóżku, kiedy za oknem zimowa zawierucha, lubię kominek z trzaskającymi drwami, lubię... można wymieniać i wymieniać. 
I zgadzam się z kurą domestica, że wszystko, co wiąże się z drugą połową, w kategorii "lubienia" się po prostu nie mieści, to zupełnie inna liga, toteż nie wymieniam całego tryliarda lubianych rzeczy, które wiążą się z Królem:)

Do wspólnego główkowania zapraszam:
- Anabell
- Żuczka
- Romeusa (jestem ciekawa męskich rzeczy do lubienia:) )
- Anioła Kulawego
- Fionę_Apple
- i-Takę
- Zuzamoll
- Urszulę
- Butterfly
- Bobe Majse

Bawcie się dobrze przy poniedziałku:-)

Monologi Króla Kurnika

Zastanawiając się nad swoim przydomkiem: 
- Czasami boję się, że to wszystko, czym dla Ciebie jestem - seksownie upierzonym kandydatem na rosół...

O tak, Królu, bo mnie chodzi tylko o to seksowne upierzenie:)))

sobota, 28 sierpnia 2010

Dlaczego lekarze nas nie lubią

Wiecie, co się robi w przypadku, kiedy nie posiada się polskiego ubezpieczenia na obczyźnie ani lokalnej insiury? A leczenie tutaj jest cholernie drogie, o czym przekonałam się na własnej skórze i portfelu mojej ubezpieczalni. Po godzinnej wizycie w szpitalu kilka tygodni temu dostałam rachunek od: dwóch lekarzy, laboratorium, czterech pielęgniarek i aparatu wykonującego EEG. No i największy - za samo siedzenie w gabinecie zabiegowym czy jak się to tam zwie.

Tak na marginesie, insiura to nowe słowo w moim słowniku, urocze, prawda? szczególnie że wymawia się je tak z polska, miękko; ale do rzeczy, o słownictwie na obczyźnie będzie innym razem.

No więc co robią rodacy, nie posiadający rzeczonej insiury a wymagający pomocy lekarskiej? Posiadają mianowicie doskonały patent na miganie się od płacenia rachunków za wizyty u lekarza.
- Wiesz, jak to jest - idziesz do lekarza i podajesz fałszywy numer telefonu i adres. I niech se wysyłają rachunki - pouczyła mnie doświadczona koleżanka.

No, to wszystko jasne.

Jak nie urok to...

Jak nie urok to przemarsz wojska, jak mawiała moja babcia. Po mnie w ostatnich dniach przemaszerował się cały pułk. Albo i dwa, nieprawdaż. Ten pułk to po pierwsze primo przemiły pan doktor a po drugie primo mój własny duży palec u stopy, który zwrócił się, zdrajca, przeciwko mnie. Ale po kolei.

Przedwczoraj rano miałam ogromną przyjemność odwiedzenia przemiłego pana doktora Jury, który od jakiegoś czasu z upodobaniem grzebie w moim uzębieniu, a tak zupełnie ostatnio grzebie drutem, nieprawdaż, utrzymując, że jest to leczenie kanałowe. Ja tam nie wiem, co to jest, bo w tej kwestii jeszcze niedawno byłam osoba zupełnie niedoświadczoną, dziewicą, by tak rzec, nieprawdaż. Pan doktor postanowił mnie w kwestii leczenia kanałowego rozdziewiczyć, za co będę go nienawidzić do końca życia. Chyba doniosę na niego do FBI, bo czerpie taką przyjemność z tych sadystycznych praktyk, że to jest według mnie podejrzane. Może to jakiś seryjniak? O nich zawsze mówią, że to byli tacy mili, sympatyczni i uczynni ludzie, a potem proszę, wychodzi szydło z worka. Z niego też wychodzi, jak zasiadam na fotelu w jego gabinecie, więc kto wie. Nie chciałabym kiedyś zostać tam poćwiartowaną.
Ale do rzeczy.

No więc przedwczoraj zaliczyłam trzecią turę tortur pt. leczenie kanałowe. Tura trzecia i ostatnia, jak mi przebiegle obiecywał poprzednim razem. Pewnie się domyślał, cwaniak, że jeśli dowiem się, że czekają mnie kolejne, to ucieknę gdzie pieprz rośnie. Zwabił mnie więc podstępnie na wczorajszą wizytę, mamiąc końcem tortur a potem się zaczęło. Jeden zastrzyk przeciwbólowy - jeszcze nic nie podejrzewałam. Drugi - ok, wszystko cacy i gites. Przy trzecim lekko się zaniepokoiłam, ale grzecznie udostępniłam szczękę. Przy czwartym nie czułam już całej lewej strony ciała, więc gdy znienacka zaszedł mnie z piątym, już nawet  nie miałam siły protestować. A potem się zaczęło. O matko i córko, co on wyrabiał.  Wziął jakiś drucik i zaczął grzebać, rzekomo w zębie ale rękę dałabym sobie uciąć, że grzebał mi tym drutem w mózgu. Niby nie bolało, bo po takiej ilości pejnkilerów mógł mi  tę rękę uciąć i też bym nie poczuła. Ale przyjemne to nie było, co to, to nie. Poziom przyjemności na poziomie tej, którą czuje kurczak, któremu ukręcają łeb. A kiedy pejnkilery przestały działać, to się dopiero zaczęło. 
Bolibolibolibolibolicholerajakboliolabogajakboligdziesątepysznepigułeczkiprzeciwbólowedawaćmijetudocholery.

Łyknęłam i w kimono, wiadomo, ból trzeba przespać. No to go przespałam. Dwie godziny później obudziłam się już bez bólu głowy ale za to z okrutnym bólem dużego palca u stopy, wiecie, tego który mi jakiś czas temu zzieleniał. 
I teraz przechodzimy do drugiego primo.

Bo po drugie primo, to ten palec już mi się właściwie wygoił po tamtym wypadku, co go kiedyś miałam, ale tydzień temu pechowo odkurzacz, ciężkie bydlę, wypadł mi z rąk i złośliwie uderzył właśnie w ten palec. Drań. Ale przyłożyłam mrożone mięso mielone mieszane (połowa wieprzowinki, połowa wołowinki - polecam, na ból idealne) - z braku lodu (kto znowu w tym kurniku nie zrobił lodu??? acha, no prawda, ja) i jakoś przeszło. Aż do wczorajszego popołudnia, kiedy to palec zabolał okrutnie, zzieleniał i spuchł. Niedobrze. Niedobrzeniedobrzeniedobrze. 

No i wczoraj rano wylądowałam u kolejnego miłego pana dohtora.

Pan dohtor - Dzień dobry, co pani dolega.
Ja - Palec.
Pan dohtor - Pani pokaże ten palec... ooooo jak ślicznie... taaaa.... a tutaj.... o jak pięknie... nonono...cudnie. No, proszę pani, to co, zdejmujemy paznokieć.
Ja - WTF????
Pan D. - No bo tu taka mała infekcyjka się wdała. O o tutaj. Więc i tak sam odpadnie, ale możemy skrócić mękę i go zdjąć. Tu i teraz.
Ja (no dałabym sobie rękę uciąć, że oko mu błysnęło i w myślach już zacierał rączki - następny seryjniak??) - A da się jakoś inaczej?
Pan D (wyraźnie zawiedziony) - Nooo możemy moczyć w jodynce, łykać antybiotyk i czekać aż sam zejdzie. Ale (z nadzieją na przekonanie) - dwa tygodnie alkoholu nie będzie mogła pani pić!
Ja (czy wyglądam na alkoholiczkę??) - To ja tę jodynkę poproszę. 

No to mam - dwa tygodnie bez dobrze zmrożonego białego winka, które uwielbiam pasjami, za to z dwiema fiolkami antybiotyku. I łapą bolącą po szczepieniu na taką fajną chorobę, tężec się nazywa. Tak na wszelki wypadek. No i oczywiście przynajmniej dwa tygodnie bez Smoczyc, Mojej Ulubionej Staruszki i Pakerów  (bo ostatnio wysłali nas na inną siłownię, bo w naszej remont i tam w tej nowej jest Klub Pakera, do którego oczywiście należy Moja Ulubiona Staruszka, razem z sześcioma dużymi, wytatuowanymi panami).
No chorera jasna szlag.

PS. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo kiedy Król Kurnika po sesji z Dohtorem odwoził mnie do domu, przy okazji wygadał się, że mieliśmy w naszym spokojnym, sennym miasteczku swojego własnego seryjniaka. Nazywał się John Wayne Gacy i był przykładnym obywatelem, angażującym się w politykę, życie społeczności, zabawiającym dzieci po godzinach w przebraniu klauna (stąd jego  czarujący przydomek "Killer Clown") a nocami pozbawiającym życia niewinnych chłopców. Około trzydziestu chłopców.
Słodziak.
Każda pora jest dobra na uzupełnianie swojej wiedzy, no nie? Dzięki, Królu!!!!!!!!!

I niby go stracono całe lata temu, to jednak jakoś tak nieprzyjemnie mi się zrobiło. Jest  już grubo po północy, Król śpi jak zabity a Mr. T. jeszcze nie wrócił, okna są otwarte i chyba słyszę dziwny dźwięk. Coś jakby skrobanie. Czy leci z nami pistolet?

środa, 25 sierpnia 2010

My lonely days are over...

"Moje samotne dni się skończyły" śpiewa Beyonce, wcielająca się w rolę piosenkarki Etty James w świetnym filmie Darnella Martina "Cadillac Records". Film opowiada historię polskiego imigranta, Leonarda Chess (a raczej Lejzora Czyż, bo tak się naprawdę nazywał), współzałożyciela legendarnej wytwórni Chess Records, działającej w połowie ubiegłego stulecia w Chicago. Chess opiekował się takimi sławami, jak Muddy Waters, Little Walter, Howlin' Wolf, Chuck Berry czy wymieniona wcześniej Etta James. To właśnie pod jego skrzydłami zaczynali swoje kariery. W czasach, kiedy istniała segregacja rasowa, autobusy ciągle dzieliły się na część dla białych i czarnych a na drzwiach restauracji wisiały kartki "Czarnych nie obsługujemy", tutaj ciemnoskórzy wykonawcy mogli rozwijać swoje talenty.

Dużą zaletą tego filmu jest świetne aktorstwo (jak choćby rewelacyjny Eamonn Walker w roli Howlin' Wolf), ciekawie opowiedziana historia i genialna muzyka. To prawdziwa gratka dla miłośników bluesa i rock 'n' rolla. A kiedy Beyonce śpiewa "Traciłam mężczyznę, którego kochałam a wszystko, co potrafiłam zrobić - to płakać" i ja - przyznam się bez bicia - też płakałam. I sama nie wiem, czy wolę oryginalne wykonanie Etty James, czy filmowe - Beyonce. Jedno i drugie po prostu powala. To muzyka, która towarzyszy mi bez przerwy.

At Last


All I could do was cry


Jeden z amerykańskich krytyków napisał, że historia Chess Records jest na tyle interesująca, że może doczeka się lepszej ekranizacji, niż "Cadillac Records". Ale ja się z nim nie zgadzam. Moim zdaniem to naprawdę świetny film. Spełnione marzenia, miłość, przyjaźń i dobrze dobrana ścieżka dźwiękowa - wszystkie nieodzowne elementy składowe naprawdę dobrego kina. Oglądałam cztery razy. I ciągle mi się podoba:-)

wtorek, 24 sierpnia 2010

Od czapy

A ponieważ śnił mi się dzisiaj mój ukochany Egipt i spokojne wody Nilu o poranku, załączam pocztówkę. Od czapy, bo nijak się to ma do Hameryki, czyli pierwotnej tematyki bloga, ale to w końcu mój blogasek, no nie?:-) mogę więc wrzucać, co mi się podoba:-) A dzisiaj podoba mi się taka oto pocztówka:
Rejs do pracy - Asuan o poranku

Zawsze będę miała sentyment do tego kraju. Przyniósł mi wiele ciekawych doświadczeń, fascynujących przygód, ciekawych rozmów, przyjaźni na śmierć i życie i Króla Kurnika:-) I za to wszystko, z ostatnim na czele, jestem mu niezmiernie wdzięczna:-)

Ratunku

Miałam już nie dodawać kolejnych blogów do mojej listy, bo potem pół dnia, zamiast oddawać się jakimś fascynującym kurzęcym zajęciom, jak szorowanie sufitów, siedzę i czytam:-) Miałam, tak??? To co robią nowe blogi na mojej liście?! No co?!

Któregoś dnia Król wróci zmęczony z pracy i zamiast obiadu znajdzie kurkę pogrążoną w czytaniu.
- Kochanie, a obiad zrobisz?
- Nie mogę, mam jeszcze pięćset blogów do przeczytania.

A fe, niegrzeczna kurka!

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Miasto z uchwytem

Jedynym na świecie miastem z uchwytem jest St. Louis - taką informacją zastrzelił mnie kiedyś Król Kurnika. 

Musicie przyznać, że coś w tym jest. To dziwna konstrukcja to Gateway Arch, znajdująca się w St. Louis i zwana "Bramą na Zachód". Budowa została ukończona w 1965 roku i jest największym pomnikiem Stanów Zjednoczonych. Ma 192 metry wysokości i tyleż samo szerokości. Na górze znajduje się niewielki zamknięty taras widokowy, na który można dostać się kolejką, kursującą w środku. Milion turystów rocznie wjeżdża na szczyt, aby podziwiać panoramę miasta oraz kunszt budowniczych. I wszystko pięknie, tylko ja się zastanawiam, czy nie dało się z lepszym pożytkiem wykorzystać 13 milionów dolarów, które pochłonęła ta budowa?

Ale wygląda imponująco, musicie przyznać:-)

tutaj znajdziecie ciekawą animację - jak budowano The Arch - z obu stron jednocześnie, gdzie odchylenie  obu ramion od wyznaczonej osi nie mogło wynosić więcej, niż 1/64 cala, aby obie części spotkały się na górze. 

niedziela, 22 sierpnia 2010

O milionik też proszę

Król Kurnika jest czarodziejem. 
Wiecie, ile czasu szukałam butów na TEN dzień? Długo. W cholerę długo. Ale były albo brzydkie i niestarannie wykończone, albo zawierały świecidełka i inne odblaskowe duperelki, które może robotnikom drogowym by się przydały, nieprawdaż,  ale nie pannie młodej, a jak już znalazłam te jedyne, najpiękniejsze, były w równie uroczym rozmiarze 13,5. Kto nosi takie kajaki?! A jakiś ludzki rozmiar to nie łaska mieć? Wprawdzie miła sprzedawczyni namierzyła mi rozsądny rozmiar ale w miejscowości oddalonej od nas o 3 godziny jazdy hajłejem. W jedną stronę rzecz jasna. No cholera jasna szlag!
W każdym razie zwiedziłam tryliard sklepów, zamęczając sprzedawczynie i biednych mieszkańców Kurnika, na koniec zniechęcając się zupełnie i decydując iść w chodakach. Też białe, no nie?

Król cierpliwie i w milczeniu wysłuchiwał przez całe tygodnie moich żalów ale dzisiaj po kolejnej porcji narzekań ze stoickim spokojem stwierdził, że jedziemy na zakupy i bez butów nie wracamy. I że jest gotów gwałcić i rabować, ale TE buty dla mnie zdobędzie. Mój rycerz!!! 
No i zdobył. W drugim sklepie po prostu spokojnie stały sobie na wystawie. TE buty! Nie wiem o co kaman, skoro byłam tam kilka dni wcześniej, mieli tylko rozmiar 9,5 a sprzedawczyni nie przewidywała nowej dostawy. Owszem, zgodziła się zamówić, ale z... siedemdziesięciodniowym terminem realizacji. No cholera jasna szlag.
A dziś weszliśmy i stały, czekając na mnie.

Królu kochany, najmilejszy, nie wiem, jakie czary odprawiłeś ale dziękuję i proszę, żebym we wtorek wygrała w mega million te ciężkie pieniądze, do których wzdycham!

piątek, 20 sierpnia 2010

Uwaga salmonella

Od kilku dni tutejsze media trąbią o milionach jaj zarażonych salmonellą. Wstyd się przyznać, ale dopiero teraz się tym zainteresowałam. Zarażone jaja pochodzą z firm Lucerne, Albertson, Mountain Dairy, Ralph’s, Boomsma’s, Sunshine, Hillandale, Trafficanda, Farm Fresh, Shoreland, Lund, Dutch Farms, and Kemps, z datą lipcową, zaczynającą się od 136 do 225 i numerach 1026, 1413, and 1946. Dla przykładu powinno to wyglądać tak: P-1946 223.
A teraz mam pytanie - czy wiecie, o co chodzi z tymi numerkami? Za Chiny ludowe nie mogę znaleźć oznaczeń, o których piszą, na moich pudełkach...

środa, 18 sierpnia 2010

Największy na świecie

Nie, to nie czas się cofnął, to tylko reklama "największego na świecie rezerwatu Indian", jak głosi pobliski billboard.
No nie wiem, czy jest się czym chwalić. Przecież eksterminacja rdzennej ludności to jedna z najczarniejszych kart historii Ameryki...

wtorek, 17 sierpnia 2010

Jesień

Nie wiem, jak u was, ale u nas w powietrzu czuć już jesień. Wczorajszy poranek był rześki i dość chłodny, jak na środek sierpnia, a w powietrzu czuło się już inną nutę, coś się zmieniło. Jak nic, idzie jesień. Chorerka, nie znoszę zimy, a media trąbią, że w tym roku będzie wyjątkowo mroźna w Windy City. Podobno najgorsza od lat, dla odmiany po wyjątkowo łagodnym lecie. Trzeba zaopatrzyć się w walonki, czapkę - uszankę i kożuszek. Na zakupy marsz, Królu:-)
Na pocieszenie - kolejna porcja zdjęć. Jak widać - drogowo-monotematyczne, ale droga to przecież to, co takie obieżyświaty, jak ja, kochają, prawda? Otwarta przestrzeń i droga do przebycia - to jest to, co mnie uszczęśliwia najbardziej.




niedziela, 15 sierpnia 2010

Taka Ameryka

Ponieważ wena twórcza alias pisarska zmęczyła się upałem (40 stopni w cieniu, wilgotność 95%), więc będę blogaska zasypywać zdjęciami do czasu, aż nie wróci. Ta wena. Nieprawdaż.

Oto więc pierwsze zdjęcia z cyklu "Taka Ameryka". Autor - Mr. T, trzeci mieszkaniec naszego Kurnika, który wybrał się był w objazd po 11 stanach tego ogromnego kraju. Podróży mu zazdroszczę okropnie, bo wybrał się ni mniej, ni więcej, jednym z tych ogromnych, pięknych, chromowanych osiemnastokołowców. Tak na marginesie - uważamy z Królem, że kierowca ciężarówki tutaj w Ameryce to jeden z nielicznych pozostałych naprawdę romantycznych zawodów - te przestrzenie, to poczucie wolności... ah... bajka. Też się kiedyś w taką magiczną podróż wybierzemy.

Ogromne otwarte przestrzenie, niebieskie niebo i obowiązkowa amerykańska flaga 
- oto właśnie Hameryka:-)

Bardzo mi się tu podobają nieskrępowane przejawy szczerego patriotyzmu - flagi przed domami, hymn śpiewany przy każdej okazji i wszystkie te patriotyczne hasła na billboardach czy tablicach rejestracyjnych samochodów. Życzyłabym sobie w Polsce czegoś takiego.



czwartek, 12 sierpnia 2010

Optymistyczne

Najlepsza z Kuzynek Króla przysłała mu takie cudo, którym niezwłocznie się dzielę, bo mnie urzeka, zwłaszcza z perspektywą jutrzejszej niewielkiej podróży i uszkodzonymi z deczka dwoma kołami naszej pięknej tojoty.

Do śpiewania podczas jazdy samochodem:
90 km/h - To szczęśliwy dzień
100 km/h - Ofiaruję Tobie Panie dziś cale życie me
110 km/h - Ojcze, Ty kochasz mnie
120 km/h - Liczę na Ciebie Ojcze
130 km/h - Panie, przebacz nam
140 km/h - Zbliżam się w pokorze
150 km/h - Być bliżej Ciebie chce
160 km/h - U drzwi Twoich stoję Panie
170 km/h - Pan Jezus już się zbliża
180 km/h - Jezus jest tu
200 km/h - Witaj ach witaj 

Smacznego:-)

Najpiękniejsi

Wyobraźcie sobie mężczyznę z wyglądu przypominającego Krzysztofa Hołowczyca. Tylko tysiąc razy piękniejszego. To właśnie Najpiękniejszy Mężczyzna Świata, który dzisiaj nieoczekiwanie, wszedłszy na siłownię, zaburzył równowagę naszego światka. Niebotycznie wysoki, wysportowany, krótko ostrzyżony wyglądał na dzielnego żołnierza amerykańskiej armii. Oczy wszystkich skierowały się na niego - mężczyźni patrzyli z nieukrywaną wrogością, wszystkie kobiety - począwszy od dwóch pryszczatych nastolatek aż po tysiącletnie Smoczyce (tak, ta, dzisiaj dzień Smoczyc; nawet Król Kurnika pozwolił sobie rano na taki mały żarcik, że ze mnie też wyrośnie kiedyś taka smoczyca, a na razie to jestem tylko Smoczątko; wredny, prawda? jak mógł! zastanawiam się nad karą - jak myślicie, co będzie bardziej dotkliwe - separacja od stołu czy łoża?) omdlewały, sikały po nogach i ściągały majtki przez głowę. 

Dialog dwóch pań w sile wieku, ćwiczących z tyłu (ekhem, halo, JA też rozumiem język Mickiewicza):
- Spójrz na jego tyłeczek...
- Wow, jak orzeszek... a jak się rusza pod tymi spodenkami...

Kiedy poziom uwielbienia doszedł do zenitu, drzwi otworzyły się nieoczekiwanie i stanęła w nich Najpiękniejsza Kobieta Świata. 
Wyobraźcie sobie kobietę, przypominającą z wyglądu Cindy Crawford. Ale 20 lat temu, rzecz jasna. A teraz wyobraźcie sobie kobietę tysiąc razy piękniejszą. O pełnych, kobiecych kształtach, ale bez grama tłuszczyku. Wysoką i wysportowaną. Pięknie opaloną i  nieskazitelnej cerze, na biust której nie działa grawitacja. To właśnie Ona (mężczyźni omdlewają, miny kobiet mówią: "na pewno ma gdzieś pryszcz" i "phi, ten biust na pewno sztuczny" oraz "takie sztuczne włosy też mogę sobie doczepić!"). Odrzuca do tyłu falę ciemnych włosów i strzelając na prawo i lewo ogromnymi, orzechowymi oczami, wchodzi do środka. Przechodząc obok maszerującego na bieżni Najpiękniejszego Mężczyzny Świata tym nie-do-pomylenia gestem od niechcenia muska jego piękny tyłeczek. Gest mówi wyraźnie "Wara od niego! Mój ci on!!!".

Przez salę przeszedł jęk zawodu. Wszyscy wrócili do ćwiczeń.

P.S. Weteran żyje i ma się dobrze - to tylko stan przedzawałowy. Niedługo do nas wraca:-)

wtorek, 10 sierpnia 2010

Wczoraj

Wczoraj miały miejsce trzy zdarzenia, które zmieniły rangę dnia z "super" (po przebudzeniu) na "do kitu" (około południa). Nie ma to jak dobrze zacząć dzień, nieprawdaż?

Oczywiście nie wstaliśmy z Królem o 6:00, jak mieliśmy w planach. Oczywiście przebimbaliśmy do 7:30 a potem trzeba była się zbierać na jednej nodze. No i z tego powodu wyjątkowo późno dotarłam na siłownię, co niestety nie wyszło mi na dobre z trzech powodów, a mianowicie:

Powód nr 1 - staruszek.
Trochę się guzdrałam przy recepcji, no bo to trzeba znaleźć kartę, pogadać o paskudnej pogodzie (znowu wilgotność 150%), odebrać ręczniki i klucz. Potem trochę się guzdrałam w szatni, ale dzień był jakiś taki paskudno-rozleniwiajacy no i to późne wstawanie. I trzeba było jeszcze pogadać w szatni z tą nową dziewczyną, która akurat kończyła trening. No więc późno dotarłam na salę. Owszem, gdzieś tam w międzyczasie kątek oka zauważyłam biegnących panów z noszami i jedną panią z dużą torbą ratunkową, ale to tylko jednym okiem. Drugie jakieś takie leniwe było i jakby jeszcze spało, nieprawdaż. 
Weszłam na salę, zajęłam sobie ulubioną bieżnię (bo ma największy wyświetlacz i najwięcej kanałów tv a akurat leciał mój ulubiony serial o Dzielnych i Mądrych Policjantach z Niu Jorku, czyli Law & Order) i dopiero potem rozejrzałam się po sali. Halo, coś tu jest nie tak. Moi Weterani Wojen Napoleońskich jacyś tacy markotni, rozprawiali o czymś w podgrupach, moje Ulubione Staruszki (nie mylić ze Smoczycami - to zupełnie inny gatunek) ocierały oczy i w ogóle nastrój jakiś grobowy. Wyhaczyłam więc Moją Ulubioną Staruszkę # 1 (która jest moją cichą idolką - chodzi na siłownię od dwunastu lat dzień w dzień i wyciska 50 funtów - dla porównania ja na tej samej maszynie robię...5:-) ), o co też chodzi. Okazało się, że jeden z Weteranów padł. Ciupasem (albo ambulansem, jak kto woli) odwieźli delikwenta do szpitala.

- Ale czy on nie mówił wcześniej, że się źle czuje? - pytam, naiwna, zapominając, że jestem w Kraju Wiecznej Szczęśliwości.
- Ależ nie, nic nie mówił. Owszem, jakiś blady był, trochę się chwiał, pytaliśmy, czy dobrze się czuje, ale cały czas powtarzał, że jest ok, aż padł - mówi, pochlipując, MUS#1.

No tak, amerykański (albo brytyjski, jak twierdzi Król Kurnika) do końca. Umieraj, ale z uśmiechem na ustach powtarzaj, że jesteś ok. Przecież nie możemy innych obarczać naszymi problemami, tutaj w Hameryce, prawda? Eh, ludzie...

Powód nr 2 - Pan Piaskownica
Jako że atmosfera była z lekka grobowa (oby nie dosłownie - może Padnięty Weteran jednak do nas wróci, trzymajcie kciuki), wszystkie moje staruszki szybko się zmyły. Został tylko taki  jeden Młody Jęczący (bo przy każdym ćwiczeniu wydaje z siebie dość krępujące odgłosy jak... z sypialni:-) hmmm chyba wypada współczuć sąsiadom, nieprawdaż:-) ) i Pan Piaskownica. Pan Piaskownica przychodzi regularnie, zawsze wtedy, kiedy kończę trening, czyli około 10:30 - 11:00. Zawsze mnie zastanawia, co on i jemu podobni - mężczyźni w sile wieku - robią na siłowni w środku dnia; no dobra, mogą pracować na drugą zmianę, ale czasami zdarza mi się wpaść na siłownię później i ich zastać - więc co, cały czas pracują na noc? a kiedy sypiają w takim razie? Mam paskudne podejrzenia, że to Pasożyty, co to pracą się nie parają, żerując na społeczeństwie, które hojną ręką opieki społecznej sypie im co miesiąc groszem z kieszeni pracujących podatników...

Ale wracając do tematu - Pan Piaskownica zwykle przychodzi z mocno zakrytą żoną i gromadką drobiazgu, z których dwoje najmniejszych jest jeszcze przy piersi. Ona i dziatwa siedzą karnie na ławeczce na zewnątrz, Pan i Władca spala co trzeba w środku. Tym razem zajął sąsiednią bieżnię - akurat wycierałam zroszone potem policzki, nawilżałam się Mazowszanką i w ogóle relaksowałam po ciężkim treningu. Pan Piaskownica zagadał uprzejmym "cześć", no to odpowiedziałam, bo wypada, nieprawdaż, choć zwykle nie jestem chętna do zawierania znajomości z osobami poniżej setki (tak, tak, Królu, to święta prawda!), bo istnieje ryzyko, że nie są dżentelmenami, nieprawdaż. Ale PP najwyraźniej miał ochotę na pogaduszki. Powymienialiśmy więc uprzejmości a potem przeszliśmy do konkretów - kto jest skąd (Irak - skąd ja wiedziałam, że Irak?) i jak tam życie w Hameryce. I nagle Pan Piaskownica mnie zastrzelił.

- Podoba ci się życie w Ameryce? - zapytał ni z tego, ni z owego.
- No... właściwie podoba - odparłam z wahaniem, nie wiedząc, czego konkretnie tyczy pytanie.
- Mnie się bardzo podoba - rozmarzył się PP - u siebie w Iraku to ciężko harowałem, żeby wyżywić rodzinę, a tu w ogóle nie muszę pracować. Tylko musimy mieć dużo dzieci. Wiesz, oni mają taką dobrą opiekę społeczną...

No, drodzy amerykańscy podatnicy, w znoju zarabiający swoje dolary, to teraz wiecie, na co idą wasze podatki. 

Powód numer 3 - Szlaban
Kiedy już, po wielu znojach, opuściłam salę tortur i udałam się w drogę powrotną do domu, dopadł mnie Pech. Pech, czyli opuszczający się z głośnym dzwonieniem szlaban przed torami kolei. Musicie wiedzieć, że kolej jest tu nad wyraz rozwinięta. Amerykański pociąg  to zwykle  dwie - trzy lokomotywy i cała kupa wagonów o łącznej długości stu kilometrów, chorera (no, może trochę przesadziłam, ale tak się wydaje, jak trzeba czekać, aż przejedzie - najdłuższe mają tak z trzy kilometry i teraz wcale nie przesadzam) i jedzie toto i jedzie i czeka się z 15 minut. Dlatego to największy pech wszystkich kierowców. To i ciągnące się w nieskończoność roboty drogowe na każdej chyba ulicy w powiecie. 
Tak czy inaczej, zanim zdążyłam przekroczyć torowisko, szlabany zaczęły się zamykać, wiec karnie stanęłam przed. Na szczęście jechał tylko taki śmieszny samochód na szynach, którym przemieszczają się różne służby, więc po minucie szlabany zaczęły się wolniutko podnosić w górę. Chyba za wolno jednak dla jednego z kierowców, który nie czekając ruszył do przodu swoim dostawczakiem, staranował szlaban, wyginając go o 180 stopni i pomknął dalej, wygrażając nie wiadomo komu pięścią. W ciągu sekundy, ni z tego ni z owego dostał istnej furii i szwungu. Co mu odbiło? Zabrakło porannej porcji prozacu?
Widziałam tutaj kilka razy, jak na pozór mili ludzie nagle dostawali napadu szału. Uśmiechnięci jeszcze przed chwilą, napadali czy to na kasjerkę, czy Bogu ducha winnego przechodnia - kto tam się nawinął pod rękę. Zawsze sobie w tym momencie zadaję pytanie - jakie proszki łykasz, człowieku? Albo zmień dawkę, albo dilera. 

Jak to jakie. W tv reklama mówi do mnie codziennie- jak ci jest źle na świecie, łyknij prozac (xanax czy cokolwiek innego akurat jest na tapecie). To takie proste - jedna pigułeczka-przyjaciółeczka i świat od razu staje się piękniejszy.

Nie, dziękuję, postoję.

I tak to jeszcze przed śniadaniem doszłam do wniosku, że życie jest powalone. A teraz dochodzi druga nad ranem i myślę sobie, że nie jest tak źle, skoro Król Kurnika pochrapuje obok w łóżku, jutro znowu spotkam Moje Ulubione Staruszki i może w końcu kupię buty na ten Najważniejszy Dzień. Może jednak nie wszystko jest takie powalone, jak się czasami rano wydaje, no nie?
Dobranoc:-)

sobota, 7 sierpnia 2010

Kurka awiatorka

W celu przerwania monotonii kokoszkowatego życia, Król Kurnika zabrał kilka dni temu niżej podpisaną na pokaz lotniczy. Ta przyjemna impreza odbywała się przez cały tydzień w miasteczku Oshkosh na północy Wisconsin (to ten stan na północ od nas:-) ). 
Jak wygląda tutaj taka impreza? Wyobraźcie sobie gigantyczne pola. Całe zastawione ogromnymi przyczepami kempingowymi - takimi bardziej domami na kółkach, z rozsuwanymi ścianami i większymi od  przeciętnej kawalerki (jeszcze niedawno Król i ja mieszkaliśmy w takiej kawalerce - 30 m2 całego mieszkania - salon, sypialnia, jadalnia i kuchni w jednym; z łazienką oczywiście - to były piękne czasy, do dziś z sentymentem wspominamy sąsiadów z góry, których siusianie - jako że blok był nad wyraz akustyczny, nieprawdaż - budziło nas co rano i co wieczór kołysało do snu... ach, piękne czasy, prawda, Królu?:-)). 
A teraz wyobraźcie sobie ogromne pole calutkie zastawione namiotami. Stolikami. Krzesełkami. Parasolami. I kolejne obok, na którym po horyzont stoją samoloty. Duże, małe, składaki za trzydzieści tysięcy i te ciut większe za ciężkie miliony. Setki samolotów, dziesiątki tysięcy ludzi, obozujących tu przez cały tydzień, którzy zjechali i zlecieli się z całego kraju, żeby przez te kilka dni pobyć z takimi samymi maniakami awiacji, powymieniać się doświadczeniami, pokazać umiejętności i tych, którzy przybyli pooglądać pokazy, popodziwiać maszyny. A było co podziwiać - a to akrobacje, a to jednostki bojowe, latające w wymyślnym szyku, a to spektakularne wybuchy. Cała impreza przygotowana z ogromnym rozmachem i nad wyraz ciekawa dla takich maniaków latania, jak Król i ja. Zresztą, popatrzcie sami.

Pogoda oczywiście nie dopisała, jak zawsze, kiedy kurka rusza się z domu - jak widać niebiosa również uważają, że jej miejsce jest przy garach, a nie na imprezach plenerowych (chyba że te imprezy to robienie zakupów na cały tydzień - wtedy na zachętę do kupowania buraczków, tudzież selera, zawsze świeci piękne słońce, chorera jasna), prezentowane więc poniżej zdjęcia pochodzą z zasobów Króla Kurnika z kilku ostatnich lat. Filmy z tego roku, autorstwa jak wyżej. 










czwartek, 5 sierpnia 2010

Lekko

Dzisiaj trochę lekkich wiadomości - wczoraj rano w Polsacie widziałam w „Grze w ciemno” rzecz fascynującą, nieprawdaż. Piękna blond panienka, która – jak się pochwaliła – jest absolwentką wydziału prawa i administracji jednego z uniwersytetów, zastanawiała się dłuższą chwilę, czy akcyza to podatek. Na podstawie błyskotliwej dedukcji, godnej Sherlocka Holmesa a przynajmniej Panny Marple, wywnioskowała, że jednak nie.
Należy dodać, że pani pracuje w urzędzie celnym.
Jeśli jednak tak jak mnie, załamał was poziom wykształcenia naszych urzędników, spieszę dodać, że nie jest tak źle. O nie, naprawdę, o czym przekonaliśmy się w drugiej turze. Padło pytanie, nieprawdaż, o imię partnera i syna Dominiki Ostałowskiej. Czy panienka się zawahała? Czy podrapała w zadumaniu po pięknej główce? Nie! Nie, moi drodzy. Bezbłędnie, bez chwili wahania, wskazała prawidłową odpowiedź. Ha!
Może podatków się nie zna, ale ma się tę głęboką wiedzę o życiu naszych celebrytów.

środa, 4 sierpnia 2010

Panem et circenses

Król Kurnika dzisiaj rano w jednym z częstych przebłysków geniuszu zapytał: Ty wiesz, po co jest ta cała awantura o krzyż?
- No po co? – mruknęłam znad kubka z herbatą.
- Ano po to – mówi Król Kurnika – żeby nikt nie zwrócił uwagi na najważniejszą – tak naprawdę – wiadomość dnia.
- Jaką?
- Podwyżkę VAT-u? Nie ma protestów, demonstracji, nikt nie krzyczy pod Sejmem, że złodzieje i żeby oddawali własne pensje, bo wszyscy tylko ten krzyż i krzyż. A Tusk wczoraj cichutko, na jakiejś malutkiej konferencyjce prasowej wygłosił najważniejszy komunikat podczas swoich rządów. I zaprzeczenie wszystkich swoich obietnic wyborczych. Ale takie malutkie. Miał obniżać a podwyższa, w sumie niewielka różnica, prawda? Ale nikt nie pyszczy, no bo ten krzyż. A media nie informują o tym, o czym powinny, tylko pełnią misję. Zasłony dymnej.
- ??? – ja. – No coś tam o tym vacie mi w któryś wiadomościach mignęło, ale jakoś tak przelotnie, że nawet się nie zainteresowałam.
- Acha – z triumfem mówi Król – i właśnie o to chodziło. Sprytnie, no nie? Nadszedł czas, żeby odebrać trochę chleba, to zorganizowali igrzyska. A raczej cyrk. Naród zajęty kibicowaniem swojej drużynie pod Pałacem Prezydenckim to naród głuchy na cokolwiek innego. Rząd bezboleśnie przepchnął wniosek uderzający wszystkich po kieszeniach tak dotkliwie i nikt nie zareagował. W końcu trwają igrzyska.

No, bardzo sprytnie.
Dziś naprawdę czuję się jak mieszkanka kurnika – sypnąć chlebkiem, dać przedstawienie, to kurka będzie zadowolona - a wiadomo, że jak kurka zadowolona, to kurka potulna. A za plecami ostrzyć noże. W niedzielę ma być rosół.
Kto by się kurą przejmował. Witam w rzeczywistości kurnika, kochani.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Przypomniało mi się

Przypomniało mi się, że miałam ogłosić światu oficjalne przechrzczenie Towarzysza Życia na niekwestionowanego Króla Kurnika. 

Dzisiaj z racji lenia i wakacji przyjechałam z TŻ do pracy. Jego pracy, niestety, bo moja jest jeszcze odległym mirażem. Nawet jej jeszcze nie ma na horyzoncie, chorera. I nie wiadomo, kiedy będzie a ja już doczekać się nie mogę. Chyba z tej rozpaczy zacznę dziergać te kamizelki, co to Annabell mówiła... 
Ale ja nie o tym miałam, tylko o TŻ przecież -  wyżej wspomniany wcześniej coś tam przebąkiwał, że pracuje w instytucji edukacyjnej i że z tej racji jego współpracownikami są głównie przedstawicielki płci pięknej. Ale co innego tak w teorii słuchać, a co innego zobaczyć to na własne oczy, nieprawdaż. 
Siedzę sobie więc w kątku od rana i obserwuję a tu co chwila zagląda inna babeczka. O rany, jest ich tu jak mrówków, mówię wam, a wszystkie powtarzają peany pochwalne na cześć TŻ (spróbowałyby nie!). Że taki miły, uczynny, mądry et cetera et cetera.  No, prawdziwy Król Kurnika, nieprawdaż:-)

Choć on sam wolałby przydomek Lisa w Kurniku - ale tego JA nie wolałabym, hmhm...:-)

Leń

Niniejszym informuję, że kura domestica ma lenia. Chwilowo nie gotuje obiadów z dziesięciu dań oraz nie lepi pierogów, fugi powoli zarastają brudem (tydzień nie czyszczone, olaboga) a pranie wysypuje się z kosza. Ale cóż poradzić, każdego leń może dopaść w takie gorące letnie dni, nieprawdaż. Nasza kokoszka oddaje się w chwili obecnej tak fascynującym zajęciom, jak: granie w arcyciekawą i arcyrozwijającą grę Bejeweled oraz oglądanie serialu z niebezpiecznego ale jakże fascynującego życia żołnierzy amerykańskiej armii i ich żon, pod tytułem "The Unit".
W chwilach wzmożonego wysiłku intelektualnego, który to następuje ostatnio nader rzadko, nieprawdaż, czyta książkę "Ulica Tysiąca Kwiatów" niejakiej Gail Tsukiyama. Ale o tym innym razem, bo książka warta osobnej wzmianki a kurkę znowu dopadł leń. Miłego popołudnia więc i do usłyszenia, nieprawdaż.